Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
156.03 km 0.00 km teren
07:06 h 21.98 km/h:
Maks. pr.:65.55 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Praded!!! Akt drugi: bo o czymś wnukom trzeba opowiadać! ;-)

Sobota, 10 września 2016 · dodano: 01.11.2016 | Komentarze 0

Na Pradziada wybierałem się już od jakiś dwóch, czy trzech lat, ale nigdy się to nie udawało - przede wszystkim z braku czasu. W tym roku również po sezonie zasadniczym miałem poczucie, że znów szansa uciekła, a zacięcie na ten wyjazd (związane z posiadaniem szosy) było nieco większe. Tymczasem na drugi weekend września zapowiadano super pogodę! Piątkowe popołudnie spędziłem przygotowując się do wyjazdu. Udałem się nawet na małe zakupy, a późnym wieczorem gdy dzieci poszły już spać, zacząłem pakować wszystkie przygotowane wcześniej rzeczy. Wiedziałem, że nie mam zapasowej dętki do szosy i sprawdziłem nawet, czy jakimś cudem nie będą pasować inne, które mam do Antka i Kosi. Leżą już od kilku lat i jeszcze nie było okazji, by je wykorzystać. Niestety ich parametry odbiegały znacznie od szosowych kryteriów. Brak dętki był moją jedyną słabą stroną przed tym wyjazdem. Trasa była zaplanowana na około trzysta piętnaście kilometrów. Ruszałem jeszcze przed świtem.



Gdy wstałem było jeszcze zupełnie ciemno. Dzięki temu, że już wczoraj przygotowałem wszystko do wyjścia, bardzo szybko znalazłem się na dole. Jazda po ciemku miała swój klimat :-) Nie było też jakoś za szczególnie zimno, a na wzniesieniu w okolicach Gościęcina zrobiło się też odczuwalnie cieplej - czułem się jakby otulało mnie przyjemnie ciepłe powietrze. O brzasku jechałem pośród zamglonych pól :-) Niedługo potem obejrzałem się też za siebie, by przez krótką chwilkę nacieszyć oko wschodem słońca :-) Początkowo jazda szła mi dość topornie, a na obroty wszedłem dopiero za Głubczycami. Już gdy minąłem Pawłowiczki i wjechałem w okolice, gdzie bywam bardzo rzadko, przypomniał mi się start na portugalską wyprawę :-) W Głubczycach miałem zatrzymać się w jakimś sklepie, ale nie wypatrzyłem żadnego na rondzie, gdzie teoretycznie takowy miał być. Nie przejmując się tym pojechałem dalej licząc na to, że napotkam jeszcze jakiś nieopodal ale zapomniałem, że jestem już na wylotówce z miasta! Trochę się tym zmartwiłem, bo w brzuchu powoli zaczynałem odczuwać pustkę, ale bardzo szybko opracowałem plan zagospodarowania dotychczasowych zasobów :-) W Czechach miałem do pokonania ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, a zaraz po przekroczeniu granicy w powrocie i tak miałem plan, by zatrzymać się na jakieś jedzonko :-)
Dzień budził się do życia, a od samego Krnova przez całą trasę do Bruntala ponownie odżyły wyprawowe wspomnienia... :-) W końcu odbiłem w kierunku Pradziada :-) Widać go było już na wylocie z miasta :-) Niestety droga wkrótce zrobiła się mocno wyboista i nie mogłem wykorzystać pełni możliwości szosy... Tego się tutaj nie spodziewałem, a przynajmniej nie w takim stopniu! Zastanawiałem się też, w jakim stanie będzie asfalt prowadzący na szczyt, ale na całe szczęście wyraźnie wyróżniał się na plus od pozostałych tutejszych dróg :-) U podnóża odczekałem kilka minut na otworzenie szlabanu i ruszyłem pod górę :-) Podjazd był długi, ale należał raczej do grupy tych mało wymagających - był bowiem dość płaski. Ewentualną trudność mogła stanowić jego długość i fakt, że w zasadzie nie było żadnego wypłaszczenia stromizny - trzeba było cały czas piąć się w górę. Wspinając się na górę zerkałem od czasu do czasu na otaczający mnie krajobraz, a jeszcze mocniej na przeciwległy pas drogi. Chciałem wyłapać ewentualne zagrożenia na zjeździe, ale ku swojemu zadowoleniu takich nie znalazłem :-) Niebawem byłem już na parkingu, gdzie przystanąłem na kilka chwil. Niedługo po moim przyjeździe podjechało kilka autokarów i zrobiło się tłoczno i lekko jarmarcznie. Watahy turystów pieszo i na rowerach ruszyły w górę, a ja za nimi. Minimalnie żałowałem, że dałem sobie tak zapchać szlak podczas swojego postoju, ale tak fajnie pośmigaliśmy z szoską, że bardzo szybko cały ten tłum zostawiliśmy za sobą :-) Zaczęły nas otaczać bardzo ładne widoki! Miałem w planach kilka przystanków w drodze powrotnej i tak też zrobiłem :-) Tymczasem czekało mnie jeszcze pokonanie wyraźnie większego nachylenia tuż przed szczytem, ale podobnie jak cały podjazd i tu metry uciekały miarowo i po niecałych pięćdziesięciu minutach podjazdu, powitał mnie szczyt :-) Gdy już się tu znalazłem, ogarnęła mnie lekka tęsknota za rodzinką... Tego się już chyba nie wyzbędę... ;-)
Nie zabawiłem tu długo, gdyż jednak ciekawszy był krajobraz widoczny z drogi. Poza tym na pewno będę chciał wrócić tu latem i być może trafić na lepszą widoczność z góry :-) Mogłem też jednak pokusić się o zabranie aparatu - jak to się już utarło, na szosowych wyjazdach robię zdjęcia komórką. Ruszyłem w drogę powrotną, zatrzymując się dość często. Rower nie trzymany hamulcami bardzo szybko nabierał prędkości! :-) Jechałem bardzo ostrożnie, nie chcąc robić draki wśród pieszych turystów :-) Od parkingu ruchu nie było jednak praktycznie wcale, więc mogłem w końcu puścić klamki! :-) Cały zjazd trwał około pięciu minut i był jednostajny, bez nagłych spowolnień czy przyśpieszeń. Po całej górze spodziewałem się jednak większego wow - nawet MXS zrobiłem nie tu, a podczas dalszego etapu dzisiejszego wyjazdu :-) Całe wzniesienie było naprawdę łagodne i przez to raczej mało wymagające. Prawdziwe wyzwanie czekało na mnie, gdy ruszyłem dalej. Po takich drogach w Czechach jeszcze nie jeździłem! Były w opłakanym stanie, a na szosie czuć to było jeszcze bardziej! No dramat... Gdy minąłem już najgorszy etap, mogłem w końcu zacząć cieszyć się jazdą i super pogodą :-) Na jednym ze zjazdów minąłem jakiegoś rowerzystę, grzebiącego coś przy swoim rowerze. Postanowiłem zawrócić i okazało się, że to młodzieniec z Głuchołaz, któremu łańcuch wbił się między szprychy. Zaoferowałem pomoc, ale i bez tego świetnie sobie poradził :-) Dalej trafiłem na jakiś remont miejskiej drogi, ale to już nie wybiło mnie z jazdy zbyt mocno. Na wlocie do miejscowości Branna natknąłem się jednak na samochodowy korek... Podjechałem na sam przód, by sprawdzić co jest tego przyczyną. Jak to u Czechów bywa, o zamknięciu drogi lub innych utrudnieniach, człowiek dowiaduje się gdy widzi szlaban, lub podobną zaporę już na własne oczy... Tym razem okazało się, że droga jest zamknięta z powodu wyścigu motocyklowego - jak się później dowiedziałem - były to mistrzostwa Czech zabytkowych motorów :-) Początkowo zostałem wprowadzony w błąd. Według uzyskanej informacji, droga miała być zamknięta jeszcze przez ponad godzinę! Na szczęście gdy sam zasięgnąłem języka u źródła okazało się, że nie do piętnastej, a jedynie maksimum piętnaście minut ;-) Mogłem odetchnąć... :-) Zamieniłem też kilka zdań z dwoma Polakami, którzy przyjechali tu specjalnie na ten wyścig. Ogólnie podczas całego dzisiejszego wyjazdu, mijałem ogromną ilość różnej maści motocykli! Bardzo dużo, a może nawet i większość z nich pochodziło z Polski :-) W końcu ruszyliśmy i przez moment czułem się jakbym sam brał udział w takowym wyścigu! Zarówno zza pleców, jak i z przeciwka mijały mnie tylko motocykle! :-) To było dość niecodzienne uczucie :-) Po przejechaniu dosłownie kilkuset metrów jeszcze niedawno zablokowanej ulicy, odbiłem w bok niestety ponownie ładując się na nawierzchnię o bardzo wątpliwej jakości... Dodatkowo daleko za skrzyżowaniem (znowu to samo!), ustawiony był zakaz wjazdu, ale z wyjątkiem więc postanowiłem go przejechać. Okazało się, że powodem był remont jednego z pasów ruchu. Jechałem znaczne poniżej szosowych możliwości, starając się maksymalnie wybierać nierówności. W pewnym momencie wstałem, by lekko odciążyć tylne koło i nagle poczułem, jakby zachowywało się jakoś dziwnie. Momentalnie poczułem lekką adrenalinę i szybko zerknąłem w tył! Uff... Opona była cała... :-) Usiadłem ponownie i dosłownie po kilku sekundach poczułem coś na przodzie. O nie! KAPEĆ!!! Znajdowałem się chyba w najgorszym możliwym miejscu...! Jeszcze nie w Polsce, a już na najdalej wysuniętym etapie czeskiego odcinka! Nie tracąc animuszu wysłałem do Aneczki SMSa o treści "mam kapcia, nie mam dętki" ;-) i spróbowałem napompować koło. Niestety - dętka ani trochę nie trzymała! Nie powtórzę portugalskiego manewru... Począłem prowadzić rower z uniesionym przednim kołem. Finalnie miał po mnie podjechać Łukasz... Całkiem szybko napotkałem trójkę Czechów i zapytałem ich o możliwość naprawy gdzieś tu w okolicy, ale w oddalonym o prawie cztery kilometry mieście miał być jedynie zakład motoryzacyjny. Była sobota, więc nawet nie wiedziałem, czy będzie otwarty i czy w ogóle uda mi się go znaleźć. W różnych odstępach czasu minęło mnie jeszcze dwóch Czechów, ale żaden zupełnie się mną nie zainteresował... Ja również nie miałem zamiaru zatrzymywać żadnego z nich. Dla kontrastu - już w mieście - nawiązałem krótką i sympatyczną rozmowę z Polakami siedzącymi w małej kawiarence. Inicjatywa wyszła z ich strony mimo, że nawet nie patrzyłem w ich kierunku! Oni również nie wiedzieli przecież, czy jestem Czechem, Polakiem, czy przedstawicielem innej nacji, a jednak reakcja była zgoła odmienna! Dodatkowo nie byli rowerzystami, w przeciwieństwie do mijanych jeszcze poza miastem osób! Rower niosłem to podchwytem, to na ramieniu, a finalnie najlepiej szło się trzymając baranka w dolnym chwycie i wyprostowanych ramionach. Trochę żal mi było tego defektu i faktu, że zaplanowana trasa nie została w pełni zrealizowana... Szło mi bardzo dobrze! Na Pradziadzie chciałem być o jedenastej, a po jedenastej już oddalałem się od podnóża tej góry. Granicę z Polską zakładałem przekroczyć najpóźniej o siedemnastej, a dziesięć po byłem kilka kilometrów od niej - po prawie trzygodzinnym marszu! Dodatkowo praktycznie wcale nie odczułem wjazdu na najwyższy szczyt Wysokiego Jesionika, a perspektywy dla dalszej trasy były optymistyczne! Najgorsze wzniesienia miałem już za sobą, jeszcze tylko graniczne pasmo i od Złotego Stoku byłoby zdecydowanie bardziej płasko, gdzie prędkość jazdy znacznie by wzrosła...! Ba! Już od Starego Mesta nawierzchnia była wprost do śmigania! To wszystko powodowało bardzo duży niedosyt, ale póki co koncentrowałem się na marszu. W porównaniu z rowerem dystans biegł, a raczej przechodził bardzo mozolnie :-) Pod koniec zaczęły mi już dokuczać achillesy. Wkrótce - na jedną serpentynę przed granicą - nadjechał Łukasz i zaczęliśmy pakować się w drogę powrotną do domu. Niestety samochodem... 

Na granicy. Dzień uroczo budzi się do życia, a ja w szczęśliwej perspektywie całego dnia na rowerze :-)


Już za Krnovem :-) Oj... Przypomina się portugalski start! :-)


Nove Herminovy. I jak się tu nie zatrzymać? ;-)


Kilka kilometrów przed Bruntalem i ponowne skojarzenie z Portugalią :-) Przypomina mi się, jaki jechałem obładowany w porównaniu z dzisiejszym ekwipunkiem. To było szalone! :-)


Wylot z Bruntala - już widać dzisiejszy najwyższy punkt mojego wyjazdu :-) A cel, to oczywiście przekroczenie bariery trzystu kilometrów! :-)


Przed godziną dziewiątą słońce już grzało :-) Czas zdjąć termoaktywną koszulkę :-) Droga niestety pozostawiała wiele do życzenia...


Na granicy parku krajobrazowego. Jedzie się jednak nieciekawie, bo nawierzchnia słabo nadaje się na szosę...


Podjazd przed Karlovą Studanką. Droga niestety bez zmian, choć staram się cieszyć okolicą :-) Gdy zatrzymuję się na chwilę, zupełną ciszę przerywa dzięcioł. Podnoszę głowę i widzę... wiewiórkę ;-) 


W oczekiwaniu na start! ;-)


Na podjeździe nie bardzo mam ochotę na zatrzymywanie się, ale robię jeden wyjątek :-) Okolicę obserwuję z siodełka, koncentrując się jednak bardziej na samym podjeździe, który z mojej rowerowej perspektywy jest nawet ciut ciekawszy :-)


Przystanek przy parkingu. Trochę tłoczno, trzeba znaleźć kawałek miejsca i moment odpowiedni do ponownego startu :-)


Już na szczycie! :-)


W drodze powrotnej zatrzymuję się jeszcze w wytypowanych wcześniej miejscach :-)


Z powrotem u podnóża :-)


Choć droga daje popalić szosce, ruszam na dalszy etap! Cel jeszcze wciąż przed nami! :-) 


Adolfovice i całkiem ciekawe ogłoszenie. Chyba faktycznie więcej dziś widziałem Polaków, niż Czechów ;-) 


Wciąż w górskich klimatach :-)


Ładny kościółek za Ramzovą :-)


Branna. Mistrzostwa Czech Zabytkowych Motocykli :-)


Znów na wyżynie :-)


Niestety w końcu to nastąpiło... Koło poddało się nawierzchni... Pompowanie nic nie daje, dętki nie mam...


Chwila wytchnienia przy za centrum Starego Mesta nad Sneznikem.


Patent na ramię gotowy - zaraz to ja będę "wiózł" rower ;-)


Już chyba po zawodach :-) Na drodze same polskie rejestracje... :-)


I tak kocham swój rower :-)


Pod polską granicą trzy godziny od defektu - godzina siedemnasta. O tej godzinie zamierzałem najpóźniej przedostać się do Polski na rowerze. Jak nic była ogromna szansa na zrobienie dziś zakładanego dystansu! Trochę szkoda...



Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.