Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
189.09 km 0.00 km teren
07:29 h 25.27 km/h:
Maks. pr.:62.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Wypad dla odmiany ;-)

Sobota, 30 czerwca 2018 · dodano: 25.11.2018 | Komentarze 0

W związku z moimi planami na czterysetkę w tym roku i związanym z tym opóźnieniem, musiałem zacząć zwiększać dystanse. Czasu i tak miałem już bardzo mało! Wczorajszego wieczoru ułożyłem sobie trasę na dwieście pięćdziesiąt kilometrów, lecz o poranku całkiem słusznie uznałem, że w związku z tym iż z powrotem mam być na siedemnastą, skróciłem ją do stu dziewięćdziesięciu. Niebo spowijała warstwa szarych chmur, które bardzo szybko się przesuwały. To nie wróżyło niczego dobrego i nawet przez moment nie bardzo chciało mi się wychodzić. Szybko przełamałem jednak ten opór i po doborze stroju, ruszyłem w bój ;-)



Zaczęło się już od startu. Przeciwny, lekko boczny wiatr czuć było bardzo mocno. Starałem się nieco wykorzystywać ukształtowanie terenu i tam starać się nabierać jakiegoś sensownego tempa. Trasa szła mozolnie, ale jakoś poruszałem się do przodu. W Prudniku natrafiłem na remont mostu i na żywca musiałem zjechać w inną stronę z ronda, ale pamiętałem też o małym mostku na wylocie z miasta, z którego udało mi się skorzystać i tym samym w miarę szybko wróciłem na trasę :-) Do Głuchołaz również ciężko się jechało, a ponadto coraz to bardziej zacząłem odczuwać prawe kolano, które "pykało" praktycznie od samego początku wyjazdu. W samych Głuchołazach minąłem tłum gapiów, zgromadzonych przy nieprzyjemnym zdarzeniu. Na lewym pasie stał samochód z otwartą maską, a przed nim przewrócony motocykl. Jakiś człowiek leżał na asfalcie i zajmowało się nim kilku ratowników. Był świadomy i na całe szczęście nie wyglądało to jakoś ekstremalnie tragicznie. Chwilę później rozpocząłem wspinaczkę i mijając zjazd, znalazłem się w Czechach. Na samym zjeździe nie przycisnąłem za bardzo, bo cały czas odzywało się to kolano... Zaczynało mnie to martwić.
Kolejne czeskie miejscowości mijałem ze średnim zaangażowaniem. Prawa noga odczuwalnie odstawała od lewej, a poza tym wiatr też odbierał chęci do jazdy. Nieopodal swojego zjazdu dostrzegłem innego kolarza, który kilka chwil przede mną zjechał w tą samą ulicę. Gdy już pojawił się przede mną wyżej na podjeździe dość szybko okazało się, że poruszam się od niego minimalnie aczkolwiek zauważalnie szybciej. Gdy dystans zmniejszył się już znacznie, postanowiłem go wyprzedzić. I tak się zaczęło... ;-) Od razu zauważyłem, że siadł mi na koło, a po pierwszym nawrocie zrównał się ze mną i już po drugim zdaniu dowiedziałem się, że jest pijany ;-) Faktycznie, gdy wysuwał się na metr, czy dwa do przodu, czuć było jakąś czeską śliwowicę ;-) Chwilę razem pojechaliśmy, ale ja dziś zdecydowanie nie paliłem się do jazdy z towarzystwem. W końcu jednak, gdy trochę celowo, a trochę przez ból kolana zostałem odstawiony, ów czeski kolarz pomachał mi na pożegnanie i ruszył przed siebie. Korzystając z tego faktu i z tego, że największy podjazd miałem już za sobą, postanowiłem zatrzymać się na krótki posiłek. Po starcie było już jednak bardzo nieprzyjemnie. Wiał wręcz mroźny wiatr, zrobiło się bardzo chłodno i naprawdę źle się jechało... Miałem w myśli fakt, iż przecież teraz czekał mnie zjazd do Zlatych Hor, ale na całe szczęście za Rejvizem sytuacja się ustabilizowała. Zjazd zaliczyłem całkiem fajny, ale nie taki jak mógłby być. Prawe kolano naprawdę nie pracowało tak jak powinno. Gdy zjechałem na podjazd pod Biskupią Kopę, zatrzymałem się ponownie. Trochę z powodu kolana, trochę z powodu zmęczenia dystansem i wiatrem, a trochę aby po prostu cieszyć się chwilą :-) Gdy ruszając zdążyłem dwa razy machnąć nogami, zostałem wyprzedzony przez jakiegoś młodzika, pozdrawiającego mnie po czesku "ahoj". Szybko zwróciłem uwagę, że miał strój kolarski CCC i rower również z pomarańczowymi wstawkami, ale jeszcze szybciej ów kolarz oddalał się ode mnie! Jechał w stójce skacząc po pedałach jak żabka z wręcz niesamowitą lekkością! Gdy ja dojechałem do pierwszego nawrotu, on był już na wysokości lekkiego zakrętu na kolejnej prostej biegnącej w kierunku szczytu! Rożnica naszych prędkości naprawdę mnie zdumiała, a jego lekkość poruszania się była niesamowita! Nie pamiętałem też, czy kiedykolwiek podjazd na Biskupią Kopę robiłem na raty, jak tym razem... Wiadomo, że niekiedy zatrzymywałem się na fotkę, ale spokojnie byłem w stanie zrobić ten - co by nie pisać - całkiem łatwy podjazd na raz. Dziś to chyba nie był mój dzień... Zaczynało mnie to mocno martwić pod kątem własnego zdrowia, oraz zaplanowanej już na za dwa tygodnie czterysetki! W końcu dobiłem do przełęczy, gdzie przystanąłem na moment. Co się dzieje?!? Zaraz po tym gdy rozpocząłem zjazd, minąłem się z pomarańczowym kolarzem po raz kolejny. Ciekawe w którym miejscu zrobił sobie nawrót...
Na prostej jechało mi się już trochę lepiej. Kolano trochę odpuściło, ale już po tym jak zwróciłem się w kierunku Prudnika, dopadł mnie mocny przeciwny wiatr i ponownie zacząłem się bardzo z nim męczyć. Powoli zbliżałem się do granicy, a gdzie jeszcze do domu? W Prudniku zaliczyłem kolejny postój licząc na to, że wiatr będzie w końcu moim sprzymierzeńcem, gdy zjadę na drogę w kierunku Kędzierzyna. Można powiedzieć, że stało się tak tylko częściowo, bo rzucały mną bardzo mocno również boczne jego podmuchy. Znów postój i to aż kilkuminutowy. Co jest grane?!? Byłem pewien, że gdyby nie niedyspozycja prawego kolana, byłbym w stanie raźnie jechać mimo wiatru, a tymczasem miałem dość jazdy! To zresztą nie był jedyny postój na tym odcinku drogi. Za Mochowem wyjechał przede mnie kombajn, którego postanowiłem nie wyprzedzać, chcąc nieco odsapnąć. Jechał tylko około dwudziestu na godzinę i po czasie trochę uśpiło to moją czujność. Jechałem w górnym chwycie z niewielką dostępnością do klamek. Chwilowy brak wyobraźni mogłem zakończyć kolizją, gdy kombajn raptownie przyhamował będąc już w zakręcie, prawdopodobnie w obawie przed nadjeżdżającym z przeciwka samochodem. Hamowanie awaryjne zrobiłem w ułamku sekundy! ;-) W końcu doturlaliśmy się do ronda, a jako że ów maruder cały czas jechał w tym samym kierunku co i ja, postanowiłem zawrócić nieco z trasy na jakieś małe zakupy. Nie chciałem wrzucać na żołądek niczego słodkiego, ale i tak kupiłem drożdżówkę i pączka! Niestety żywieniowo nie miało to na mnie dobrego wpływu, ale energetycznie nieco mi pomogło, bo tempo i żwawość nóg zauważalnie się polepszyły. Za Twardawą dogoniłem kombajn, ale trzy próby wyprzedzania spełzły na niczym, bo gdy tylko rozpoczynałem manewr, na horyzoncie pojawiał się jakiś samochód. W końcu gabaryt zjechał w prawo w ostatnią ulicę przed lasem. Ja tymczasem ostatni odcinek do Kędzierzyna już sobie nieco odpuściłem. Kolano dawało o sobie znać coraz bardziej. I coraz bardziej zaczynałem się martwić o jego stan, swoją dalszą jazdę i plany. Cieszyła za to tylna przerzutka, która przez cały wyjazd zmieniała przełożenia dosłownie tak, jakby dopiero co opuściła fabrykę :-)
I taki był to wyjazd dla odmiany... Wcześniej hurraoptymizm, a teraz miałem dość. Nie spodziewałem się tego i na pewno muszę konkretnie zrobić coś z tym moim kolanem. Mocniejsza jazda na szosie ukazała znane mi, lecz wygodnie ukryte mankamenty. Jeśli tego nie pokonam, dalsze szosowe śmiganie może nie być już tak proste...

Biskupia Kopa za Prudnikiem. Słoneczny skowronek dzisiejszego dnia. Cały czas tylko szarość na niebie...


Już po czeskiej stronie. Sekundę przed uruchomieniem aparatu, zza chmur wyjrzało słońce :-) Przy okazji wypatrzyłem kapliczkę gdzieś między drzewami.



Krótki postój przed Rejvizem - już samotnie ;-)


Biskupia Kopa widoczna z przedmieść Zlatych Hor.


Choć raz inne zdjęcie z tej trasy ;-)


To wyraźnie nie mój dzień. Żeby podjazd na Kopę robić na raty?!?


Zlate Hory u podnóża :-)


Nowy Browiniec. Mam dość.


Swojskie widoki przed Głogówkiem :-)


Rzutem na taśmę, zawracając już z trasy, wstąpiłem do jednego z punktów pocztowych na zakupy ;-) To był dobry ruch, bo wracając na trasę czułem się dużo lepiej.


Home Sweet Home ;-)




Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.