Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
32.10 km 0.00 km teren
02:06 h 15.29 km/h:
Maks. pr.:45.20 km/h
Temperatura:5.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Zimowa przeprawa

Niedziela, 9 stycznia 2011 · dodano: 09.01.2011 | Komentarze 0

Pierwszym, co dziś ujrzałem, były przebijające się zza żaluzji promyki słońca. Musiałem oczywiście zaliczyć obowiązkowy, weekendowy spacer z Benkiem :-) Nieco wiało, ale mimo to zaczęło mnie nosić... :-) Po powrocie do domu czułem już pod skórą, że ruszę dziś w trasę, choć nieco jeszcze się wahałem. Mimo to ułożyłem trasę w oparciu o szlak, którym jechałem z Piotrkiem w listopadzie. Kilka razy przemknęło mi też przez myśl, aby po niego zadzwonić, ale uznałem że pojadę jednak sam - w tych warunkach chciałem czuć się niezależnie. Podjąłem ostatecznie decyzję o wyjściu, wcześniej sprawdzając jeszcze pogodę na resztę dnia. Znów ogarnęła mnie rowerowa euforia...


Wyjechałem z osiedla na główną, aby za chwilę wjechać w jedną z bocznych uliczek. Jechałem w koleinie pomiędzy warstwami wyjeżdżonego lodu, a po chwili minąłem ostatnie bloki i dopiero wtedy zaczęła się prawdziwa jazda. Droga pokryta była lodem, przykrytym cienką warstwą wody. Po kilkunastu metrach zaliczyłem pierwszą podpórkę, która jednak niewiele dała, gdyż przednie koło wciąż uciekało, a rama prawie się położyła. Wsiadłem na rower i ruszyłem dalej. W zakręcie znów zaliczyłem uślizg. Tak wyglądała droga aż do ulicy położonej przy torach kolejowych i dopiero gdy się tam znalazłem, mogłem nieco przycisnąć. Z prędkością powyżej 20 km/h dotarłem do Rogów, gdzie musiałem zwolnić - znów zaczęła się zabawa na lodzie. Zaliczyłem kilka podpórek (raz tylko bliska obecność krawężnika uratowała mnie od upadku), ale też kilka razy udało mi się opanować sytuację. Musiałem jechać mocno skoncentrowany, obserwując podłoże na jakie trafia koło, a także wcześniej planować tor jazdy. Zdradzić mnie mógł najmniejszy uskok, czy pochylenie.
Gdy wyjechałem zza zabudowań sytuacja o dziwo nieco się polepszyła, więc znów przycisnąłem. To był fajny kawałek asfaltu - na pewno będę tędy śmigał wiosną :-) Niebawem dotarłem do najtrudniejszego etapu dzisiejszego wyjazdu. Droga zamieniła się w błotnisty polny trakt. Starałem się kluczyć pomiędzy kałużami i wyrwami, ale i tak po kilkunastu metrach musiałem skapitulować. Zszedłem z roweru. Chcąc obrać lepszy tor wszedłem na minę: śnieg okazał się być zbyt miękki i moja noga wtapiając się w niego, znalazła się w kałuży do połowy zanurzona. Zaczynały się schody. Już po kilku metrach miałem ubłocone całe buty. Podobnie wyglądały opony w rowerze. Jedynym plusem sytuacji był fakt, iż napęd wciąż był czysty, a także to że wciąż nie opuszczał mnie dobry nastrój. Po kilku minutach zygzakowatego marszu dotarłem do fragmentu drogi, gdzie leżał lód. Oczywiście nie poprawiło to znacząco mojego położenia :-) Jechałem po lodzie, wydającym dźwięki łamania. Przyczepność nie istniała. W pewnym momencie najechałem na zamarzniętą kałużę - lód załamał się pod naporem opon, ale na szczęście udało mi się wyjechać z tej pułapki. Po kilku chwilach uważnej jazdy, dotarłem do drogi prowadzącej do Odry i po raz kolejny tego dnia przegrałem bitwę - musiałem zejść z roweru, mając za sobą przejechanych kilkadziesiąt metrów. Nie było jednak sensu ryzykować - nawet gdy szedłem, rower ślizgał się na obu osiach. Wywrotka na takim podłożu, oznaczałaby najpewniej większą kontuzję... Chwilę później doszedłem do odcinka pozbawionego zdradzieckiego lodu i w mgnieniu oka znalazłem się przy Odrze.
Widok jaki ujrzałem nie napawał optymizmem. Droga do połowy zasypana była śniegiem z pól, natomiast jej drugą połowę pokrywał lód i kałuże. Nie zawracam - nie ma mowy. Na przemian jechałem, to prowadziłem rower. Po kilkudziesięciu metrach miałem już przemoczonego lewego buta. Spojrzałem przed siebie - żadnych perspektyw na poprawę tułaczego losu (no przynajmniej do zakrętu, do którego sięgał mój wzrok ;-) ). Zerknąłem za siebie... Nie wracam. Wszedłem na miedzę i szedłem po mokrej trawie prowadząc rower, który w pewnym momencie trafił na moje ramię. Tego jeszcze nie było. Miedzą mogłem iść tylko kilkanaście metrów. Gdy wracałem na drogę, znów natrafiłem na grząski śnieg, w którym zatopiła się moja noga, kolejny raz lądując w kałuży. Na szczęście droga stawała się przystępniejsza, choć cały czas trzeba było uważać. Idąc moczyłem buty i choć na pewnych odcinkach mogłem już także jechać rowerem, to wciąż jednak poruszałem się po lodzie. W pewnym momencie najechałem na lód, który pod moim ciężarem wydał z siebie skrzypienie. Widziałem pęcherze powietrza pod spodem i to, że wody pod lodową pokrywą było pod dostatkiem! Na szczęście udało się przejechać ten fragment bez szwanku.
W końcu dotarłem do lasu. Mogłoby się wydawać, że tutaj będzie jeszcze gorzej, ale o dziwo droga zbudowana ze starych, sześciokątnych płytek chodnikowych, była całkowicie przejezdna i tylko w niektórych miejscach zalegał lód przykryty wodą. Można było go jednak swobodnie objechać. Pod koniec leśnego traktu, postanowiłem zatrzymać się na krótki postój. Na poboczu zalegał śnieg. Zdjąłem buty - skarpetki były całkowicie przemoczone. Teraz na pewno nie wrócę. Po zrobieniu kilku zdjęć ruszyłem dalej.





Wzdłuż lasu droga była już bardzo fajna. Jechałem więc szybciej, ale czułem też, że mam wilgotne plecy. Przez Poborszów przemknąłem szybko, starając się omijać co większe kałuże. Wjechanie w którąkolwiek z nich skutkowało tym, że rozpryskiwana o ramę woda trafiała bezpośrednio na napęd i moje buty. Każdą kolejną kroplę odczuwałem bardzo mocno. Zjechałem z głównej drogi i w skupieniu jechałem wyjeżdżonymi między lodem koleinami, zmierzając w kierunku lasu. Na miejscu znów zaczęła się lodowa zabawa, ale mimo to bezpiecznie i bez większych problemów dotarłem do bardziej przyczepnego odcinka. Lodowy fragment który minąłem, był raczej przyjemny :-)



Gdy pokonałem ostatni zakręt leśnego asfaltu, obejrzałem się za siebie. Widok przywoływał skojarzenia: ośnieżona i oblodzona droga, skręcająca do lasu, którego wygląd z mojej perspektywy sugerował, iż zima między drzewami trwa w najlepsze. Oczywiście wiedziałem, że to nieprawda, ale ten widok sprawił, że następnych kilkanaście sekund było jeszcze bardziej przyjemnych :-)
Dotarłem do drogi prowadzącej do promu. Sądziłem, że tu będzie już OK, a było najgorzej biorąc pod uwagę nawierzchnie asfaltowe dzisiejszego dnia. Zaczęło też wiać. Mimo to dynamicznie podjeżdżałem pod wzniesienie, które wyrosło przede mną po kilkunastu minutach jazdy. Śniegowe zaspy będące blisko mnie z dwóch stron sprawiły, że miałem wrażenie, iż jadę gdzieś w górach. To tym bardziej pchało mnie do przodu i włączało jeszcze bardziej pozytywne myślenie. Na szczycie ogarnęło mnie małe zdziwienie. Droga poprzecinana była poprzecznymi zaspami, wyjeżdżonymi tylko przez ciągniki. Niektóre z nich miały nawet powyżej 1 metra! Przejechałem przez nie bardzo pewnie, gdyż śnieg był twardy i zaraz potem zatrzymałem się, aby je uwiecznić.



Ruszyłem dalej i niemal od razu spostrzegłem, że przede mną znajduje się kilkusetmetrowy odcinek drogi, z takimi oto zaspami. Był to bardzo techniczny fragment, który bardzo mi się podobał :-) Pod koniec drogi, gdy zbliżałem się już do krajowej "czterdziestki piątki", dostrzegłem przechodnia - zapewne mieszkańca pobliskich domostw. Jednocześnie na drodze pojawiło się więcej lodu i kałuż. Jechałem koleiną i nagle dotarłem do miejsca, gdzie woda zaczęła sięgać praktycznie do widelca. Zszedłem więc i zacząłem prowadzić rower pośrodku drogi na śniegu. Gdy mijałem owego przechodnia, zauważyłem jego spojrzenie. Nie, nie spadłem z księżyca :-) Ponownie wszedłem na rower i praktycznie od razu zaliczyłem mocny uślizg, który jednak udało mi się opanować. Po sekundzie byłem już przy krajówce, którą niezwłocznie minąłem.
Droga do Kamionki była bardzo wietrzna (później okaże się, że wiatr nie opuści mnie aż do Koźla) i odczuwałem na stopach przemoczone buty i skarpetki. Postanowiłem dojechać do zabudowań i zrobić sobie przerwę na znanym mi rozdrożu, jednak dotarłem tam dopiero po kilku kilometrach, zmagając się z silnym wiatrem i zastanawiając się, czy przypadkiem owej krzyżówki już nie ominąłem. Taka oto moja znajomość terenu ;-) Choć nawierzchnia po której jechałem była dużo lepsza, to jednak musiałem mocno angażować mięśnie, jadąc cały czas pod wiatr. To niezła próba charakteru, a zresztą... i tak nie miałem jak wrócić - musiałem jechać. Przerwa na przystanku w Dobieszowicach trwała około 10 minut.



Poczułem przypływ energii - jak po każdym, nawet małym postoju tego dnia. Za krzyżówką przycisnąłem ostro. Jadąc pomiędzy zabudowaniami, minąłem wiejską młodzież stojącą przy sklepie - można było zauważyć, że wzbudziłem pewne zainteresowanie. Czekał mnie kilkudziesięciometrowy podjazd, ale nie stanowił on żadnego problemu. Niestety na szczycie znów pojawił się silny wiatr, który towarzyszył mi aż do krajowej "czterdziestki" i bywało, że prędkość spadała poniżej 15 km/h. Nieco zawiany i z zimnym powietrzem w gardle, zbliżałem się do głównej drogi, obmyślając powoli przebieg dalszej trasy. Tak zamyślony wjechałem w śnieżną zaspę, którą jednak udało mi się sforsować bez problemu.
Do Pokrzywnicy dojechałem sprintem, korzystając z chwilowego braku wiatru. Nieco przeszkadzał mi ruch samochodowy, ale jechało się całkiem przyjemnie. Na podjazdach starałem się cisnąć jeszcze bardziej, a szło mi na tyle dobrze, że na jednym z nich, w pierwszej fazie podjazdu licznik wskazał 38 km/h. Gdy wjechałem do Większyc, zatrzymałem się na mały postój, gdyż musiałem nieco odsapnąć, nałapawszy się wcześniej zimnego powietrza. Ruszyłem po dwóch minutkach i szybkim tempem dotarłem do ronda. Na zjeździe nie starałem się nawet cisnąć - wiatr i kałuże nie sprzyjały takiej jeździe. Gdy wyjechałem zza zabudowań, skorzystałem z tego, iż wiatr nieco ustał i wycisnąłem MXS wyjazdu. Po kilku kilometrach byłem już w Koźlu. Przy stadionie skręciłem na osiedle domków i mijając kolejne skrzyżowania, dotarłem do domu.


Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.