Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
159.22 km 0.00 km teren
06:20 h 25.14 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Ucieczka z czarnej dziury

Niedziela, 17 kwietnia 2011 · dodano: 17.04.2011 | Komentarze 0

Dzisiejszy dzień miał być bezdeszczowy i mimo, że niebo przysłonięte było chmurami wierzyłem, że tak będzie. Postanowiłem pojechać do Czech - czułem, że tym razem nic nie przeszkodzi mi w realizacji tego planu :-) Zacząłem się zbierać, ale jak to u mnie bywa, znów wyszedłem z opóźnieniem :-)



Na peron wpadłem dosłownie w ostatniej chwili - konduktor już trzymał dłoń w górze, aby dać znak do odjazdu :-) Rzuciłem tylko w jego stronę, że podjadę sobie na koniec składu i niezwłocznie to uczyniłem. Pół minuty później siedziałem w ostatnim przedziale "osobówki" :-)
Gdy już opadła adrenalina zauważyłem, że mam pękniętą tylną linkę hamulcową. Pięknie... Ale co tam! :-) Przednim hamulcem też da się hamować! ;-) Zresztą ta tylna jeszcze się trzyma... ;-) Zwróciłem też uwagę na opony. Oj, chyba będzie trzeba nieco pośpieszyć się, z planowanym już wcześniej zakupem nowych papuci, bo boki są już mocno spękane. Trochę strach atakować na tych oponach +200 km, a przecież plany to są nieodległe. A przynajmniej mam taką nadzieję ;-) Nieco zaaferowany zaobserwowanymi defektami, po pół godzinie wysiadłem z pociągu na stacji w Nędzy... Oczywiście najpierw włączyłem nawigację, aby rozpocząć rejestrowanie śladu. Co prawda gapiłem się w jej ekranik dosyć często, ale i tak w pewnym momencie musiałem zawrócić :-) Mimo to do rezerwatu "Łężczok", dotarłem już później bez problemów :-) Miejsce to jest zaiste piękne :-) Nawet ja, jako totalny laik, byłem w stanie dostrzec bogactwo fauny tutaj królującej. Spotkałem też kilku fotografów, ze statywami tak dużymi, że chyba nawet wyższymi ode mnie ;-)




Oczywiście wyjeżdżając z rezerwatu, znów pomyliłem kierunki, wracając się po kilkunastu metrach :-) No zdolny jest ze mnie gość! ;-) Gdy zjechałem z głównej drogi, ujrzałem pasące się na polu nieopodal stado saren :-) Niebawem zniknąłem między drzewami, dojeżdżając ku swojemu zdziwieniu do zagospodarowanego obiektu parkowo-rekreacyjnego. Było to bardzo ładne i spokojne miejsce. Pomyślałem sobie, że mógłbym pokazać je Ani, ale myśl ta uciekła w popłochu, na widok stromego podjazdu, jaki mnie czekał ;-)
W Kobyle zatrzymałem się na przystanku na krótki postój. Po chwili dobiegł do mnie przerażony Pisk nakazując, abym odwrócił głowę. Oczywiście uczyniłem to i ujrzałem gościa zarzynającego Seat'a paląc gumy. Minęły ze dwie sekundy, zanim ruszył z miejsca. Uśmiech kierowcy bezcenny... Mnie natomiast czekał podjazd... Hm... Podjazdy tak w zasadzie ;-) Gdy już je pokonałem, rozpędziłem się z górki, ciesząc się swobodą, aż tu nagle kogut, stojący ze dwa metry ode mnie, napiał mi prosto do ucha! ;-) Normalnie taki był z niego chojrak, że otworzył dziób akurat w momencie, gdy go mijałem! Łenewer - jedziemy dalej... ;-) Przede mną był kolejny podjazd, ale akurat ten podobał mi się jeszcze bardziej, bo chociaż odwdzięczył mi się ostrym zjazdem :-)
Dalszy odcinek był już bardziej płaski :-) Jechałem sobie żwawo, w pewnym momencie mijając panią z aparatem, chcącą uchwycić motyla na kwiecie :-) Wywnioskowałem z jej uśmiechu, że pewnie się jej to udało :-) Dziś, to chyba każdy jest uśmiechnięty :-) Taki dzień... piękny dzień :-) Nieopodal zatrzymałem się, aby poobserwować przez moment pływające po tafli łabędzie, a jeden z nich podpłynął do brzegu. Pewnie chciał ode mnie jakieś jedzenie, którego niestety nie miałem... A tak z drugiej strony, to co to ma w ogóle znaczyć? Kto to widział, żeby łabędzie odżywiały się ludzkim żarciem? Zresztą... One to w ogóle jakieś dziwne były... ;-)





Mój sielankowy nastrój zmąciła ociupinkę nieco ciemniejsza od pozostałych chmura, która wędrowała razem ze mną. Niepokój jednak szybko odszedł, bo przecież powiedziałem, że dziś padać nie będzie, a więc nie będzie ;-) Dodatkowo po kilku kilometrach jazdy, ujrzałem znów jakiś ładny widok, który wprawił mnie ponownie w fajny nastrój :-) Doszedłem też do wniosku, że Kędzierzyn to czarna dziura na mapie Polski. Nie ma tu nic. Na zamkniętym przejeździe kolejowym przed Krzyżanowicami, zagadałem do napotkanego kolarza. Twierdził, że zawsze ma takiego pecha, że ten przejazd jest zamknięty akurat wtedy, gdy on tędy jedzie... ;-) Ale to tak tylko na marginesie, bo poza tym, to bardzo miły był z niego gość :-) Pogadaliśmy sobie przez następnych kilkaset metrów i rozstaliśmy się na skrzyżowaniu tylko dlatego, bo ja znów(!) pomyliłem kierunki i w ogóle miejscowości :-) Zawróciłem, pytając Bogu ducha winnego przechodnia o to, gdzie chcę pojechać - o dziwo ja sam nie wiedziałem, a on wiedział! ;-) Tak oto dotarłem do ruin zamku w Tworkowie :-)





Następnie zwróciłem się już ku czeskiej granicy, wierząc ślepo mej - jakże bardzo turystycznej - nawigacji ;-) Jechałem sobie spokojnie, aż tu nagle - tak! To tędy wracałem z wyprawy! To jest to skrzyżowanie, przez które przemknąłem rozpędzony bodajże do ponad 50 km/h, w ogóle się nie zatrzymując :-) Aż korciło mnie, aby wjechać do Czech tą samą drogą co wtedy, mimo że nawigacja się uparła abym skręcił w prawo, co zresztą uczyniłem ;-)
Byłem w Czechach :-) Wdrapując się na jedną z górek, minąłem zjeżdżającego na poziomym rowerze kolarza. Pozdrowiliśmy się nawzajem. Ach, jak ja lubię te czeskie pagórki :-)




W Bohuslawicach minąłem grupę crossowców, a następnie po kilku następnych kilometrach, postanowiłem przystanąć na polanie przy rzeczce. Jak się okazało, miejsce to było świadkiem tragedii - pod jednym z drzew stała mała, drewniana kapliczka, za oknem której umieszczono portret małego chłopca. Bardzo wymownym i chyba najbardziej uderzającym elementem jej wystroju, była znajdująca się tam także maskotka krowy Milki, której akurat tutaj przypadła niewdzięczna rola, pełnienia funkcji symbolu bólu i cierpienia najbliższych chłopca...



Po kolejnych kilku machnięciach, znalazłem się w w Mokrych Lazcach, gdzie pozdrowiłem nadjeżdżającą znad przeciwka parę rowerzystów. Ona pięknie uśmiechnęła się do mnie, natomiast on zignorował. No rzesz jaki gbur! ;-) Oj niech lepiej ta panienka ucieka od niego, póki jeszcze może ;-) Mnie natomiast wypadł z ręki telefon - prosto na asfalt. Nie to, żebym był oczarowany uśmiechem owej Czeszki, bo i po pierwsze nie wiadomo, czy to w ogóle Czeszka była, a po drugie, to ja po prostu do kieszeni plecaka nie trafiłem ;-) Oparłem więc rower o przydrożne ogrodzenie i wróciłem po zgubę. Na szczęście wyświetlacz cały :-) Pomajstrowałem chwilę już przy rowerze w towarzystwie psa, który z każdą minutą ujadał coraz to bardziej :-) Na szczęście znajdował się z drugiej strony ogrodzenia ;-) Gdy ruszałem, zauważyłem na tylnej klapie stojącego przede mną busa, naklejkę z sąsiadami - tymi z kreskówki. Ech ci nasi sąsiedzi Czesi... ;-) Zaliczając kolejny nawrót w Stitinie, dotarłem do Velkich Hostic i postanowiłem zboczyć z drogi, aby zobaczyć zamek, reklamowany na drogowskazach :-) W drodze do tego miejsca, sfotografowałem też ładny kościółek :-)





Gdy znów wróciłem na główną, skierowałem się już bezpośrednio ku Opawie. Trudno, aby było inaczej - wszak byłem raptem kilka kilometrów od niej, a i przecież był to mój cel na dziś :-) Na miejscu pokręciłem się bez żadnej koncepcji. Trochę głupio tak wyjechać nawet bez zdjęcia... Jeździłem w tą i tamtą stronę, w pewnym momencie zjeżdżając na chodnik i zatrzymując się na pasach z sygnalizacją. Oczywiście dopiero po kilku cyklach zorientowałem się, że "aby przejść, należy wcisnąć przycisk" ;-) Niemniej jednak oczekiwanie nie wyszło mi na złe, bo miałem okazję zaobserwować dwa małe rajdowe Citroeny, przejeżdżające przez skrzyżowanie z dużą prędkością, w odległości między sobą około jednego, czy dwóch metrów! Ponadto przyplątał się do mnie jakiś narwany młodzieniec, który o mały włos nie wjechał we mnie, gdy przyhamowałem przed zakrętem. Na szczęście chwilę później mnie wyprzedził :-)



Jako że odkąd wjechałem do Opawy, zrobiła się nieco mniej przyjemna aura, postanowiłem dosyć szybko opuścić to miasto i udać się w podróż powrotną. Zmierzając ku granicy drugorzędną drogą, zauważyłem w oddali pana z pieskiem. Nie widziałem dokładnie tego psa, ani tym bardziej nie potrafiłem rozpoznać jaka to rasa, ale od razu przypomniał mi się mój Benek :-) Tak się złożyło, że przystanąłem aby założyć kurtkę, a w międzyczasie owi spacerowicze zbliżyli się na taką odległość, że mogłem się im bliżej przyjrzeć. Okazało się, że ten czworonóg, to taki właśnie Benek! Normalnie mały Benek! :-) Był bardzo podobny, do mojego ulubieńca :-) Ruszyłem nieco uradowany tymże trafem i pokonując wzniesienie, przekroczyłem granicę, nękany nieco wiatrem. W tym miejscu muszę sprawiedliwie oddać, że droga po polskiej stronie, była w lepszym stanie :-)
Pokonując kolejne kilometry postanowiłem, że do domu wrócę rowerem, rezygnując z dojazdu do raciborskiej stacji PKP. Na moje nieszczęście, od tego momentu zaczęły się schody. Przede mną co chwila wyrastały kolejne podjazdy, a wiatr nie tylko utrudniał wjazd, ale także uniemożliwiał nabranie prędkości podczas zjazdów. Dodatkowo dopadł mnie kryzys. Częściej przystawałem i zbijałem przerzutki, chcąc oszczędzić stawy. Zaczynało brakować mi dynamiki i świeżości. Musiałem walczyć ze sobą i tym cholernym wiatrem. Gdy dotarłem do Nowej Cerekwii miałem wrażenie, że skądś znam mijane skrzyżowanie. Po chwili było już wszystko jasne - dojechałem do sklepu, w którym robiłem ostatnie zapasy przed przekroczeniem granicy, w drodze nad Balaton :-) Zrobiłem małe zakupy (sok i obowiązkowo czekolada!), po czym opuściłem budynek. Słońce wyszło zza chmur... Chwilę później, z odnowionymi siłami, pokonywałem kolejny podjazd.
Za Suchą Psiną znów poznałem miejsce z drogi nad Balaton. Gdy wtedy stałem przed tym skrzyżowaniem, obładowany niczym juczny wielbłąd, zaczepił mnie chłopiec, pytając o zawartość sakw. Na to wspomnienie, ogarnęła mnie mieszanka emocji, złożona ze szczypty wzruszenia, rozrzewnienia, z domieszką radości ze szczęściem - a wszystko to scementowane za pomocą odczucia własnej wartości. Muszę przyznać, że przez moment mną targało... Po kilku kilometrach, dotarłem do Baborowa, gdzie nie chcąc się zatrzymywać, nie spojrzałem na mapę, mijając skrzyżowanie, które optymalnie doprowadziłoby mnie do kolejnego punktu na trasie. Swój błąd zauważyłem, gdy byłem już na skraju miejscowości, ale mimo to postanowiłem nie wracać. Niestety nie było to dobre posunięcie, bo już za pierwszym zakrętem zakląłem na widok sporego podjazdu. Kolejny czekał na mnie w Babicach, a jeszcze jeden po kolejnych kilku kilometrach. Gdy dotarłem do wspólnego dla obydwu wersji tras punktu, zrobiłem sobie kilkuminutowy postój. Czekał mnie odcinek krajowej "trzydziestki ósemki", ale wiedziałem też, że gdy znajdę się już po jej drugiej stronie, będę już prawie w domu.
Po "krajówce" jechałem w otoczeniu idiotów, wyprzedzających mnie na styk i pędzących na złamanie karku. Szczęściem zjechałem z niej dosyć szybko, bo doprawdy zagrożone było moje zdrowie psychiczne, a pewnie i każdego z rowerzystów, który znalazłby się na moim miejscu. Znowu jednak musiałem częściej przystawać. Przebyte w bądź co bądź niełatwym terenie kilometry, odcisnęły już swoje piętno. Na szczęście najgorszy wytrzymałościowo pas, miałem już za plecami. Gdy dotarłem do Gościęcina, wstąpiły we mnie nowe siły... Zacząłem znów cisnąć, o dziwo nie odczuwając zmęczenia! Oczywiście jechałem w łatwiejszym terenie, ale na pewno nie można tłumaczyć tym, aż tak dużego przyrostu wydajności! Śmigałem, aż miło! Wrócił kop w nogach, werwa i ta iskra, wywołująca zapłon, który zawsze rwał mnie do przodu! Pobudzone dzisiejszym wyjazdem, ubiegłoroczne wspomnienia sprawiły, że aż łezka zakręciła się w oku, na myśl o tym, gdzie znajdowałem się przed rokiem i o tym, jak długą drogę musiałem przebyć, aby teraz znów móc cieszyć się życiem... Dziś wiem, że siła jest ze mną.
Przed Bytkowem zauważyłem dwóch paralotniarzy. Przez kilka chwil jechaliśmy bok w bok, ale oczywiście musiałem się zatrzymać, aby pstryknąć fotę, więc mnie wyprzedzili ;-) Po krótkiej chwili, z drugiej strony nadleciał kolejny :-) Ten załapał się nawet na zdjęcie z samolotem - jakiś ruch tam mają dziś na górze ;-)
_
Silniejszy o jeden wyjazd.






Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.