Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
137.50 km 0.00 km teren
05:46 h 23.84 km/h:
Maks. pr.:39.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

W (nie powiem co ;-) )

Sobota, 7 maja 2011 · dodano: 07.05.2011 | Komentarze 0

Benek zrobił mi dziś pobudkę :-) Był już na dworze z Łukaszem, ale widać i ze mną przejść się chciał ;-) Słońce zaczynało lekko przypiekać...



Niebo było czyste, ale za to wiał silny wiatr. Dawał mi się we znaki do tego stopnia, że na obwodnicy kilka razy przemknęło mi przez myśl, aby nie pchać się dziś w tak długi wyjazd i wrócić do domu. Kolejne ciosy spadały na mnie na drodze do Sławięcic. Jej fatalna nawierzchnia doprowadziła do tego, że nawet raz zakląłem bardzo głośno. Gdy w końcu dotarłem do Niezdrowic, mogłem cieszyć się widokami i ciszą, jaką zapewniał tutejszy piękny las. Zwróciłem też uwagę na to, iż do tej pory jechałem bez żadnego przystanku. Postanowiłem więc, że pokonam cały dystans do Pławniowic bez żadnego stopu i choć na miejscu dopadł mnie mały kryzys, to i tak byłem z siebie zadowolony :-)
Nie chciałem spędzać za dużo czasu nad jeziorem i potraktowałem je tylko i wyłącznie w charakterze mety pierwszego etapu dzisiejszego wyjazdu. Po krótkiej chwili ruszyłem więc przed siebie, znów walcząc nieco z wiatrem. W Niewieszach napotkałem bociana, który poderwał się do lotu, akurat wtedy, gdy przejeżdżałem pod gniazdem. To był bardzo fajny widok :-) Po chwili zatrzymałem się na przystanku, aby nieco odsapnąć. Swojego rodzaju ciszę, urozmaicili mi motocykliści, jadący w dużej grupie chyba na jakiś zlot. Robiło się naprawdę ciepło. Począłem się zbierać i wtedy nadjechał jeszcze jeden motocyklista, prowadząc naprawdę pięknie odrestaurowany, stary kremowo-beżowy motocykl, wyróżniającym się z ogółu motorów jakie widziałem w życiu na tyle, że zapadł mi w pamięć.
Droga po której teraz jechałem, to była istna tragedia. Równie dobrze asfaltu mogłoby nie być. Jeden z motywów wyglądał tak: samochody omijające szerokim slalomem wyboje i wykopy w drodze, a obok znak informujący o obszarze zabudowanym miejscowości Toszek, z odręcznym dopiskiem "Uwaga droga rozje***a". W ogóle panował tam istny rozpizdziel (tak niestety trzeba to nazwać). Na pierwszej prostej minęły mnie trzy straże pożarne, jadące pewnie na dogaszanie zgliszczy, które były widoczne w pewnej odległości od drogi, następnie przede mnie dosłownie wrył się jakiś debil w Peugeot'cie Partner'ze, kurząc na mnie z owych wybojów (na szczęście rowerem byłem w stanie jechać szybciej, więc niezwłocznie go wyprzedziłem), a jeszcze później przy jeziorze stała kolejna straż i ruch odbywał się wahadłowo. Gdy już zjechałem z głównej i myślałem, że jakoś odetchnę, moim oczom ukazał się pies, którego o dziwo się jakoś wystraszyłem. Na szczęście schował się w rowie.




W końcu mogłem odetchnąć i zacząć cieszyć się jazdą. Niebawem dotarłem do ładnej miejscowości o nazwie Świble, gdzie... dostałem owadem w ucho! Uderzenie było na tyle silne, że wyraźnie odczułem ból. Wyjeżdżając z zabudowań, wjechałem na polną, średnio wyboistą drogę. Zrobiło się też trochę chłodno. Po jakimś czasie minąłem trzy młodociane rowerzystki i zauważyłem, że wjeżdżam na szlak. Tutaj! Jakoś nie chciało mi się wierzyć :-)




W końcu jechałem nieco lepszym odcinkiem drogi. Było spokojniej, ciszej, a pośród zieleni śpiewały ptaki. Minąłem leśne bagienko, z lewej strony stykające się z drogą, a z prawej bardzo ładnie porośnięte. Obydwa zbiorniki były połączone cieniutką nitką, biegnącą w poprzek drogi.




Przez Zawadzkie przemknąłem sobie spokojnie, ale już zaczynałem odczuwać lekkiego dołka w żołądku. Nie za bardzo było się gdzie zatrzymać na jakieś zakupy (a i mnie nie bardzo się chciało), więc postanowiłem jechać dalej, z zamiarem zatrzymania się w jednej z następnych wiosek. Niestety zapomniałem o tym, że w sobotę na wioskach sklepy są raczej otwarte krótko i niestety - czarny scenariusz się ziścił. Wszystkie sklepy po drodze były pozamykane! Mnie dopadł kryzys taki, że ledwie toczyłem się po równej drodze 15-20 km/h. Było źle. Jeszcze nigdy na rowerze nie miałem takiego kryzysu. W końcu doturlałem się do Dobrodzienia. Czekolada, dwa batony... Lepiej... Dostałem zastrzyk energii.




Ruszyłem dalej, ale już do końca wyjazdu nie odzyskałem optymalnej sprawności. W jednej z wiosek, przez które przejeżdżałem, pozdrowił mnie jakiś chłopak, siedzący w BMW z serii wiejskiego tuningu. +10 do respektu ;-) Później przejechałem coś wcześniej przejechanego, ale nie wiem co to było ;-) Jednolitym tempem jechałem aż do Kosic, które od razu skojarzyły mi się ze słowackimi Koszycami, co poniekąd wprawiło mnie w dobry nastrój :-) Zacząłem cisnąć.
To był decydujący moment wyjazdu. Od tego jak przejadę ten odcinek do Opola zależało to, czy zdążę na wybrany przez siebie pociąg, czy też będę musiał spędzić dwie godziny na oczekiwaniu na kolejny. Opcja "michałowa" też była średnio prawdopodobna, bo mój telefon był na wyczerpaniu. Przy Jeziorze Turawskim, minąłem jakiś pomnik przyrody, wyhamowując nawet aby wrócić do niego z aparatem, ale od razu przypomniało mi się o ograniczającym mnie czasie. Po ilości samochodów doszedłem do wniosku, że nad akwenem spędza czas duża liczba ludzi. Znów zacząłem cisnąć, z czasem coraz to lepiej oceniając swoje szanse na powodzenie. Na stację wpadłem na 10 minut przed odjazdem pociągu, poniekąd zadowolony z tego, że pomimo takiego kryzysu i niepełnej formy, udało mi się pokonać przecież niemały dystans trzydziestu kilometrów na ładnym sprincie.
Gdy wszedłem do pociągu wiedziałem, że mój organizm jest zmęczony, ale świadomość tego gdzie i po co się znajduję, trzymała mnie w pionie. Co prawda o tym, że "jakoś lekko mam na plecach" zorientowałem się dopiero, gdy wszedłem na rower, będąc na stacji w Kędzierzynie już poza peronem, ale chyba mimo wszystko nie był to efekt zmęczenia, tylko ogólnego roztargnienia :-) Po plecak wróciłem sprintem :-) Dobrze, że pociąg kończył bieg i nikt już do niego nie wsiadał. Co prawda konduktorzy chcieli ode mnie łapówkę za ponowne wejście do pociągu, ale łatwo się nie dałem ;-)


Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.