Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
75.56 km 0.00 km teren
03:29 h 21.69 km/h:
Maks. pr.:49.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Czy to wyprawa??? cz. 2

Poniedziałek, 9 lipca 2012 · dodano: 07.04.2013 | Komentarze 0

Podróż przebiegła nam dosyć sprawnie :-) Zajęty jeszcze w Opolu przedział dla podróżnych z większym bagażem był co prawda świadkiem całkiem ciekawych scen, bo trafili się nam podróżni targający pół domu w szarych worach, dwóch młodych po resocjalizacji (byli spoko!), czy też konduktorzy, którzy ostatecznie pozwolili nam pozostać w przedziale (PRL!), gdy w Kielcach lokomotywa zmieniała kierunek, ale cała podróż upłynęła nam w dobrym samopoczuciu :-) Również Antek, targany przez pół Polski trzymał się dziarsko!



Do Lublina dotarliśmy o czasie, ale niestety i tak musieliśmy długo czekać na dalszy transport, bo wujkowi rozkraczył się Chrabąszcz :-) Nie było jednak tego złego, bo mieliśmy za to czas na lody :-) Dużo czasu mieliśmy... :-)



Wujek ostatecznie nadjechał i zaczęła się cała akcja z pakowaniem :-) Ja od razu stwierdziłem, że nie ma to tamto - jadę rowerem z sakwami :-) W zasadzie, to równocześnie stwierdziłem, że Antek jest większy od Chrabąszcza, ale pozostali jakoś głucho zareagowali na moją wypowiedź ;-)



Gdy cała rodzinka odjechała spod dworca, ja rozpocząłem swój przejazd, udając się w zakładanym wcześniej kierunku :-) Jazda miejska również kręci mnie od czasu do czasu, a pogoda ku temu była dziś wyśmienita :-) Moim pierwszym celem, było zdobycie mapy. Jedynym miejscem, gdzie wiedziałem że będą one dostępne, było Krakowskie Przedmieście. Dojechałem tam okrążając Stare Miasto i zaliczając pierwszy podjazd. Mapę zdobyłem po perypetiach i ruszyłem na rowerowe kręcenie po mieście :-) Teren był już znany ;-)
Ruch był spory, a ja dodatkowo natrafiłem na objazd. Ostatecznie jednak - ciesząc się jazdą i korzystając ze świeżości w nogach - dojechałem do celu. Pora była wyjeżdżać z miasta. Jechałem sobie bardzo dynamicznie do czasu, gdy nie zmieniając pasa w porę, wjechałem na jakieś osiedle :-) W sumie, to szybko znalazłem pozytywną stronę tej sytuacji spostrzegając, że jadę ścieżką nad ulicą wylotową z Lublina, znaną mi bardzo dobrze z licznych samochodowych wjazdów i wyjazdów z tego miasta :-) Następnie z radością wjechałem na kładkę i znalazłem się po drugiej stronie szerokiego traktu, jadąc niekoniecznie w dobrym kierunku ;-) Tempo jazdy było zadowalające, oraz dynamiczne i po pokonaniu kilku kilometrów spostrzegłem, że jadę na tyłach Mauzoleum na Majdanku. Wyjeżdżałem z Lublina...
Pierwszy postój wykonałem w Głusku, a po chwili dojeżdżając do skrzyżowania, zauważyłem innego sakwiarza, objuczonego z tyłu żółtymi worami, a klika kilometrów dalej ciekawy okaz białej limuzyny, której oglądanie o mały włos nie skończyło się dla mnie bardzo źle za przyczyną aroganckiego, lub być może ślepego kierowcy.






Opuszczając zabudowania powoli zapominałem o incydencie, zatapiając się w widoki Wyżyny Lubelskiej. Nagle - będąc całkowicie pewien, że Lublin dawno mam już za plecami - dojrzałem znak drogowy informujący o tym, że... właśnie z tego miasta wyjeżdżam :-) Do sytuacji podszedłem humorystycznie i już niebawem minąłem bardzo ładny, drewniany kościółek, chłonąc w międzyczasie tak wspaniałe dla moich oczu i duszy widoki :-) Była też i druga strona medalu ;-) Pagórki może i nie były duże, ale ich mnogość i nieustanność sprawi później, że będę odczuwać je w nogach. Może i dlatego głupio stwierdziłem, że czasu mam mało i aparatu z sakwy wyciągać nie zamierzałem... Teraz nie rozumiem tej decyzji.
W Bystrzejowicach na postoju minęła mnie para kolarzy, ale tylko piękniejsza jej część odpowiedziała mi pozdrowieniem. Punkt dla mnie ;-) Zatapiając się ponownie w mapę, starałem się ogarnąć tutejsze dróżki. Ostatecznie i tak wyszło na to, że o drogę musiałem zapytać słabo rozgarniętą w przestrzeni babuszkę, którą zaczepiłem na skrzyżowaniu już przy głównej drodze. Za jej radą puściłem się prosto w dół w oczekiwaniu na to, co nastąpi. Zaczął się też do mnie odzywać brzuszek. Jak na ratunek zatrzymałem się przy drzewie cudownie obrodzonym wiśniami, ale po drugiej stronie drogi zauważyłem kobietę na grządkach i jakoś tak głupio było... :-) Ruszyłem dalej obracając kołami na asfalcie i zaliczając kolejne zjazdy i podjazdy, aż tu nagle okazało się, że nawierzchnia bitumiczna ma gdzieś swój koniec ;-) Tempo jazdy wyraźnie spadło, a na domiar złego dopadły mnie jakieś niby-muchy i cholery odpuścić nie chciały! Starałem się lawirując między dołami uciec przed nimi, a wiedziałem też że zbliżam się do jakieś osady. Była więc szansa na jakieś zakupy. Musiałem jednak wystarać się o tą możliwość: z mojej prawej strony wypadła na mnie grupa zajadłych psów! Na szczęście w porę im umknąłem, mimo bardzo nieciekawej nawierzchni, ciesząc się jeszcze nawet ich końcowym sprintem :-) W taki oto sposób dotarłem do wiejskiego sklepu, napełniając wszystko co możliwe przy bliskiej obecności części tutejszej społeczności.
Niedługo potem ponownie byłem na drodze. Niestety znów z towarzystwem tych nieznośnych niby-much, latających mi koło głowy. To nie był jedyny problem. Droga nagle skończyła się w lesie i nie wiadomo było, gdzie mógłbym dalej jechać, aby utrzymać kierunek jazdy. Zdecydowałem się zawrócić i czym prędzej przejechać osadę, aby uwolnić się od owadów i ponownie złapać trochę asfaltu. Czas już powoli przestawał być moim sprzymierzeńcem. Nieważne były nawet czyhające na mnie po drugiej stronie psy, które tym razem "odprowadziły" mnie daleko za wieś :-) Gdy już je pożegnałem, udało mi się komfortową drogą wjechać w las, który momentami swoją ciszą sprawiał wrażenie, że coś jest tu nie tak. Na jego skraju, tuż za zakrętem, moim oczom ukazał się leżący przy drodze duży pies. Wzdrygnąłem się na jego widok, ale okazał się być bardzo spokojny. Jego mniejszy kompan, który dobiegł gdy tylko wyjechałem na przestrzeń, był dużo bardziej nerwowy, ale na szczęście nie spowodowało to żadnej reakcji tego większego. Na kolejnym skrzyżowaniu zacząłem zerkać na nawigację, aby ustalić dalszy kierunek przeprawy, ale ostatecznie moim wybawieniem okazała się kobieta z dwiema córkami. Gdy już zostałem pozytywnie ukierunkowany, szybko nabrałem dynamiki oraz wiatru w pedały, doprowadzając Antka do solidnej prędkości :-) Już wiedziałem, że jestem prawie w domu :-) Droga do Gardzienic była przede mną. To był czas na łykanie kilometrów! :-) Najpierw jednak zarządziłem krótki przystanek na przystanku ;-)
Na skrzyżowaniu odbiłem w prawo, zaliczając most i podjazd, znany mi jeszcze z wyjazdów samochodowych w dzieciństwie. Kiedy ja tu byłem ostatni raz...! Wciąż zaliczałem dystans, aż tu ponownie z gospodarstwa po prawej rozległ się odgłos psa. Biegł w moją stronę z zapałem sportowca, ale gdy przekroczył fragmentaryczne jedynie ogrodzenie, ja byłem już w bezpiecznej dla siebie odległości. Gorzej było na kolejnym kilometrze, gdzie dopadł mnie większy osobnik, a moja sytuacja było dużo gorsza: za późno na ucieczkę, a pies za duży na wykonanie manewru. Zrobiło się dosyć groźnie, ale czworonóg na szczęście po czasie odstąpił. Wszystko odbywało się przy obecności gospodarza, który w momencie gdy pies wybiegał na jezdnię, szedł w tym samym kierunku z kilkuletnim chłopcem. BEZ REAKCJI! Gdy zażegnałem niebezpieczeństwo, nie omieszkałem wykrzyczeć tego co myślę. Sytuacja była raz, że niebezpieczna, a dwa - zachowanie gospodarza (czy to dla niego dobre określenie?) było wręcz skandaliczne!
Po kilku chwilach zatrzymałem się na moment na skrzyżowaniu. Niestety czas mnie już gonił i postanowiłem zrezygnować z wizyty u stryja mimo, że był to ważny punkt w moich planach. Musiałem jednak odżałować tą wizytę, bo słońce powoli już maszerowało w kierunku horyzontu. Po mojej prawej rosły niskie drzewka przepełnione wiśniami. Tym razem nie odmówiłem sobie konsumpcji tego przysmaku i skubnąłem dwie czerwone jak wino kulki :-) Dalsza droga była już spokojna i dynamiczna, więc niedługo potem byłem już w Suchodołach, gdzie po raz kolejny dojrzałem wałęsającego się psa, ale na szczęście ten nie wykazywał kompletnie zainteresowania moją osobą. Odetchnąłem, bo po ostatniej przygodzie nie miałem już ochoty na żadne utarczki. Dojechałem do Fajsławic :-) Szybko przemknąłem obok pasaży sklepowych, przeciąłem "krajówkę" i już prawie byłem na miejscu :-) Czekał mnie jeszcze jeden przystanek, po którym puściłem się z górki w dół, obserwując przy stawie przecudnie piękny zachód słońca z dużą łuną, który zostawiałem po swojej lewej stronie. Gdy wjechałem już do wsi, spostrzegłem siedzącego chłopaka, który wydał mi się jednym z moich kuzynów, ale nie doszło między nami do nawiązania kontaktu, bo w porę się zreflektowałem ;-) Po kilku minutach kręcenia korbą, byłem już na miejscu :-) W rowerowym temacie babcia od razu orzekła, że coś długo jechałem, i że po co mi te wory i po co się tak męczę ;-) W sumie, to poniekąd miała rację :-) Czasem jazdy sam byłem zaskoczony. Również zmęczony - nie tyle dystansem, co pagórkami. Niby niewielkie, ale za to często występujące i na pewno dały niezłą sumę przewyższeń. Niemniej jednak dla mnie był to jedyny słuszny wybór :-) I nawet nie dlatego, że Antek nie zmieściłby się do Chrabąszcza ;-) Wstęp do rowerowego poznawania Lubelszczyzny, miałem już zaliczony :-)


Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.