Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2010

Dystans całkowity:467.57 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:24:40
Średnia prędkość:18.96 km/h
Maksymalna prędkość:40.60 km/h
Liczba aktywności:17
Średnio na aktywność:27.50 km i 1h 27m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
27.10 km 0.00 km teren
01:21 h 20.07 km/h:
Maks. pr.:34.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Jadę na południe ;-)

Czwartek, 7 października 2010 · dodano: 07.10.2010 | Komentarze 0

Po pracy odczuwałem lekkie zmęczenie, ale luz - na siłę żadnej wielkiej wyprawy nie będzie :-) Co prawda chciałem pojechać dzisiaj w nieco innym kierunku niż dotychczas, ale miałem momenty zawahania. Może lepiej wybrać się tylko na krótki przejazd? Póki co postanowiłem jechać przed siebie - co ma być, to będzie :-) O siedemnastej trzydzieści zacząłem pokonywać pierwsze metry, które jak się później okazało rozrosły się zgodnie z moimi wcześniejszymi przemyśleniami :-)



Na zewnątrz było zimniej niż wczoraj. Zacząłem jechać w kierunku Rogów, a gdy tam dotarłem, skręciłem na nowy skrót. Mimo pewnych obaw o ilość dostępnego czasu, postanowiłem zrobić jeszcze półkole drogą wzdłuż Odry. Gdy dojeżdżałem już do końca tej drogi zauważyłem tabliczkę "Teren prywatny. Wstęp wzbroniony!". Dziwne, bo o ile dobrze kojarzę, to jadąc od drugiej strony takiej tabliczki nie ma, a ponadto uważam, że jest to mimo wszystko droga użytku publicznego. Jadę dalej - a co mi tam :-) Gdy wróciłem ponownie na główną drogę, włączyłem tylną lampkę, gdyż słońce zaczynało chować się za horyzontem. Za stocznią na drodze do lasu znów musiałem objechać kilka kałuż, ale tym razem obyło się bez zamoczenia opon, bo od ostatniego czasu gdy tędy jechałem, kałuże zdążyły nieco przeschnąć. Za lasem spodziewałem się szczekającego w przydrożnym gospodarstwie psa, ale tym razem go nie było, co pozytywnie mnie zaskoczyło. W spokoju więc dotarłem do głównej drogi w Poborszowie, na prawo od której dało się zaobserwować bardzo ładny zachód słońca. Zacząłem nawet nieco żałować, iż nie wziąłem ze sobą aparatu (co zresztą rozważałem przed wyjściem), ale po krótkiej chwili doszedłem do wniosku, że i tak nie udałoby mi się zrobić ładnego zdjęcia z powodu przydrożnych zabudowań.
Dalej skierowałem się ku drodze krajowej numer czterdzieści pięć. Chwilę po tym, gdy na nią wyjechałem wyprzedził mnie w dosyć bliskiej odległości samochód, jadący z dużą prędkością. Kolejny kierowca bez krzty wyobraźni... Przed zjazdem z tej drogi zauważyłem, że za mną zbliżają się do mnie dwa TIR'y, więc nieco przyśpieszyłem, aby nie mieć okazji bliższego obcowania z nimi i po chwili znalazłem się na bocznej, asfaltowej drodze, która miała mnie dowieść do stacji PKP w Pokrzywnicy. Jechałem kiedyś tą drogą samochodem, gdy remontowany był przejazd w Większycach i byłem pewien, że prowadzi ona prosto do stacji, ale po kilkuset metrach ujrzałem skrzyżowanie, którego jedna odnoga prowadziła nieco bardziej w kierunku Prudnika. Pojechałem więc prosto, a po chwili zapytałem o słuszność swojej decyzji pana, który cosik grzebał w przydomowym garażu - mimo, iż byłem praktycznie pewien, że jadę dobrze. To gdzie prowadzi odnoga którą ominąłem, sprawdzę już wiosną. Po przejechaniu torów kolejowych zatrzymałem się na chwilę, aby założyć opaskę na uszy. Droga kończyła się skrzyżowaniem za Większycami z trasą do Prudnika. Pojechałem na nim prosto i po chwili znalazłem się przy stadninie koni. Gdy wjechałem między zabudowania mieszkalne okazało się, że w tym miejscu mieszkają także i pieski, ale tylko przez moment zrobiło się nieco głośniej i mogłem spokojnie jechać dalej. Po pokonaniu kilku zakrętów objechałem stadninę i moim oczom ukazał się wybieg, na którym pasło się z dziesięć koni. Zatrzymałem się na chwilę, aby na nie popatrzeć (wspomnienia z dzieciństwa wróciły...) i znów pomyślałem o aparacie. A co tam - będzie jeszcze okazja! :-) Obserwowane przeze mnie zwierzęta były naprawdę ładne. Na końcu wybiegu pasły się obok siebie identyczne dwa konie, a jeden z nich skubał trawkę z niesamowitą gracją :-)
Ruszyłem dalej i dotarłem do skrzyżowania w Radziejowie. Mogłem skręcić w lewo i dotarłbym do Większyc (a następnie już pewnie pojechałbym do domu), lub w prawo w głąb wioski i mimo, że już zaczynało robić się szaro wybrałem właśnie tą drugą opcję. Nie byłem także pewnie, czy to jest droga którą miałem zamiar faktycznie jechać i moje obawy niestety okazały się słuszne: jechałem bowiem drogą, którą chciałem wracać do domu. Stanąłem na skrzyżowaniu i po chwili zauważyłem drogę asfaltową, prowadzącą między pola. Hm... Wygląda obiecująco :-) Droga i asfalt prosty, więc jechało się przyjemnie. Dodatkowo pola po obydwu stronach dawały wrażenie, że jedzie się na jakimś odludziu :-) Jechałem tak sobie spokojnie, od kilku chwil trzymając głowę niżej. Gdy byłem mniej więcej w połowie dystansu od skrzyżowania do głównej drogi ku której zmierzałem, uniosłem głowie i moim oczom ukazały się dwie przebiegające sarny! Odległość jaka nas dzieliła nie była większa, niż dziesięć metrów! :-) Po ułamku sekundy zniknęły mi za rosnącą po prawej stronie kukurydzą. Przyśpieszyłem, a gdy zatrzymałem się w miejscu z którego je ponownie ujrzałem, były już około pięćdziesiąt metrów ode mnie. Niemalże od razu jedna z nich wskoczyła między rosnące kolby, natomiast z drugą mieliśmy okazję obserwować się nawzajem przez około minutę. Gdy ruszałem kątem oka spostrzegłem jeszcze, że owa druga sarna także kieruje w ślad za towarzyszką :-)
Jechałem dalej i w pewnym momencie piękna, prosta droga skręciła w prawo pod takim kątem, że zacząłem cofać się od Koźla. W mojej głowie zrodziły się małe obawy, że zostanę wyprowadzony w pole - to znaczy na drogę, którą chciałem ominąć planując ten wyjazd, ale po chwili jazdy okazało się, że droga prostuje się w kierunku, w którym zamierzałem podążać. Po kilkuset metrach przeciąłem "czterdziestkę piątkę", aby znaleźć się w Reńskiej Wsi. Przemierzyłem spokojne uliczki pośród zabudowań i wyjechałem na drogę prowadzącą do Koźla. Już zaczynało się ściemniać - trochę szkoda: gdyby było wcześniej mógłbym jeszcze urozmaicić sobie ten i tak bardzo udany wyjazd trasą naokoło jeziora na Dębowej. Na końcu tego odcinka wjechałem do parku, gdzie było już ciemno. Na rozstaju zdecydowałem się jechać dłuższą drogą, a następnie dotarłem do ulicy Chrobrego, skąd udałem się do domu.
To był bardzo udany wyjazd z którego wróciłem bardzo, bardzo zadowolony :-) Coś mi mówi, że ta trasa będzie przeze mnie dosyć często wykorzystywana :-) Jej jedyny mankament, to krajowy odcinek z Poborszowa do Komorna - prócz tego jest OK i w sam raz nadaje się na krótkie, spokojne wypady :-)
<jupi> :-)

Dane wyjazdu:
11.18 km 0.00 km teren
00:35 h 19.17 km/h:
Maks. pr.:29.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Rogi i parkiem... fajowo :-)

Środa, 6 października 2010 · dodano: 06.10.2010 | Komentarze 0

Dziś nie musiałem się nigdzie spieszyć, gdyż wiadomo było, że będę jechał sam. Wyszedłem przed godziną osiemnastą, wyraźnie odczuwając brak pośpiechu i związany z tym luz, który dobrze mnie nastrajał. Człowiek nie może się cały czas przecież śpieszyć...



Obrałem azymut na Rogi i na ulicy Niemcewicza natknąłem się na równie rowerowo zakręconego znajomego :-) Zawsze jak go spotykam i już decydujemy się zamienić kilka zdań, to kończy się to tym, że gadamy i gadamy :-) Tym razem też tak było: rozmawialiśmy pół godziny, dopóty słońce nie zaczęło chylić się ku zachodowi. Trzeba było ruszać, aby wyrobić się z całym wyjazdem za dnia, więc pożegnałem Piotrka i ruszyłem w dalszą drogę. Jechałem bardzo spokojnie nastawiając się raczej na rekreację. Gdy dotarłem do Rogów postanowiłem skorzystać w niedawno odkrytego skrótu, którym dostałem się do głównej drogi. Przy elektrowni zdecydowałem, że wjadę na wał. Chyba jednak nieco przesadziłem z tą rekreacyjną jazdą, bo gdy podjeżdżałem ścieżką pod ów wał miałem zbyt małą prędkość, więc w połączeniu z semi slickami i trawą dało mi to ładny poślizg tylnego koła, po którym wylądowałem na kierownicy :-) Ech... Jakoś wcześniej mi się to nie zdarzało, a ostatnimi czasy to już drugi raz :-) Obrałem dotychczasowy azymut ale spostrzegłem, że na całej długości Odry - widocznej dla mnie z tego miejsca - nie ma żadnego wędkarza. Postanowiłem więc udać się wałem w przeciwną stronę, aby zjechać nad brzeg Odry. Następnie po kilkuset metrach przejechałem na drugą stronę wału, aby po chwili oczekiwania włączyć się do ruchu drogowego. Ulicą jechałem ledwie kilkanaście metrów, po czym odbiłem w niezbyt rozległy park przy liceum.
Po raz kolejny do parku wjechałem przy remontowanym moście Moście Długosza. Od początku wyjazdu z domu jechałem bardzo spokojnie, zagłębiając się w swoje myśli... Parkowa alejka, gdzie było nieco ciemniej niż na otwartej przestrzeni, znacznie ułatwiała taką jazdę. Tak zamyślony zbliżałem się do ślepego zakrętu, aż tu nagle do mojej mózgownicy dotarła informacja, że na pasie drogi po której jechałem, w bardzo bliskiej odległości ode mnie droga ma inny kolor. Szybkie przetwarzanie danych i już impuls, trzymający kartkę z wydrukiem biegnie do mych oczu - to kałuża! Szybka reakcja i hamowanie uratowały mnie przed ubrudzeniem i zamoczeniem :-) Zatrzymałem się do zera, a następnie nieco obróciłem rower by ruszyć dalej, po czym obejrzałem się za siebie: ślad hamowania kończył się akurat na granicy ziemi i kałuży. Uff... :-)
Gdy wjechałem do ostatniej części parku, trzeba było już zapalić lampkę. Wolno, choć energicznie pokonałem ten odcinek wybierając trasę tak, aby jak najdłużej jechać wśród zieleni. Wyjechałem na początku ulicy Chrobrego, udając się do domu swoim ulubionym odcinkiem dojazdowym. Wróciłem bardzo zadowolony - właśnie takiej przejażdżki było mi trzeba :-) Rower, to piękna sprawa...

Dane wyjazdu:
24.48 km 0.00 km teren
01:18 h 18.83 km/h:
Maks. pr.:39.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Do Raszowej na trening ;-)

Wtorek, 5 października 2010 · dodano: 05.10.2010 | Komentarze 0

Rano wstałem niewyspany i trochę też odczuwałem wczorajszy powrót z Dziergowic. W ciągu dnia jednak wszelkie dolegliwości minęły. Już z samego rana w pracy zadzwoniła do mnie "Warszawka" zdecydowanie poprawiając moje samopoczucie :-) Do końca dnia roboczego losy wyjazdu nieco się jeszcze ważyły, ale oczywiście zakończyło się to bardziej prawdopodobnym scenariuszem :-)



Gdy doszło co do czego jak zwykle nie potrafiłem się zebrać. Co prawda wchodząc do domu z pracy, w przypadku szybkiego wyjścia na rower nie dysponuję raczej zbyt dużą ilością czasu, ale tym razem to wyglądało tak, że co chwila o czymś sobie przypominałem i musiałem się wracać dosłownie z progu. Do Kłodnicy, gdzie byłem umówiony z moją muzyczną mentorką dojechałem nieco zgrzany (koszulka!) i niestety z tego powodu pogorszyło się nieco moje samopoczucie. Nie dość, że jazda była mniej przyjemna, to jeszcze zacząłem nieco obawiać się o to, aby niczego nie złapać. Ten stan minął po kilkuset metrach :-) Jechaliśmy w stronę przejazdu kolejowego, aby skręcić w dobrze nam znaną drogę przez las, kończącą się przy stacji PKP w Raszowej. Tym razem jednak przejechaliśmy wjazd, bo prowadzący do boju Napoleon nieco przeszarżował :-) Napoleon, to ksywka która zrodziła się podczas wyjazdu do Głogówka :-) Zatrzymaliśmy się więc na następnym wjeździe, ale po krótkiej naradzie postanowiliśmy jednak pojechać asfaltem. Może to i lepiej - chyba jednak tą drogą szybciej osiągniemy cel, a nieco zależy nam na czasie. Fakt faktem po chwili byliśmy już w Raszowej, a po kilkunastu minutach u celu nad jeziorem.
Na miejscu wyjaśniłem nieco trapiące mnie wątpliwości dotyczące metronomu. Gdy ruszyliśmy w drogę powrotną było już ciemno. Skierowaliśmy się w stronę stacji PKP, a następnie asfaltowym szlakiem ku drodze z Januszkowic. Na początku tego szlaku wyprzedził nas jeden samochód, ale później było już spokojnie. Spokój oczywiście zakończył się na głównej drodze, gdzie od czasu do czasu mijały nas samochody, ale nie było to bardzo uciążliwe. W Kłodnicy na skrzyżowaniu każde z nas pojechało już w swoją stronę.

Dane wyjazdu:
50.73 km 0.00 km teren
02:44 h 18.56 km/h:
Maks. pr.:37.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Dziergowice (po raz pierwszy w sezonie! :-) )

Poniedziałek, 4 października 2010 · dodano: 04.10.2010 | Komentarze 0

Dziś kolejny dzień z dobrą pogodą. Trzeba więc to wykorzystać :-) W pracy rzucaliśmy z Anią pomysłami odnośnie celu wyjazdu i stanęło na Dziergowicach. Trochę to dziwne, ale jeszcze tam nie byliśmy... Umawiamy się na wjeździe na Dębową...



Gdy dojechałem na miejsce Ania już czekała, więc nawet się nie zatrzymywałem i niezwłocznie ruszyliśmy. Gdy przejechaliśmy Dębową zdecydowaliśmy, że do Cisku pojedziemy drogą asfaltową, rezygnując z drogi polnej przy Odrze, gdzie mogło być mokro. W Bierawie zrobiliśmy mały przystanek, podczas którego Ania poszła na zakupy (ech te kobiety... ;-) ) wracając po chwili ze zdobyczami. Niebawem byliśmy już na drodze prowadzącej do czerwonego szlaku, na którym miałem okazję niedawno się zagubić :-) Tym razem wiedziałem już w którą stronę należy skręcić na pierwszym skrzyżowaniu, ale oczywiście po kilku kolejnych pamięć zaczęła mnie zawodzić, a Ania zaczęła bać się pimpka (czyt. pieska :-) ), który stał przy drodze :-) Był tak mały, że ledwie go dojrzałem. Może to kwestia różnicy wzrostów? ;-) Skręciliśmy w stronę głównej drogi, a mnie dopiero po powrocie do domu przypomniało mi się którędy pojechałem, gdy byłem tam poprzednio... :-) Gdy po kilku minutach wyjechaliśmy na drogę było już szaro, a gdy byliśmy a na drodze dojazdowej do jeziora w Dziergowicach zaczynało się już powoli ściemniać.
Po przyjeździe posiedzieliśmy dłuższą chwilę nad brzegiem. Niestety nadchodząca noc zmusiła nas do powrotu do domów. Przed odjazdem wymieniłem jeszcze baterie w przedniej lampce - taaak... teraz to ja rozumiem :-) Zdecydowaliśmy także zrezygnować z wcześniej branej pod uwagę opcji powrotu do Lubieszowa lasem, ponieważ było już zbyt ciemno. Gdy dojeżdżaliśmy do przejazdu kolejowego szlaban właśnie się zamykał, a po chwili dojechała do nas ciężarówka, która po otwarciu przejazdu ruszyła wzbijając tumany kurzu. Była już ciemna noc, ale mimo to postanowiłem zatrzymać się przy kościele w Dziergowicach, aby zrobić choć jedną fotkę. Jakoś nie było okazji wcześniej, aby zrobić jakieś zdjęcia podczas tego wyjazdu. Poza tym uważam, że ten obiekt jest jednak dosyć ciekawy pod względem architektonicznym.



Podjęliśmy decyzję, aby do Kędzierzyna wrócić główną drogą tak, aby jazda mogła być równa i stosunkowo szybka. O tej porze szkoda było nam tracić czas na wyboistych i niepewnych przy słabym oświetleniu drogach. Na drodze w lesie między Lubieszowem, a Bierawą po lewej stronie dosyć często słychać było jakiś głośny szelest, a nawet odgłos łamanych gałęzi. Pewnie to było jakieś leśne zwierzątko, ale dziwne było to, że biegło obok nas aż do zabudowań w Bierawie. Dalej najkrótszą drogą udaliśmy się do Starego Koźla. Na ostatniej prostej zauważyliśmy w oddali niebieskie światła. Gdy dojechaliśmy na miejsce, zostaliśmy skierowani przez policjanta na objazd bocznymi dróżkami. Początkowo nie byliśmy zadowoleni z tego faktu, ale w sumie czyjeś nieszczęście przyczyniło się do tego, że odkryliśmy fajny odcinek. W domu pogrzebałem na lokalnych stronach internetowych i niestety okazało się, że przyczyną całego zamieszania było śmiertelne potrącenie rowerzysty... Według dostępnych informacji wynikało też, że kierowca uciekł z miejsca zdarzenia... Tuż przed zjazdem na Brzeźce, postanowiliśmy że pojedziemy przez tą miejscowość, a następnie główną drogą dotarliśmy na Pogorzelec, skąd udałem się do domu. Podobnie jak dzień wcześniej do skrzyżowania w Kłodnicy jechało mi się dobrze, ale później odczuwałem już dosyć silnie efekty nadmiernej temperatury ciała. Na gwałt potrzebuję koszulki...

Dane wyjazdu:
28.60 km 0.00 km teren
01:24 h 20.43 km/h:
Maks. pr.:39.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Pociągiem do Opola

Niedziela, 3 października 2010 · dodano: 03.10.2010 | Komentarze 0

Od czasu wyjazdu po ciuchy do Bierawy myślałem o tym, aby udać się do Opola na zakupy uzupełniające. Muszę mieć przede wszystkim koszulkę na ciało - bez niej nie wyobrażam sobie energicznej jazdy. Dosyć mocno biłem się jednak z myślami, czy faktycznie ten wyjazd to dobry pomysł. Z jednej strony konieczne było jak najszybsze zaopatrzenie się w niezbędne ubranka, a z drugiej za oknem był bardzo ładny dzień którego - z pewnego punktu widzenia - szkoda było tracić na taką eskapadę. W międzyczasie SMS'owałem także z moją rowerową towarzyszką, która przebywała w tym czasie w szkole w Opolu. W pewnym momencie rzuciła hasło, że szkoda takiego ładnego dnia na wyjazd bez roweru. CO??? Oszalała, czy co??? Przecież bez roweru bym nie pojechał! Prawdę powiedziawszy, to wyjazd pociągiem właśnie z rowerem, miał być pewnego rodzaju atrakcją :-) Względy praktyczne także przemawiały za tym, aby wziąć Kośkę ze sobą - przemieszczanie się po Opolu także przecież byłoby szybsze i... przyjemniejsze :-) No a poza tym - no jak to tak... bez Kośki? Decyzję o wyjeździe podjąłem praktycznie w ostatniej możliwej chwili...



Wyjechałem około 13:40. Na zewnątrz było ciepło - dużo cieplej niż wczoraj. Rzekłbym nawet, że to był dzień zbliżony do letniego mimo, że jednak powietrze było jesienne. Wyruszyłem z obawą, czy zdążę na pociąg i nawet po kilku metrach spoglądając na godzinę przemknęło mi przez myśl, że nie ma sensu gonić... może by się wrócić? Nie... :-) Przy Lidlu przypomniało mi się, że nie wziąłem kurtki, co akurat tego dnia nie stwarzało żadnego problemu. Gorzej było, gdy na drodze rowerowej przypomniałem sobie o zapięciu. Nieco się wtedy wkurzyłem (nie zdenerwowałem ;-) ). No cóż - będzie trzeba poprosić ochronę, aby roweru popilnowali. Powoli też zaczynało brakować mi czasu i pojawiły się myśli, aby udać się bezpośrednio na peron, a bilet kupić już u konduktora, ale na PKP zajechałem za trzy czternasta, więc miałem jeszcze kilka minut zapasu :-) Podjechałem więc pod kasę - dobrze, że SOK'istów nie widziałem :-) To znaczy dobrze, że oni mnie nie widzieli :-) Na peron wszedłem wraz z pociągiem i do razu załadowałem się do ostatniego wagonu, zaraz za innym zroweryzowanym :-) Oczywiście w przedziale dla "Podróżnych z większym bagażem ręcznym" brak było uchwytów na rowery. Gdy pociąg ruszył Kośka prawie runęła, ale zerwałem się jak dziki i w momencie, gdy ją chwyciłem za mną przewrócił się rower współpasażera. Zablokowałem tylne koło o uchwyt z drzwi i było OK, ale mimo to przez całą drogę spoglądałem tam bacznie. Podróż przebiegła w dobrej atmosferze: słuchałem muzyki, od czasu do czasu patrząc na rower, od którego odbijały się promyki. Szkoda, że to wyjazd tylko do Opola, bo jechało się naprawdę przyjemnie :-)



Jazdę po Opolu sklasyfikowałbym jako średnio przyjemną. Ponadto zacząłem przysłuchiwać się pracy napędu, gdyż wydawało mi się, że głośno pracuje. Na miejscu okazało się, że przed halą handlową sklepu nie ma żadnego większego przedsionka, gdzie mógłbym zostawić rower. Wchodzę więc z rowerem, rozglądając się jednocześnie za kimś z obsługi, kogo mógłbym zapytać o ewentualne konsekwencje swojego czynu :-) Na samym środku hali zauważyłem chłopaka z obsługi - był nieco rozbawiony sytuacją i nie wyraził żadnego sprzeciwu. No to ma Kośka zakupy! :-) Już po raz drugi byłem w tym sklepie i tak samo jak poprzednio poświęcono mi dużo uwagi. Spędziłem tam sporo czasu, ale też co nieco zakupiłem. Gdy wyszedłem na zewnątrz okazało się, że kupiona kurtka nie mieści się do plecaka, więc od razu założyłem ją na siebie.



Następnym celem była uczelnia mojej rowerowej towarzyszki. Na miejsce dojechałem przed godziną szesnastą. Miałem więc kilkanaście minut, aby się przygotować - wysłałem SMS'a lokalizacyjnego, a następnie założyłem krawat, co by nie było wstydu przy Ani koleżankach, że niby dres ze wsi przyjechał. Ania przyszła jednak sama. A tak się przygotowywałem... ;-) W sumie to nic straconego: śmiech Ani na widok krawata - bezcenny :-) Pogadaliśmy kilka minut, po czym Ania wróciła do zajęć, a ja wykonałem telefon do brata. Nie było go jednak w Opolu, więc skierowałem się ku stacji PKP. Oczywiście gdy z niej wychodziłem jeszcze przed zakupami, zapomniałem sprawdzić pociągi powrotne do Kędzierzyna i jechałem nieco w ciemno, ale nie martwiłem się tym w ogóle.




Po zakupieniu biletu udałem się z powrotem na miasto, gdyż do pociągu miałem ponad pół godziny. Chciałem kupić coś do picia, ponieważ nieco męczyło mnie pragnienie. Podczas jazdy znów nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że napęd nie pracuje tak jak powinien. Po zrobieniu zakupów wróciłem na stację i udałem się na peron, gdzie przez kilkanaście minut oczekiwałem na przyjazd pociągu. Specjalnie też ustawiłem się z przodu, aby móc od razu zająć miejsce w przedziale dla podróżnych z tobołkami, ale gdy tylko tam wszedłem, zostałem wyproszony przez konduktora, który nakazał mi udać się do ostatniego wagonu. No tak - nie dość, że tabor z PRL, to jeszcze maniery sprzed epoki... Wyszedłem stamtąd nieco poirytowany. Obawiałem się, że wszystkie miejsca będą już zajęte, ale okazało się, że dla Kośki znalazł się wolny kąt :-) Zabezpieczyłem ją tak samo jak w drodze do Opola, a że mogłem sobie spocząć na siedzisku obok, to przytrzymywałem ją ręką, gdy pociągiem bardziej rzucało.
Gdy wysiadłem z pociągu było jeszcze jasno. Udałem się skrótem wzdłuż torów do obwodnicy, którą spokojnie doturlałem się do ronda za którym zauważyłem, że zaczęło się ściemniać. Jechałem sobie spokojnie w stronę Kłodnicy, aż nagle po prawej stronie - nie dalej jak pięć metrów od chodnika, zauważyłem pasącą się w trawie sarnę. Stanąłem na pedałach, aby móc ją dłużej oglądać, nieco jednak niedowierzając. Za skrzyżowaniem na ulicy Dunikowskiego zacząłem już odczuwać chłód, ale trzeba przyznać, że pogoda tego dnia naprawdę była bardzo udana - był on bardzo ciepły i pogodny :-) Na remontowanym moście robotnicy kuli beton i starałem się szybko przemknąć, ale i tak jakieś paprochy wpadły mi do oka. Przy PKO jak zwykle pojechałem nieco szybciej i tym razem byłem już pewien, że napęd nie pracuje prawidłowo. Chyba na dniach będzie konieczna wizyta w serwisie, choć pewnie i tak pojawię się tam dopiero wtedy, gdy spadnie śnieg :-) Na ulicy Gazowej pozwoliłem sobie jeszcze na mini sprint, który zakończył cały wyjazd :-)

Dane wyjazdu:
56.20 km 0.00 km teren
02:26 h 23.10 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Skrócona trasa głogowska

Sobota, 2 października 2010 · dodano: 02.10.2010 | Komentarze 0

Rano wyszedłem z Benkiem na spacer - było raczej zimno. Niebo zachmurzone choć w miarę jasne. Jesień idzie... Za mną wrzesień - bardzo rowerowy i obfity w wyjazdy. Ciekawe, czy w październiku uda się utrzymać dobrą, rowerową passę tak choćby proporcjonalnie - biorąc pod uwagę gorsze warunki.
W miarę mijającego czasu zaczynało się rozpogadzać, a ja nie miałem pomysłu na wyjazd, choć już od kilku dni myślałem o tym, aby kiedyś wybrać się na południe od Kędzierzyna. Słońce zaczynało ładnie świecić. Pora roku nie skłaniała co prawda do odkrywczych wyjazdów, więc podjąłem decyzję, aby zbudować trasę na bazie wycieczki do Głogówka. Z domu wyjechałem o godzinie 14:20.


Na ulicy Chrobrego tuż przed zjazdem do parku minęły mnie dwa samochody. Skręcam. O! Jeszcze jeden?!? Uff... ;-) W parku jechałem spokojnie ciesząc się ciszą i samotnością. Niestety na jednym z ostatnich zakrętów nadjeżdżający znad przeciwka rowerzysta zmusił mnie do gwałtownej zmiany kursu, gdyż jechał "pod prąd" po wewnętrznej stronie zakrętu. Z racji mojego nie najlepszego humoru nieco mu się dostało... Ech... Kolejny uciekinier z Anglii wrócił... Gdy dojechałem do Dębowej zacząłem zastanawiać się, czy nie objechać akwenu, ale szybko zrezygnowałem z tej opcji - przede mną trochę kilometrów, a pogoda może zmienić się w ciągu dnia no i już niestety dosyć szybko robi się szaro.
Przed Długomiłowicami pokonałem mały podjazd po którym na chwilę przystanąłem, aby odpisać na SMS'y, które przyszły w międzyczasie. Kilkadziesiąt metrów dalej pomyślałem, że będę przejeżdżał obok domu kolegi z którym byłem niedawno w Nysie, więc będzie okazja zobaczyć jego nowy nabytek (samochód - a co niby innego? :-) ), oraz nieco porozmawiać. Okazało się jednak, że nie mam jego numeru w telefonie, który zabieram na rower... Po chwili zastanowienia wykręciłem do niego z pamięci(!) i dowiedziałem się, że jest poza domem - jadę więc dalej. W Naczysławkach zaroiło się od psów - to to samo miejsce, gdzie pogonił nas burek, gdy jechaliśmy do Głogówka. Trzeba będzie uważać tutaj w przyszłości.
Na polach które mijałem, trwały jesienne prace rolne, aczkolwiek naokoło było cicho i spokojnie. W powietrzu czuć było już jesień, choć dzień był w miarę ciepły - miarą jest fakt, iż jechałem w rękawiczkach bez palców. Po jakimś czasie zacząłem zastanawiać się, czy jadę dobrą drogą. Co prawda raczej nie było możliwości zboczenia z trasy, ale niedostateczne oznaczenie drogi spowodowało, iż nabrałem małych wątpliwości, które po chwili zostały rozwiane. Tuż za Zwiastowicami przystanąłem na chwilę na poboczu. Gdy ruszyłem zrobiło się jakby trochę zimniej, choć to może było tylko moje odczucie spowodowane przerwą. Za Twardawą jechałem wąskim, równym asfaltem, a droga sprawiała wrażenie mało uczęszczanej, więc jechało się bardzo przyjemnie. Gdy dojechałem do Mechnicy znów zatrzymałem się, aby odpisać na SMS'y. Wtedy też poczułem się trochę dziwnie - chyba zdążyłem przywyknąć do czyjegoś gadania i tego dnia chyba mi tego trochę brakowało.
Skierowałem się w stronę promu, aby wjechać na szlak prowadzący do kozielskiego portu. Gdy wyjechałem z lasu postanowiłem, że zmienię nieco zamiary i skieruje się bezpośrednio do Poborszowa, omijając drugi leśny odcinek. Tak też uczyniłem i wyszło mi to na dobre, gdyż jechałem równą, wąską, asfaltową drogą. Zrobiło się także chłodniej, więc założyłem bandanę, gdyż czuć było także wiatr - po coś ją w końcu kupiłem. O tym, aby ją założyć myślałem już wcześniej. Muszę też przyznać, że różnica była odczuwalna. Wyjechałem na obrzeżach Poborszowa od strony Opola, a gdy zjechałem z głównej drogi zatrzymałem się, aby założyć jeszcze czapkę. Teraz jechało się komfortowo. Zmierzałem w kierunku skrótu na Rogi. Przed wjazdem do lasu zauważyłem, że przy ostatnim domostwie jest uchylona furtka, a wiedziałem też że mieszka tam wredny pies. Na szczęście skończyło się na hałasie :-) Na polnej drodze za lasem musiałem pokonać kilka kałuż. Średnia nieco mi spadła, ale przecież dla średniej nie jadę :-) Postanowiłem także pojechać drogą przy Odrze, gdzie spotkałem kota, któremu zechciałem zrobić kilka zdjęć. To była niewątpliwie ostatnia okazja ku temu, aby wrócić do domu z jakimiś fotkami. Chciałem go sfotografować, gdy siedział przy drodze wpatrzony w dal, ale zostałem zauważony - kot podszedł do mnie i zaczął się łasić. Po chwili zaczął ocierać się o rower i go przewrócił, ale na szczęście zdążyłem go chwycić, zanim runął na ziemię :-)




To był kolejny udany wypad, podczas którego odgoniłem złe myśli. Trzeba jednak przyznać, że to chyba ostatni tak długi w sezonie, gdyż czuć już jesień...

Dane wyjazdu:
33.66 km 0.00 km teren
01:42 h 19.80 km/h:
Maks. pr.:37.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wyjazd po ciuszki

Piątek, 1 października 2010 · dodano: 01.10.2010 | Komentarze 0

Dziś chciałem znaleźć się w domu po pracy najszybciej jak to tylko możliwe. Jest piątek, więc nie chcę, aby umknęła mi ostatnia okazja do zaopatrzenia się w ciuchy przed weekendem. Poza tym wciąż biega mi po głowie ta myśl o Krakowie, więc muszę być dobrze przygotowany. Będę miał mało czasu, aby dojechać do Bierawy na czas, a ponadto nie jadę sam, więc zadanie będzie jeszcze bardziej utrudnione ;-)



Od samego początku narzuciłem dosyć szybkie tempo. Było na tyle szybkie, że za "Ogrodową", gdzie czekała na mnie Ania nawet się nie zatrzymałem :-) Towarzyszka drogi jak tylko ujrzała mnie wynurzającego się zza wzniesienia, domyślnie ruszyła przed siebie, ale tylko obok niej śmignąłem :-) Za Brzeźcami wyraziłem swoje obawy co do tego, czy uda nam się zdążyć przed czasem - hurtownia rzekomo miała być otwarta do godziny osiemnastej. W Starym Koźlu odłączyłem się od Ani, wcześniej jednak uzyskując na to jej pozwolenie :-)
Gdy byłem już na ulicy, gdzie miała znajdować się owa hurtownia dojechałem do znaku, gdzie najprawdopodobniej trzeba było skręcić. Postanowiłem jednak pojechać dalej, gdyż coś świtało mi w głowie, że przed przejazdem kolejowym znajduje się jeszcze jedna uliczka. Wjechałem w nią wykorzystując lukę między tirami, które właśnie ruszyły zza przejazdu, gdy dróżnik uniósł szlaban. Jechałem przed siebie i nie widziałem nigdzie żadnej hurtowni, więc zapytałem o nią stróża w najbliższej firmie, jaką spotkałem na drodze. Okazało się, że jednak muszę się trochę wrócić i wyszło na to, iż trzeba było skręcić z głównej w miejscu, gdzie stał znak :-)
Gdy dojechałem na miejsce okazało się, że jest już zamknięte - dowiedziałem się, że ponoć zamykają o szesnastej. Zapytałem więc stojącego obok człowieka, czy w sobotę także jest czynne, czy też nie. Widać było, że mi zależy. Odpowiedzią było pytanie skąd jestem i na jaką kwotę zamierzam zrobić zakupy. Wartością graniczną było 500 PLN :-) "Utargowaliśmy" się do trzystu i pan zadzwonił po właściciela :-) W oczekiwaniu zamieniliśmy kilka słów o rowerach i dostałem też propozycję kupna modelu za 14 tys. PLN. Oczywiście odmówiłem, bo... Kośka by się obraziła ;-) To był jeden z przekazanych w tej rozmowie argumentów :-) Po chwili pan wytłumaczył się obowiązkami zawodowymi, po czym zniknął za jednymi z drzwi, a ja rozpocząłem pobieżne studiowanie mapy ściennej, która kończyła się na Krakowie :-) Trzeba jednak przyznać, że odczuwam już temperaturę podczas jazdy i chyba wizytę w grodzie Kraka będę musiał odłożyć na przyszły sezon. Dla zaspokojenia ambicji od razu w głowie pojawiła się myśl o Częstochowie, ale także szybko odrzuciłem ten pomysł. W tym roku będą już chyba tylko krótkie wypady.
Po króciutkiej chwili zadzwoniłem do Ani, która zjawiła się po udzieleniu małej wskazówki. Niebawem dotarł także szef całego zamieszania i z marszu otworzył nam swój magazyn. W trakcie robienia zakupów było całkiem śmiesznie - całe towarzystwo raczej warte siebie :-) Oczywiście Ania i ja nieco Pana Szefa przeganialiśmy w żartach, ale trzeba przyznać, że był on pozytywnym człowiekiem :-) Niestety okazało się, że na stanie nie ma koszulek w moim rozmiarze... Ponadto kurtka w rozmiarze 3XL także była dosyć ciasna. Oczywiście rozumiem, że na rower, ale ja chcę oddychać! ;-) Nieważne... Ania kupiła sobie rękawiczki... w rozmiarze dziecięcym :-) Co prawda największy rozmiar, ale... hi hi hi (a miałem się nie śmiać :P ). Wychodzimy z magazynu i udajemy się do biura, gdzie niestety trza płacić ;-) Otrzymuję także od właściciela wizytówkę na wypadek, gdybym miał zgłosić się w sobotę po dodatkowe zakupy, co zresztą wcześniej zapowiedziałem.
Po wyjściu przyszła pora, aby spakować zakupy. Drobiazgi schowałem do sakwy podsiodłowej, natomiast kurtkę ubrałem na bluzę. Bluza jest większa od kurtki... Gdy wyjechaliśmy na główną i nabraliśmy prędkości, zacząłem odczuwać wyraźną różnicę, gdyż kurtka chroniła przed wiatrem. Mknęliśmy szosą, a naokoło było już ciemno. Zdecydowaliśmy się skręcić na szlak do Starego Koźla, ale niestety w miejscu urwanej po powodzi drogi nie można było przejechać, gdyż trakt łączący z drugim końcem drogi był cały w kałużach i błocie. Zawróciliśmy więc z powrotem do głównej i dojechaliśmy do Starego Koźla, gdzie odbiliśmy na szlak.
Jechaliśmy nie oświetloną drogą wśród pól i na tym odcinku drogi prym wiodła Ania, a to za sprawą tego, iż moja lampka rowerowa wręcz padła. Chyba trzeba się w końcu zlitować i zamówić jakąś porządną, lub chociaż baterie wymienić w tej aktualnie wykorzystywanej :-) Niebawem czekało na nas małe wyzwanie w postaci kałuż, które sprawnie ominęliśmy. Zdarzyło się też, że to ja jechałem jako pierwszy - mimo, że bez oświetlenia :-)
Przy końcu drogi postanowiłem, że odprowadzę Anię do jej domostwa, po czym udałem się do domu - tym razem jednak obierając inny kierunek, gdyż postanowiłem skręcić w stronę wiaduktu kolejowego i stamtąd ruszyć w drogę, ale wcześniej musiałem odstać swoje na światłach. Cały odcinek do domu minął bardzo spokojnie.
Wycieczka udana :-) Niby niedaleko i bez wyraźnego celu turystycznego, ale jestem z niej zadowolony. Kolejne kilometry na liczniku, znów okazja do pogadania... Jest OK :-)