Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Luty, 2011

Dystans całkowity:198.38 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:11:18
Średnia prędkość:17.56 km/h
Maksymalna prędkość:41.40 km/h
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:28.34 km i 1h 36m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
26.32 km 0.00 km teren
01:27 h 18.15 km/h:
Maks. pr.:36.60 km/h
Temperatura:8.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wiosna idzie :-)

Niedziela, 27 lutego 2011 · dodano: 27.02.2011 | Komentarze 0

Samopoczucie dziś jeszcze pochorobowe po tym, jak w okolicach ostatniego wyjazdu do Kuźni dopadł mnie jakiś wirus. Walczyłem z osłabieniem przez tydzień, ale w końcu organizm się poddał. Nieco wahałem się, czy to aby nie za wcześnie na rowerowe wyjście. Nosiło mnie jednak strasznie i było już pewne, że zaliczę choćby wyjazd do parku - ot tak, wolnym i nieśpiesznym tempem dla relaksu i pooddychania świeżym powietrzem. Z czasem zarysował się jednak cel w postaci Dębowej. Gdy Łukasz po chwilowym pobycie na dworze ogłosił, że "tam jest gorąco", postanowiłem nie zwlekać dłużej.
Gdy złapałem pierwszy haust powietrza wiedziałem, że na parku i Dębowej się nie skończy :-)



Początkowo chciałem przejechać przez Dębową i dalej pojechać wioskami, wracając przez Bytków i Większyce do domu, ale w ostatniej chwili na skrzyżowaniu odbiłem w przeciwną stronę, wracając w kierunku osiedla i objeżdżając go od południa. Wpadło mi bowiem do głowy, że mógłbym pojechać piotrkową trasą. Po chwili przypomniałem sobie jednak, że pewnie przejazd do Poborszowa, będzie mocno utrudniony przez roztopy. Zrezygnowałem więc i wyboistą drogą skierowałem się w stronę byłej jednostki wojskowej, aby ponownie wrócić na trasę ku Dębowej. Było przyjemnie ciepło i nawet wiatr nie przeszkadzał w jeździe, smagając tylko twarz z lekka.
Niebawem znalazłem się w parku. Jechałem nieśpiesznie, aczkolwiek z wysoką kadencją na średniej przerzutce. W drugiej części zjechałem do barierki przy wykopach obok domu kultury, ale jednak nie dało ich się objechać. Uzyskawszy odpowiedź od pana z pieskiem, przemknąłem działkami i tak oto znalazłem się po drugiej stronie :-) Rynkiem udałem się w stronę Odry i zatrzymałem się na stacji benzynowej, aby zakupić Halls'y. Mieli nawet limonkowe Vita-C, na które polowałem już wcześniej :-) Tak uzbrojony wjechałem ponownie do parku i po kilku minutach znalazłem się na głównej. Wjechałem między domki, aby maksymalnie ograniczyć swój pobyt na drodze, o większym natężeniu ruchu. Wróciłem kilkaset metrów dalej i udałem się w kierunku Dębowej. Miałem to szczęście, że akurat nie jechał za mną żaden samochód, więc swobodnie mogłem cieszyć się jazdą, omijając jedynie doły na poboczu ;-)
Będąc już przy akwenie, postanowiłem zjechać utwardzonym zboczem do brzegu. Oparłem koło o taflę lodu, rozejrzałem się i po kilku sekundach znów byłem na ścieżce. Nieco dalej pozostawiłem rower i sam udałem się do brzegu.



W dalszej drodze, spotkałem także amatorów spacerów, a już pod koniec ścieżki amatorkę łyżew :-) Dobrze, że lód okazał się jeszcze mocny... :-) Gdy zjechałem na asfalt i zwróciłem się w kierunku Dębowej, zaczęło nieco zawiewać i zadałem sobie pytanie, czy to aby dobry pomysł, by jechać wcześniej ustaloną trasą. Postanowiłem jednak jeszcze trochę podpedałować i wtedy to ukazała mi się na nawigacji droga, prowadząca skrótem do Kobylic. To chyba o niej kiedyś mówił mi kolega. Chyba czas ją wypróbować :-)
Ów trakt okazał się nieco wyboisty na początku, ale dalej było już lepiej. Co prawda trzeba było omijać zagłębienia, ale jechało się całkiem przyjemnie :-) Kolejna droga odkryta zimą, która przyda się latem :-) Już między zabudowaniami, czekała mnie jednak niemiła niespodzianka w postaci trzech psów, wałęsających się w oddali. Przystanąłem i podpytałem o nie kobietę, która właśnie wyszła zza ogrodzenia. Po tym jak wyartykułowała kompletny brak obaw, ruszyłem z wolna przed siebie. W międzyczasie największy z psów schował się gdzieś, natomiast z dwóch pozostałych, mniejszy kompletnie nie wyraził zainteresowania moją osobą. Jego kompan nie był jednak tak wyrozumiały i zostałem obszczekany i trochę pogoniony. Psiak chciał nawet złapać mnie za nogawkę. Nie był on jednak groźny, a jadąc rozglądałem się bardziej na bok za tym największym, który mógł nieco bardziej namieszać. Na szczęście po kilkunastu metrach, potencjalne zagrożenie zdawało się już nie istnieć :-) Na skrzyżowaniu oceniłem sytuację i przez sekundę badałem, gdzie się znajduje. Chwilę później byłem już na głównej w Kobylicach i kierowałem się w kierunku Landzmierza, mając krótką chwilę w głowie myśl, aby pojechać do Cisku, a do domu wrócić od strony Kędzierzyna. Myśl ta jednak szybko uciekła, a ciesząc się równym asfaltem przyśpieszyłem i postanowiłem wjechać do Biadaczowa, aby dostać się na wał przy Odrze. Po drodze miałem okazję zaobserwować dwóch wędkarzy, którzy majstrowali coś przy przeręblach. Przed zabudowaniami zrobiłem minutowy postój, aby nieco odsapnąć i mieć okazję nacieszenia się słońcem, temperaturą, aurą... :-) Sielanka nie trwała jednak długo i już za pierwszym zakrętem w Biadaczowie, czekało mnie wyzwanie. Zostałem zauważony przez psa, który biegł do mnie z oddali. Postanowiłem wykonać dotychczas stosowany manewr: w ostatniej chwili skierowałem się wprost na niego, a w momencie gdy odskoczył i zawracał po półkolu, przyśpieszyłem. Po chwili oglądając się za siebie, zobaczyłem stojące na środku drogi, skołowane i w pełni zdziwione zwierzę. Nawet mu się nie chciało mnie już gonić :-) Dalej droga biegła już spokojnie. Wiedziałem, że przede mną maluśki podjazd (to pierwszy raz, gdy jechałem tą drogą w tą stronę), ale nie był to przecież problem :-) Pokonałem go dynamicznie, stwierdzając po raz kolejny podczas tego wyjazdu, że choroba nie zostawiła po sobie żadnych skutków ubocznych w postaci gorszej wydajności. Będąc na wzniesieniu, postanowiłem zjechać w kierunku rzeki. Równy asfalt, oraz minimalne rozleniwienie na tym etapie, spowodowało że stoczyłem się aż do końca drogi. Powrót - mimo, że pod górę - nie był w ogóle męczący, a gdy ponownie znalazłem się na szczycie, zjechałem na wał, badając na początkowych metrach, czy lepiej mi będzie jechać ścieżką na górze, czy też polną drogą przy wale na dole. Ostatecznie wybrałem drugą opcję i mimo, że droga była kamienista, to jednak pozwalała przemieszczać się szybciej. Z czasem zrobiła się też bardziej mokra, a błoto przyczepiało się nieco do opon i troszkę ubrudziłem rower. Mijałem także bardzo duże, zamarznięte kałuże. Zatrzymałem się przy jednej z nich, a po następnej przejechałem. Lód złamał się w trzech miejscach z hałasem, ale nie załamał się całkowicie wciąż tworząc płaski monolit. Jechałem dalej i w pewnym momencie zauważyłem na drodze ślady łap. Mając w pamięci swoje dzisiejsze przygody z psami i fakt, że nie byłem w pełni gotowy do konfrontacji po długiej abstynencji spowodował, że poczułem się nieco mniej komfortowo. Oczywiście prawdopodobieństwo spotkania zwierza tutaj, było raczej małe, ale lepiej poczułem się już przy ostatnim fragmencie tej drogi, gdy byłem już przed zabudowaniami.
Przeciąłem główną i dojechałem do domków. Zza ogrodzeń szczekały na mnie psy, ale wiedziałem, że na tym odcinku nie są one groźne. Mało tego! Są nawet śmieszne i niesamowite ;-) Trzeci napotkany pies szczekał na mnie, będąc na... dachu garażu :-) Czy sam tam wlazł, czy go tam dali "za karę"? Tego nie wiem, ale chciałem nawet zawrócić i zrobić zdjęcie. Powstrzymał mnie fakt, że ja sam nie byłbym zadowolony, gdyby ktoś robił zdjęcia mojemu skrawkowi prywatności :-) Wjeżdżając ponownie na główną, skierowałem się już w stronę Koźla i po kilku chwilach znalazłem się w parku. Chciałem jeszcze zahaczyć o Rogi, ale wiedziałem też, że nie mogę przeginać. Podjęcie decyzji ułatwił mi mały sprint na Chrobrego, po którym poczułem, że jestem już lekko zmęczony wyjazdem. Poza tym, przedłużając jazdę wróciłbym do domu, gdy byłoby już chłodno, a pewnie też i ciemno, a tego nie chciałem. Postanowiłem więc pokręcić jeszcze między domkami i wróciłem do domu :-)
Jak fajnie było wsiąść po przerwie... :-) Oj... Znów zauważam u siebie objawy cyklozy, a przecież jednego choróbska jeszcze na dobre nie przegoniłem... ;-)

Dane wyjazdu:
4.94 km 0.00 km teren
00:20 h 14.82 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

No i skopałem przerzutkę...

Sobota, 19 lutego 2011 · dodano: 19.02.2011 | Komentarze 0

Rowerowy cel na dziś, to umyć sprzęt i sprawdzić zębatki z przodu - łańcuch wciąż ociera o wózek przerzutki, gdy znajduje się na najwyższych przełożeniach. Na początek zdjąłem obydwa koła i zabrałem się za mycie. Rower był tak brudny, że musiałem raz wymienić wodę, a nawet dobrze by było, gdybym zrobił to jeszcze raz. Gdy poskładałem go do kupy, zacząłem sprawdzać napęd i coś podkusiło mnie, aby pokręcić przy (sprawnej i wyregulowanej!) tylnej przerzutce. Pech chciał, że nieco tam namieszałem. Nie chcąc spędzić całego dnia przy grzebaniu, wróciłem do domu. Przerzutka była ustawiona jako tako, ale wciąż leżało mi to na wątrobie. Po jakimś czasie postanowiłem się przejechać, aby zobaczyć jak chodzi w rzeczywistości.



Na zewnątrz było nieprzyjemnie zimno i jeszcze będąc w domu wiedziałem, że to będzie krótki przejazd. Było ślisko, ale opony ładnie łapały przyczepność. Jeszcze na osiedlu zacząłem też zmieniać biegi i wydawało się, że będą one wymagały jedynie małej korekty, ale niestety kolejne przejechane metry uświadomiły mi, że będzie inaczej. Przed parkiem przystawałem co chwila, kręcąc śrubą baryłkową i niestety robiłem to na tyle nieskładnie, że nie zmieniało to stanu rzeczy. Przerzutka wciąż działała skrajnie w jedną, bądź w drugą stronę. W końcu postanowiłem dać sobie spokój (bo i większość parku przejechałem co chwilę przystając) i udać się jeszcze do bankomatu. Gdy minąłem urząd miasta, zrobiło się jeszcze bardziej nieprzyjemnie, gdyż zaczęło mocno wiać z przeciwka. W drodze powrotnej, postanowiłem jechać tą samą trasą, chroniąc się nieco przed wiatrem pomiędzy parkowymi drzewami. Kilkadziesiąt metrów przed domem zauważyłem, że licznik nie był wyzerowany... To chyba nie jest mój dzień, jeśli mam oceniać go pod względem technicznym... Wchodząc do domu wiedziałem jednak, że nie zostawię tak tej sprawy - zaraz idę ponownie grzebać przy rowerze...

Dane wyjazdu:
48.62 km 0.00 km teren
02:51 h 17.06 km/h:
Maks. pr.:41.30 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Zimowy wyjazd do Starej Kuźni

Niedziela, 13 lutego 2011 · dodano: 13.02.2011 | Komentarze 0

Dzisiejszy dzień był podobny do wczorajszego, ale jednak mniej jasny i słoneczny. Niesiony doznaniami poprzedniego wyjazdu, umówiłem się z Anią na wspólny wypad. Trochę więcej czasu niż zwykle, zajęło nam ustalenie miejsca zbiórki, a dodatkowo praktycznie już z trasy jeszcze raz pozwoliłem sobie je zmienić. Trochę nie bardzo mogłem się zebrać w czasie ;-)



Mimo to szybko znalazłem się w umówionym miejscu i dokładnie - co do sekundy - minutę przed czasem :-) To się nazywa punktualność! (chociaż raz mi się udało ;-) ) Już na starcie czekało mnie nie lada wyzwanie: Ani licznik nie działał. To znaczy działał, bo jedynie przekręcenie czujnika na kole pozwoliło mi cieszyć się tytułem człowieka, którego ręce leczą ;-) Ruszyliśmy w kierunku Kuźniczek, ale tym razem za sugestią Ani pojechaliśmy osiedlem, a nie obwodnicą. Po kilku minutach jazdy, byliśmy już w lesie. Podążaliśmy przymarzniętą drogą, łamiąc co jakiś czas lód na kałużach. Zatrzymaliśmy się oczywiście przy jeziorku, gdzie zrobiłem kilka fotek i ponownie przeszedłem się po lodzie :-) Oczywiście nie oddalałem się zanadto od brzegu :-) Na cholerę mi towarzyszka podróży w stanie przedzawałowym? ;-)



Do głównej drogi jechaliśmy za panem joggingowcem, który biegnąc wykonywał różne wygibasy :-) Pozytywne to było, a na szczególne uznanie zasługuje fakt, iż chciało mu się tak biegać zimą :-) Nieczęsty to widok... Skręciliśmy w las i przez Lenartowice, a następnie przez działki, dojechaliśmy do Blachowni. Gdy minęliśmy osiedle, rzuciłem hasło aby wypróbować inną drogę, wiodącą obok zakładów. To był dobry pomysł, gdyż ominęliśmy ruchliwą szosę prowadzącą do Sławięcic i wyjechaliśmy bezpośrednio na drogę wiodącą do Starej Kuźni.
Czekał nas bardzo przyjemny odcinek. Las wydawał się być bardzo przyjazny: było bezwietrznie i z dala od samochodów. W pewnym momencie zacząłem jechać slalomem od pobocza do pobocza, a pełna werwy Ania rzuciła hasło zachęcające do szybszej jazdy - oczywiście już bez slalomu ;-) Wkrótce dotarliśmy do leśniczówki, przy której pokręciliśmy się kilka minut :-)




Zdjąłem rękawiczki i niestety tym razem dłonie zdążyły ochłodzić się na tyle, że ponowne ich założenie nic nie dało. Ruszyliśmy w drogę powrotną i wjechaliśmy do lasu, kierując się w stronę Azot, po drodze mijając zamarznięte kałuże na których rysowały się ciekawe wzory. Wszechobecną ciszę przerywał czasem łoskot łamanego pod kołami rowerów lodu. Byłoby wszystko w porządku, ale jednak jak na takie warunki, to jechaliśmy zdecydowanie nie moim tempem. Doszło nawet do tego, że w pewnym momencie czułem ochłodzenie na całym ciele, ale mimo wszystko jechało się całkiem przyjemnie. Las był opustoszały i cichy. Czekamy wiosny, aby sprawdzić jak zmieni się pod jej wpływem... :-) Na pewno przyjedziemy to sprawdzić :-)
Gdy wyjechaliśmy na Azotach, skierowaliśmy się ku Staremu Koźlu, skąd wyruszyliśmy w stronę niebieskiego szlaku. Znów spokojną jazdę, przerwała mi konieczność wykonania uniku przed gałęzią w tym samym miejscu co wczoraj ;-) Przed schroniskiem dla zwierząt zatrzymaliśmy się, gdyż w Ani rowerze coś nie grało. Okazało się, że urwało się mocowanie zapięcia i zaczęło ono ocierać o oponę. Ja natomiast najadłem się ziemi, chcąc wytrzeć palca :-)
Rozstaliśmy się przy głównej i popędziłem w stronę domu. Od razu mogłem przyśpieszyć, czego efektem był wzrost wartości średniej prędkości o kilka dziesiątych :-)

Dane wyjazdu:
29.91 km 0.00 km teren
01:37 h 18.50 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Mroźno i pięknie :-)

Sobota, 12 lutego 2011 · dodano: 12.02.2011 | Komentarze 0

Po przebudzeniu zauważyłem przebijające się między żaluzjami promyki słońca. Zawołałem Łukasza - na dworze jest ponoć zimno. Wstałem i wziąłem Benka na spacer. Dzień był piękny! Zaciągnąłem się rześkim powietrzem i spojrzałem w górę na jasne niebo. Cóż za wspaniały widok... :-) Zacząłem rozmyślać o wariantach rowerowej przejażdżki w międzyczasie rejestrując, iż ów piękny poranek jest jednak wietrzny. Po powrocie włączyłem mapy i dosyć długo zastanawiałem się w którą stronę pojechać. Byłem bardziej skłonny udać się na południe, ale po kilku minutach zdecydowałem się na to, aby pojechać trasą naokoło Kędzierzyna-Koźla, którą już niegdyś jechałem.



Wyruszyłem w stronę promenady, a następnie pokonałem obydwa mosty na Odrze. Na remontowanym moście Długosza widać już efekty dotychczasowych prac: przygotowano grunt pod nawierzchnię i postawiono nowe balustrady. Przy końcu Wyspy, rozpędziłem się bardzo dynamicznie, zwalniając dopiero za drugim mostem. Gdy minąłem zabudowania, zacząłem odczuwać wiatr. Spokojnym tempem dotarłem do Kłodnicy, gdzie zatrzymałem się na chwilę na przystanku autobusowym, po czym ruszyłem dalej jadąc w miarę spokojnie. Przed wiaduktem kolejowym znad przeciwka minął mnie TIR i dostałem jakimiś małymi kamyczkami po twarzy, ale nie wpłynęło to w żaden sposób na moje samopoczucie. Chwilę później skręciłem w boczną drogę, prowadzącą do lasu.
Tutaj można było już zaznać nieco ciszy i spokoju. Koła zabieliły się od cienkiej warstwy śniegu, a od czasu do czasu ciszę przerywał dźwięk łamanego pod kołami lodu z zamarzniętych kałuż. Gdy minąłem ostatnie, nieliczne zabudowania, zrobiło się naprawdę cicho. Przystanąłem, aby się w nią wsłuchać... Było pięknie...



Ruszyłem ponownie po kilku minutach. Szlaban na przejeździe w oddali był otwarty. Zmierzałem w jego kierunku powoli, z czasem nieco odrywając się od rzeczywistości. Kilka metrów przed torami zauważyłem, że przejazd jest już zamknięty. Co za pech :-) Czekałem jednak tylko krótką chwilkę, gdyż zostałem bardzo szybko zauważony przez dróżnika. Uniosłem dłoń w podzięce i ruszyłem dalej, po kilkunastu metrach znikając na ścieżce między drzewami. Krajobraz znów był przyjemny, a ozdobiona śniegiem ścieżka biegnąca między drzewami, bardzo ładnie się prezentowała. Czekał mnie jednak podjazd na stromy nasyp i miałem obawy, czy uda mi się go pokonać na rowerze w tych warunkach. Okazało się jednak, że przy użyciu odrobiny techniki, nie stanowiło to żadnego problemu :-) Na zjeździe mocno uważałem i rozpędziłem się dopiero, gdy byłem już na dole. Po kilkuset metrach jazdy, dotarłem do jeziorka, które zrobiło na mnie wspaniałe wrażenie :-) Spędziłem tam kilkanaście minut, sprawdzając między innymi stan pokrywy lodowej ;-) Dzień doprawdy bajeczny! :-)





Niebawem znalazłem się na asfaltowej drodze, prowadzącej do Lenartowic. Na jej początku mijałem roztapiające się na poboczu bryły lodu - niektóre o zabawnych kształtach - po czym szybkim tempem dotarłem do zabudowań. Przejechałem przez miejscowość i udałem się na osiedle Piastów, a następnie drogą w lesie dotarłem do głównej, wiodącej w kierunku Azot. Za wiaduktem kolejowym zauważyłem nieznany mi leśny trakt i postanowiłem zawrócić, aby sprawdzić gdzie prowadzi. W podjęciu decyzji pomógł mi fakt, iż na kierownicy przyczepiona była nawigacja. Oczywiście nie chodziło o obawę zgubienia się, bo taka nie zachodziła, ale o to, że mogłem na bieżąco monitorować swoje położenie.
Pierwsze wrażenie o nowej drodze było pozytywne: gdzieniegdzie było biało, minąłem rzeczkę i dużą, porośniętą kałużę przy drodze, a za chwilę młodnik. Znów zimą odkryłem fajny skrót, z dala od miejskiego szumu i uczęszczanych dróg :-) Jak można się było spodziewać, ów skrót prowadził do wiaduktu kolejowego na wylocie z Azot.
Wyjeżdżając z lasu, skierowałem się ku Staremu Koźlu, skąd dotarłem do szlaku. Dopadł mnie tam silny, przeciwny wiatr. Nie było jednak źle - z pozytywnym nastawieniem można wszystko przezwyciężyć :-) Kolejno minąłem Brzeźce i znów wjechałem na asfaltowy szlak między polami. Minimalnie zacząłem odczuwać znużenie, ale oczywiście nie opuszczały mnie dobre myśli :-) Dzień był przepiękny i byłem szczęśliwy, że mogę zrobić z niego użytek :-) Szlak pokonałem spokojnie, a jedynie pod koniec musiałem zrobić unik, aby nie oberwać gałęzią.
Dotarłem do pierwszych zabudowań i minąłem schronisko dla bezdomnych zwierząt. Zerknąłem na klatki - widok napełnił mnie przejęciem... Biedne psiaki... Niebawem znalazłem się już na głównej i na średniej przerzutce, zmierzałem w kierunku Kłodnicy. Czuć już było wiatr, ale jadąc spokojnie nie musiałem z nim walczyć. Nieśpiesznie minąłem Kłodnicę i dotarłem do Koźla, a gdy zjechałem z promenady, postanowiłem zahaczyć jeszcze o park.
Takiego wyjazdu było mi trzeba! :-) Nie za długi, nie za krótki - był w sam raz :-) Jak zwykle naładowałem baterie pozytywną energią :-) Pozostaje czekać wiosny ;-)

Dane wyjazdu:
4.18 km 0.00 km teren
00:11 h 22.80 km/h:
Maks. pr.:39.10 km/h
Temperatura:-1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Przejażdżka dla relaksu

Środa, 9 lutego 2011 · dodano: 09.02.2011 | Komentarze 0

Dziś po pracy odebrałem z serwisu rowerowego tylne koło, które trzeba było wycentrować. Wziąłem też dwie podkładki pod linki, ponieważ wczoraj gdy grzebałem przy hamulcach, jedna z nich złamała się w połowie. Po powrocie do domu, od razu wyszedłem z Benkiem na spacer, a gdy wróciliśmy niezwłocznie założyłem koło do roweru. Zacząłem też kręcić przy przednim hamulcu, ale niestety nie pasowała żadna z podkładek które otrzymałem. Głowiłem się kilka minut nad rozwiązaniem problemu, po czym postanowiłem go tymczasowo zarzucić. Nieco mnie to dręczyło, gdyż trochę hamowało to ewentualne chęci wyjścia na choćby małą przejażdżkę. Ponadto odczuwałem zmęczenie po dzisiejszym dniu pracy. Śmiało mogę stwierdzić, iż był to jak dotychczas najgorszy dzień po Nowym Roku. Wieczorem wpadła mi do głowy myśl, aby zamiennie użyć zwykłej podkładki pod śruby i zdało to egzamin. Dodatkowo podkręciłem także klocki w tylnym hamulcu. Postanowiłem wyruszyć więc na krótką przejażdżkę. Zawsze pomagało mi to w zrzuceniu ciężaru emocjonalnego, a i hamulce od razu będę mógł wypróbować.



Sprawdziłem godzinę w oczekiwaniu na sygnał nawigacji - była 20:40. Wbrew zasięgniętym wcześniej opiniom, było raczej ciepło. Pierwsze hamowanie, to pozytywne zaskoczenie - tylny hamulec znów działał jak dawniej :-) Rozpędziłem się na wylocie z osiedla. Było czuć zimny wiatr. Wjechałem na domki i z powodu odczuwalnego zimna, postanowiłem skrócić o połowę trasę na tym odcinku. Następnie szybkim tempem pokonałem Chrobrego i Piastowską, zwiększając jeszcze prędkość przed zakrętem przy Żeromskiego i pokonałem go dosyć dynamicznie. W ostatniej chwili postanowiłem też odbić w stronę Rynku. Fajnym tempem zmierzałem w kierunku sądu, zrzucając wcześniej łańcuch na średnią zębatkę z przodu. Rozpędziłem się znów, będąc na Łukasiewicza i dotarłem do Gazowej, gdzie już coraz mocniej dało się odczuwać zimno. Po kilku kolejnych minutach byłem już w domu.
Pomogło :-)

Dane wyjazdu:
48.94 km 0.00 km teren
02:45 h 17.80 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wietrznie i pagórkowato

Niedziela, 6 lutego 2011 · dodano: 06.02.2011 | Komentarze 0

Pogoda dziś znów była niepewna. Było wietrznie, a chmury to się pojawiały, to znów znikały. W pewnym momencie pojawiło się słońce. Sprawdziłem temperaturę i zadzwoniłem do Ani. Miałem pół godziny na to, aby dojechać do Dębowej. Przed wyjściem sprawdziłem felgi, dodatkowo zwracając uwagę na szprychy w tylnym kole, po wczorajszym dole. Wydawało się, że jest OK.



Pierwsze co zarejestrowałem po wyjściu z domu, to wysoka temperatura i wiatr. Ruszyłem w kierunku miejsca zbiórki, jadąc osiedlem i parkiem. Około 200 metrów przed rondem na Dębowej, dostrzegłem Anię jadącą do ronda od strony Kędzierzyna. Dojechałem do umówionego miejsca i po chwilowym oczekiwaniu ruszyliśmy już razem w dalszą drogę. Było spokojnie aż do czasu, gdy w miejscowości Dębowa dopadły nas dwa psy. Ja niczego sobie z tego nie robiłem, ale Ania nieco się wystraszyła. Szybko jednak pożegnaliśmy natrętnych towarzyszy i pojechaliśmy przed siebie, zatrzymując się na przystanku w Długomiłowicach. Po chwili ruszyliśmy dalej, stawiając opór przeciwnemu wiatrowi. Nieco też zacząłem poganiać Anię. Po kilku kilometrach jazdy, dotarliśmy do Gierałtowic, gdzie czekał nas mały podjazd. Wyrwałem się do przodu, ale chwilę później usłyszałem wołanie za plecami. Wróciłem i okazało się, że Ania zakleszczyła łańcuch między korbą, a ramą. Naprawa zajęła mniej czasu, niż wywód teoretyczny ;-) W kilka chwil później byliśmy na szczycie podjazdu, a po zjeździe znaleźliśmy się w Przedborowicach, gdzie zdecydowaliśmy się wypróbować nową drogę, jednocześnie zjeżdżając z tej, na której pewnie czyhałyby na nas wredne psy.
Byłem ciekaw tego odcinka i zaskoczył mnie on już po pierwszym zakręcicie - na widok średniej wielkości wzniesienia, które pojawiło się przed nami, wybuchnąłem śmiechem :-) Poczekałem na Anię na górze, w międzyczasie rozglądając się dookoła, przy okazji wypatrując Górę św. Anny. Szkoda, że przeoczyłem skrzyżowanie w Ostrożnicy, gdy byłem tam dwa tygodnie temu, bo zjazd z takiej górki byłby fajnym urozmaiceniem tamtej trasy :-) Wjechaliśmy do Ostrożnicy, która powitała nas ładnym zjazdem, zdradziecko doprowadzającym do kolejnego podjazdu. Gdy dotarliśmy do jego końca, zdecydowaliśmy iż zrezygnujemy z wizyty przy odkrytym przeze mnie ostatnio stawie. Szkoda rowerów brudzić, a poza tym wiosną będzie tam na pewno ładniej :-) Po przejechaniu kolejnych kilkudziesięciu metrów, zrobiliśmy sobie przerwę. W oddali słychać było szczekające psy, a fakt iż zmierzaliśmy właśnie w tamtą stronę, napawał Anię niepewnością. Przed ponownym wyruszeniem w drogę, wymieniłem baterie w nawigacji. Po kilkuset metrach wyjechaliśmy poza zabudowania, a następnie pokonaliśmy kilka pagórków i rozpędzając się na zjeździe, dotarliśmy do mniej ciekawego odcinka, czyli krajowej "trzydziestki ósemki". Za kolejnym podjazdem, zatrzymałem się w oczekiwaniu na Anię, która nieco zaczęła narzekać na kolana, ale dziarsko pruła przed siebie, rezygnując z postoju. Nieco wzmógł się wiatr, który dosyć często zaczynał śpiewać między szprychami.
Wjechaliśmy na drogę w stronę Gościęcina. Zerknąłem na nawigację i rzuciłem hasło (postawiłem przed faktem dokonanym? ;-) ), abyśmy sprawdzili inną drogę w kierunku Łężec. Początkowo prowadziła nas ładnym asfaltem i jechało się nam przyjemnie, a w dodatku bez wiatru. Optymizm nie opuścił mnie nawet wtedy, gdy owa droga zamieniła się w polny, błotnisty trakt. Ania co prawda nieco powątpiewała w słuszność mojej decyzji, ale ja jechałem dalej z uporem prawdziwego maniaka. Zawrócić postanowiłem dopiero wtedy, gdy w oddali dostrzegłem lekkie obniżenie terenu, a w nim śnieżną zaspę. Droga powrotna szła mi już bardziej topornie. Ania swój rower prowadziła. Niebawem dotarłem do kapliczki, stojącej w miejscu gdzie zaczynał się asfalt i patykiem wyczyściłem rower z niewielkiej ilości błota, znajdującego się głównie na ramie przy przedniej przerzutce. Po kilku dłuższych chwilach zjawiła się też Ania. Jej rower wyglądał dużo gorzej, a to za sprawą klocków hamulcowych, które blokowały błoto przyczepione do opon. Niezwłocznie przystąpiliśmy do pozbywania się tego syfu.





Wyszło na to, że przez moją ignorancję, straciliśmy mnóstwo czasu i zrujnowałem sobie średnią, choć z drugiej strony zawsze to jakieś urozmaicenie ;-) Wróciliśmy na asfalt i po krótkiej chwili, zjeżdżając ze wzniesienia, wylądowaliśmy w Gościęcinie. Kto drogi prostuje...
Dalsze kilometry pokonywaliśmy już dużo szybciej, a ja zacząłem odczuwać zmęczenie i znużenie. Ania o dziwo nie skarżyła się na takie dolegliwości. Przed Łężcami wystraszył nas duży pies, będący na podwórzu, którego brama była otwarta na oścież. Na szczęście skończyło się jedynie na strachu i niebawem dotarliśmy do Bytkowa, a następnie do Pociękarbia. Czekało nas tam ostatnie tego dnia wzniesienie, a gdy je pokonaliśmy, znaleźliśmy się w Radziejowie. W międzyczasie widzieliśmy też dwoje jeźdźców na koniach. Dalej pojechaliśmy drogą między polami, a pod jej koniec, pozwoliłem sobie po raz kolejny oddalić się nieco od towarzyszki podróży. Gdy hamowałem przed główną drogą zauważyłem, że wydajność tylnego hamulca radykalnie spadła. Będę go musiał jutro obejrzeć. Następnie zjechaliśmy ze wzniesienia pomiędzy domkami w Reńskiej Wsi i wjechaliśmy na drogę do Koźla, na której ponownie zaliczyłem ten sam dół, co ostatnio i to w dodatku tym razem obydwoma kołami. Na życzenie Ani, zrobiliśmy jeszcze małą pauzę w miejscu dzisiejszej zbiórki na Dębowej, po czym rozstaliśmy się na rondzie. Wjechałem do parku, a że wciąż odczuwałem zmęczenie, zdecydowałem się pojechać do domu prostą drogą, bez wymyślania bardziej skomplikowanej trasy.

Dane wyjazdu:
35.47 km 0.00 km teren
02:07 h 16.76 km/h:
Maks. pr.:41.10 km/h
Temperatura:6.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

"Napoczynamy" sezon :-)

Sobota, 5 lutego 2011 · dodano: 05.02.2011 | Komentarze 0

Od ubiegłorocznej jesieni pojęcie "sezonu" uległo radykalnej zmianie. Dziś to pojęcie mogę utożsamiać z rokiem kalendarzowym. Początkowo tytuł wpisu miał brzmieć "Napoczynamy luty" (czyt. ja i Kosia), ale w pewnym momencie wyjazdu, postanowiłem udać się do Kędzierzyna, zmieniając wcześniejsze plany. Znalazł się więc pretekst do rozpoczęcia wspólnego sezonu - zwłaszcza, że wpis w rowerowym kalendarzu na 2011 rok w dniu 4 lutego brzmi: "Rozpoczynamy sezon! :)".



Gdy wychodziłem, na zewnątrz było już ciemno. Nie dziwota - godziny popołudniowe, a nawet wieczorne. Wyruszyłem Piastowską w stronę centrum i przejechałem przez część parku, aby ominąć nielubiany odcinek głównej drogi. Dalej chodnikiem dotarłem do skrzyżowania z ulicą Żeromskiego, gdzie zjechałem na asfalt. Momentalnie przyśpieszyłem, co poniekąd było zasługą dobrze wyregulowanej tylnej przerzutki, gdyż mogłem nieco ostrzej obchodzić się z napędem, nie martwiąc się, że w którymś momencie łańcuch strzeli na zębatce z powodu nieprecyzyjnej zmiany przełożenia. Przejechałem przez Rynek, a następnie podjechałem do Audi, stojącego na parkingu przy PKS'ie. Chciałem jedynie sprawdzić z ciekawości, na ile właściciel je wycenił. Nie zatrzymując się nawet przy samochodzie, depnąłem na pedały i ochoczo się rozpędziłem. Czułem zapas mocy w nogach :-) Wsłuchiwałem się także w pracę napędu, który także przeczyściłem, przy okazji ustawiania przerzutki. Fajnie jest wiedzieć, że sprzęt spisuje się tak jak powinien :-) Wyjechałem na główną i po chwili przystanąłem na chodniku, dzwoniąc do Ani. Ustaliliśmy, że podjadę do Kędzierzyna i razem wybierzemy się na mały trip. Ruszyłem więc w kierunku mostów...
Jechałem po błotnistej mazi na remontowanym wciąż moście i znów spotkałem tam Szymona - kolegę jeszcze z czasów szkolnych. Zamieniliśmy dwa zdania, po czym ruszyłem dalej i pokonując już tylko kładkę znalazłem się na Wyspie. Znów dynamicznie się rozpędziłem, zwracając przy okazji na siebie uwagę nielicznej grupki ludzi, czekających na przystanku na autobus. Nawierzchnia była dobra, więc spokojnie mogłem cisnąć. Było też ciepło i bezwietrznie. Do Kędzierzyna dotarłem szybkim tempem nieco zgrzany, ale średnia 22,3 km/h chyba sama mówi za siebie :-) Dałem znać Ani, że już się zbliżam i gdy dotarłem przed jej dom, nawet się nie zatrzymywałem. Popędziliśmy, snując plany co do dalszego przebiegu wyjazdu. Tym razem postanowiłem też przekazać dowództwo nad wyprawą, swej rowerowej towarzyszce ;-)
Pojechaliśmy w stronę domków. Jechało się przyjemnie, choć trzeba było uważać na dziury i nierówności, nękające wszystkie polskie drogi o tej porze roku. Jak już wspomniałem, tego wieczora dyrygowała Ania, więc bez szemrania zgodziłem się na wyjazd do Azot. Gdy tam jechaliśmy, puściłem się sprintem pod wiaduktem i dało mi to dużo frajdy :-) Następnie zjechaliśmy z głównej ulicy i wjechaliśmy w głąb osiedla, a po pewnym czasie znaleźliśmy się tuż przed drogą, prowadzącą bezpośrednio na Azoty. Zanim jednak do niej dotarliśmy, Ania zaliczyła ukryty pod kałużą dół. Trzeba przyznać, że wyglądało to dosyć niebezpiecznie. Mijając skrzyżowanie, wjechaliśmy na asfaltowe pobocze dla rowerów, które jednak było całe ubłocone, więc korzystając z okazji, po kilkunastu metrach zjechałem z niego na pas ruchu, ponieważ droga na tej szerokości była czysta. Ania dalej jechała po kałużach ;-) Zauważyłem też, że ubrudzony napęd, zaczął przejawiać minimalne oznaki gorszej pracy.
Wjechaliśmy na czerwony szlak między drzewami i niestety były to ostatnie momenty dobrej, wypracowanej wspólnymi siłami średniej prędkości (bo trzeba przyznać, że i Ania jechała solidnie). Droga była oświetlona jedynie przez nasze lampki, a warunki znacznie się pogorszyły: leżał lód, było mokro, a my jechaliśmy po niewielkich koleinach, na których czasem rzucało. Ania zaliczyła też małą podpórkę. Niebawem jednak dojechaliśmy do osiedla, kontynuując dalszą jazdę po asfaltowej ścieżce, okalającej bloki. Przez pierwszych kilkaset metrów, warunki były podobne do tych panujących w lesie, ale później było już tylko lepiej :-) Gdy dotarliśmy do końca osiedla, przystałem na propozycję Ani, aby udać się do Lenartowic. Na miejscu okazało się jednak, iż tamtejsza droga jest nieoświetlona, więc obydwoje podświadomie zdecydowaliśmy się na to, aby pojechać do Blachowni.
Jechaliśmy główną drogą i niestety tuż przed zjazdem na osiedle, zaliczyłem dół w taki sposób, że szlag poszedł po obydwu felgach i wydały one z siebie głośny, metaliczny dźwięk. Oczywiście nie byłem z tego faktu zadowolony, ale starałem się jak najszybciej zapomnieć o tym incydencie, aby nie psuć dalszej części wyjazdu. Miałem jedynie nadzieję, że felgi nie są uszkodzone i że nie przebiłem żadnej z dętki... Skręciliśmy w pierwszą boczną uliczkę i po kilkuset metrach, dotarliśmy do grupy bloków mieszkalnych. Droga kończyła się w tym miejscu, więc zawróciliśmy i odbiliśmy w pierwszą oświetloną alejkę. Oczywiście wspólny czas upływał nam na gadaniu :-) Dotychczasowa pogoda wciąż się utrzymywała, choć miałem wrażenie, iż nieco się ochłodziło. Gdy dotarliśmy do głównej drogi, postanowiliśmy okrążyć Blachownię, jadąc osiedlowymi uliczkami. Niebawem byliśmy już u wylotu z osiedla, przy drodze prowadzącej do centrum Kędzierzyna. Gdy tylko minęliśmy ostatnie zabudowania, zgaszono nam latarnie. Akurat wtedy, gdy byliśmy na najmniej zurbanizowanym odcinku drogi! Mimo to bez przeszkód dotarliśmy do os. Piastów i lawirując między blokami, przedarliśmy się do Parku Orderu Uśmiechu. Gdy z niego wyjechaliśmy zaproponowałem, abyśmy pojechali chodnikiem wzdłuż ulicy Wojska Polskiego. Moja propozycja nie dość, że spotkała się z akceptacją, to jeszcze została uzupełniona ideą odwiedzenia skate parku. To był strzał w dziesiątkę! :-)
Na miejscu spróbowaliśmy z Kosią sił na niektórych sprzętach, a gdy wreszcie usiadłem na ławce, mogłem wpatrywać się w swój delikatnie oświetlony rower, który świetnie komponował się z otoczeniem :-) Kośka! Normalnie piękna jesteś! :-)) W pewnej chwili zauważyłem trampki, zawieszone na gałęzi drzewa przy którym siedzieliśmy. Ja zauważyłem tylko jedną parę, ale Ania w ułamku sekundy wskazała mi całą plejadę innych :-) Nie liczyłem dokładnie, ale wisiało tam kilkanaście par butów! Ciekawe z jakiej przyczyny, tudzież okazji się tam znalazły... :-) Niebawem zebraliśmy się w drogę powrotną. Oczywiście, zaliczyłem jeszcze kilka hopek, a następnie wspólnie z Anią pojeździliśmy pomiędzy murkami znajdującego się nieopodal, niewielkiego labiryntu :-) Później chodnikiem udaliśmy się do kolejnego parku, a gdy tam dojeżdżaliśmy, nieco odłączyłem się od towarzyszki podróży, postanawiając pokluczyć po chodnikowych skrzyżowaniach. Wreszcie rzuciłem hasło, aby podjechać pod znajdujące się przed nami małe wzniesienie. Nie byłem zbytnio rozpędzony, więc na końcowym etapie, koła uślizgiwały się na znajdującym się na chodniku lodzie. Będąc na wzniesieniu, skierowaliśmy się w stronę wyjazdu z parku, jadąc wzdłuż wzniesienia. Za każdym razem, gdy naciskałem na pedały, tylne koło ślizgiem uciekało w bok. Znów mogłem się przekonać, iż dysponuję nie najgorszym panowaniem nad rowerem :-)
W kilka chwil później, byliśmy już na drodze prowadzącej do domu Ani. Nim się rozstaliśmy, odwiedziliśmy jeszcze jedno (sentymentalne dla niej) miejsce, którym było boisko szkolne, znajdujące się nieopodal jej domu. Rozeszliśmy się (bo nie napiszę przecież "rozjechaliśmy" ;-) ) przed garażem Pszczoły (czyt. roweru Ani), po czym rozpocząłem samotny rajd do domu, oczywiście od razu zwiększając prędkość podróżną :-) Bardzo szybko znalazłem się na wylocie z Kędzierzyna, podobnie jak i nie ciągnął mi się przejazd przez Kłodnicę, wraz z odcinkiem do Koźla. Wciąż czułem dynamikę w nogach i mogłem robić z tego użytek. Zwolniłem dopiero przed pierwszym mostem na Odrze, a po przeprawie przez kolejny, pozwoliłem sobie na większy sprint aż do ulicy Gazowej. W kilka następnych minut, byłem już przed blokiem :-)
Decyzja do wyjeździe do Kędzierzyna była bardzo dobra. Wyjście skończyłoby się zapewne objechaniem parku, lub jeszcze kilku innych ulic i powrotem do domu, a wyszło na to, że złożył się nam naprawdę udany wypad :-)