Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Marzec, 2011

Dystans całkowity:447.32 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:23:13
Średnia prędkość:19.27 km/h
Maksymalna prędkość:44.20 km/h
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:31.95 km i 1h 39m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
84.04 km 0.00 km teren
03:59 h 21.10 km/h:
Maks. pr.:43.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Pobudka! :-)

Sobota, 12 marca 2011 · dodano: 12.03.2011 | Komentarze 0

Oczy otworzyłem dziś około siódmej. Spojrzałem na zasłonięte żaluzjami okno. Brak oznak słońca... Wziąłem netbooka, gdyż wpadłem na pomysł dodania kategorii do bloga i zmiany znaczenia pozostałych. Od dziś wpisy będą porządkowane według czasu jazdy. Sądzę, że pozwoli to przeglądać je bardziej przejrzyście. W międzyczasie do pokoju wszedł Łukasz informując mnie, że na dworze jest bardzo ciepło. Nasz termometr pokazywał jedenaście stopni - oczywiście do tej wartości należało podchodzić z rezerwą, ale praktycznie jak na zawołanie, przez zasłonięte okno zaczęło przedzierać się słońce.
W miarę upływającego czasu, spędzonego na korygowaniu wpisów, zaczynałem czuć miłe podniecenie, związane z wolnym weekendem, coraz to bardziej wiosenną pogodą i perspektywą dalszego wyjazdu. Jedyną niewiadomą był cel... Początkowo przeglądałem google maps, ale później zacząłem wspomagać się blogiem i wtedy przypomniało mi się, że już wczoraj miałem pewną koncepcję dzisiejszego wyjazdu.



Przed ruszeniem w trasę, musiałem jeszcze podjechać do osiedlowego sklepu, gdzie zamierzałem zostawić klucze. Moi wybywali, a ja nie chciałem brać kluczy ze sobą. Po załatwieniu sprawy ruszyłem w drogę, od razu mierząc się z wiatrem. Przypomniałem sobie także, że w domu zostawiłem ściągę z miejscowościami, przez które planowałem przejeżdżać, ale nie zamierzałem się po nią wracać. Wbrew moim porannym domysłom, było jednak ciepło. Rzekłbym, że nawet zbyt ciepło jak na mój ubiór. Od wiatru uwolniłem się w parku, ale przed Kobylicami znów się zaczęło. Nie zważałem jednak na to i starałem się cieszyć dniem, nieco przyciskając aż do Landzmierza, gdzie zjechałem na boczną drogę, która doprowadziła mnie do Cisku. Przystanąłem przy boisku i po chwili minęło mnie dwóch rowerzystów. Jechali na rowerach z 26" kołami i bardziej przypominały one "górale", więc byłem pewien, że na trasie ich dogonię, ale nim to się stało, odbili w stronę Roszowickiego Lasu. Mnie natomiast czekał postój przy drewnianym moście na Odrze. Wyremontowano jedną jego połowę i tylko po niej odbywał się ruch. Za mostem znów przycisnąłem, kierując się w stronę szlaku. Gdy tam wjeżdżałem, w oddali zauważyłem innego rowerzystę. Co prawda na kamienistej nawierzchni musiałem nieco zwolnić, ale tuż przed zabudowaniami i tak udało mi się wyminąć braterskiego pasjonata. Chciałem nawet krzyknąć "dzień dobry!", ale z drugiej strony nie zamierzałem burzyć spokoju jegomościowi. Czekała mnie kolejna mała niespodzianka: zerwaną po powodzi drogę nieco wyprostowano - teraz jak dawniej ten odcinek nie jest utwardzony, ale chociaż nie jedzie się już po błocie. Gdy wjechałem na asfalt, znacznie przyspieszyłem i po kilku chwilach byłem już w Starym Koźlu. Zaczęło dokuczać mi pragnienie. Tak - trzeba się przyznać: popełniłem błąd, bo nie wziąłem ani nic do picia, ani żadnego pieniążka. Minąłem bocianie gniazdo na przydrożnym słupie i zauważyłem, że lokator jeszcze się nie wprowadził. Jemu chyba też trzeba zrobić pobudkę, bo przecież wiosna idzie ;-) Jadąc dalej minąłem sklep, patrząc na niego tęsknym okiem. Nie ma co. Dziś Halls'y muszą mi wystarczyć. Niebawem dotarłem do Azot, gdzie wjechałem na drogę do lasu, gdzie już nieco mogłem odetchnąć od wiatru, a gdy minąłem most na wciąż jeszcze przymarzniętej Odrze, znalazłem się pomiędzy drzewami.
W lesie śnieg już stopniał i otoczenie bardziej przypominało jesień, niż zimę czy wiosnę. Jedynie świergot ptaków przypominał o nadchodzącej porze roku. Tym razem postanowiłem pojechać prosto do drogi asfaltowej, prowadzącej do Starej Kuźni. Wykonałem też postój, odczuwając pierwsze oznaki zmęczenia. Oparłem rower o skarpę i wdrapałem się na nią. Na górze rozpościerał się widok na zaoraną ziemię. Leśnicy będą tu sadzić młode drzewka :-) Oj, przypominają się czasy szkoły średniej :-) Zszedłem i chwyciłem za aparat, a gdy zrobiłem pierwszy krok, by znaleźć się w odpowiednim do kadrowania miejscu, zauważyłem biedronkę :-) Po kilku minutach ruszyłem dalej, lecz chwilę później znów musiałem się zatrzymać, gdyż napotkałem ładną, drewnianą kapliczkę. Obejrzałem ją i przeszedłem się trochę. Spojrzałem w górę, starając się wypatrzeć świergocącego jeszcze przed chwilą ptaka. Jedynie moje kichnięcie spowodowane oślepieniem przez słońce, zakłóciło panującą tu kojącą ciszę...




Gdy ruszyłem dalej, zauważyłem na drodze ślady rowerowych opon. Ciekawe kim był rowerzysta? Czy jechał z obowiązku, czy dla przyjemności? To pozytywny ślad :-) Tuż przed zjazdem na asfalt, minąłem stojący samochód, przy którym stał jakiś mężczyzna. Wymieniliśmy spojrzenia, lekkie uśmiechy... Widać, że wiosna idzie :-) Jadąc w kierunku Starej Kuźni, począłem szybko się oddalać, po chwili zerkając za siebie. Chyba zauważyłem za sobą rowerzystów. Po chwili znów odwróciłem głowę. Tak: zbliżali się do mnie dwaj cykliści. "O nie! Nie dogonią mnie!" - przemknęło mi przez myśl nieco żartobliwie :-) Faktycznie po dłuższej chwili zostałem wyprzedzony, ale nie przeszkadzało mi to ani trochę. Widać było, że to jacyś zawodowcy a po drugie, to chyba lepiej porozglądać się nieco na boki, obserwując przyrodę :-) Niebawem wjechałem na mały podjazd w kierunku leśniczówki, który pokonałem jakoś bez werwy. Po chwili wjechałem na ścieżkę edukacyjną. Trzeba pamiętać o pająkach - gdy po raz pierwszy jechałem pomiędzy tymi drzewami, były naprawdę duże, zawieszone pośrodku drogi. Nie sądzę, aby o tej porze roku już uwiły swe sieci, ale uważać trzeba. Lepiej, żeby nie wylądowały na mojej głowie :-) Na zjeździe minąłem "nord-walking'owca" (choć teraz, to chyba go obraziłem - nasi miejscy, to tylko po parku, a ten musiał na bank trochę kilometrów przejść), zatrzymując się na leśnej drodze. Nie miałem zamiaru zwracać się w przeciwnym kierunku do widzianej tu już dwupiętrowej ambonki i ruszyłem przed siebie, zauważając przy okazji po prawej stronie, jakiś mały zbiornik wodny. Po kilkuset metrach przystanąłem, urzeczony otoczeniem. Podczas pstrykania zdjęć, zauważyłem cytrynka. Cóż za pozytywny widok :-) Akurat gdy kończyłem sesję, zza zakrętu wyjechał stary gazik, prowadzony przez leśniczego. Pies siedzący obok kierowcy, wywołał u mnie lekki uśmiech. Zresztą taki sam uśmiech zauważyłem u kierowcy, gdy mnie mijał. Chyba docenił moją obecność w tym miejscu. Następną atrakcją, był wypełniony paśnik, naokoło którego leżały pourywane z drzew gałązki. W tym miejscu pięknie pachniało lasem, ale musiałem się niestety zbierać, gdyż bałem się, że zostanę przegoniony przez jakiegoś jelenia ;-) Na pobliskim skrzyżowaniu, zerknąłem tylko na nawigację i ruszyłem dalej. Nie dane mi było jednak daleko ujechać: przede mną na poboczu drogi, stała ambonka myśliwska. Decyzję podjąłem praktycznie podświadomie :-) Oczywiście na te kilka metrów nad ziemią wdrapałem się z aparatem :-)






Przed tym, jak znalazłem się na asfaltowej drodze prowadzącej do Rudzińca, minąłem jeszcze na wpół zamarznięte bajorko w lesie, oraz polanę pełną młodych brzózek w ilości tak dużej, że aż biało mieniło mi się przed oczami :-) Gdy już sunąłem asfaltem pomyślałem sobie, że to naprawdę fajna trasa. Dosyć mocno urozmaicona, z miejscami na ewentualne przystanki i bliżej niż Rudy. Kolejna fajna trasa, odkryta podczas niezbyt dla rowerów przyjaznej pory roku.
Przez pierwszą część Rudzińca przemknąłem prawie niezauważony, choć musiałem przystanąć na moment, aby wymienić baterie w nawigacji. Gdy ruszałem po tym krótkim postoju przycisnąłem, wspomagany dodatkowo przez ukształtowanie terenu. Miałem też wrażenie, że kiedyś już tu byłem - faktycznie w pewnym momencie przeciąłem skrzyżowanie, którym jechałem w ubiegłym roku do Pławniowic. Gdy go minąłem pojawiły się myśli, że może trzeba było skręcić w drogę prowadzącą w dół? Tymczasem przede mną wzniesienie i główna droga Ujazd - Pyskowice. Nie ma co gdybać :-) Wdrapałem się na górę bez większych problemów i wraz z samochodami, mijającymi mnie ze średnią częstotliwością, dotarłem do Ujazdu. Skręciłem pod górę, początkowo opierając się nieco wzniesieniu. Powoli zacząłem odczuwać już ciągłe, nieustające zmęczenie. Po pokonaniu kilkuset metrów podjazdu, zatrzymałem się na dłuższą chwilę. Chciało mi się przede wszystkim pić, wzmagało się zmęczenie. Mimo to cieszyłem się tym dniem - wolnym weekendem i piękną pogodą. Ruszyłem po tym, jak minęła mnie jadąca z przeciwka para rowerzystów. Chyba i dla reszty zaczął się sezon ;-) Przede mną pagórki, przypominające obróconego o 90 stopni węża ;-) Jechałem w ciszy otoczony polami, po chwili przystając na widok podrywających się z pola ptaków. Ich zachowanie było intrygujące, gdyż po osiągnięciu pewnego pułapu, zawisały w powietrzu śpiewając, aby po chwili znów zniknąć w trawie :-) W pewnym momencie z głośnym rykiem wyprzedził mnie cross, szybko znikając w jednej z bocznych, polnych dróg. Ja natomiast postanowiłem zjechać do Zimnej Wódki. Powody były dwa: raz, że nie pamiętałem dokładnie, którędy jechałem poprzednim razem, a dwa, że biegł tak szlak. Po kilkuset metrach po raz pierwszy spojrzałem na nawigację, a po minięciu zabudowań, ponownie musiałem wspomóc się nią, stojąc na skrzyżowaniu. Niebawem też zorientowałem się, gdzie się znalazłem :-) Dotarłem do kolejnego skrzyżowania, mijając przystanek. Co prawda przemknęło mi przez myśl, aby się tam zatrzymać jak niegdyś, ale pojechałem dalej nieco żałując tej decyzji. Było nieco pod górkę, a mnie coraz bardziej doskwierało zmęczenie. Dodatkowo zaczęło ściskać mnie w żołądku, ale spożycie herbatników, które wziąłem ze sobą nie miało sensu, gdyż spotęgowałoby pragnienie. Zrezygnowałem ze zjazdu prowadzącego do Olszowej i drewnianego kościółka, odbijając na niebieski szlak. Drogą z której zjechałem, pod górę wjeżdżał rowerzysta - kolejny napotkany tego dnia :-) Dotarłem do zabudowań, mijając je obszczekany wcześniej przez dużego psa na łańcuchu. Przed lasem na polu zauważyłem sześć stojących saren. Zatrzymałem się, aby strzelić fotę, ale one zaczęły biec w stronę lasu, po chwili zatrzymując się w pewnej odległości od drzew. Gdy ruszyłem, zaczęły biec w stronę domów, a gdy znów się zatrzymałem, przecięły za mną drogę w odległości około 50 metrów ode mnie i zniknęły mi z pola widzenia za polnym wzniesieniem :-) Wjechałem do lasu i momentalnie zorientowałem się, że to szlak na którego sprawdzanie przyszła mi ochota jeszcze na początku rowerowego sezonu w zeszłym roku :-) Będę musiał zjawić się tu jeszcze raz, aby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy znak który widziałem niewyraźnie po drugiej stronie drogi, także był oznaczeniem biegnącego tam szlaku.
Jechałem teraz drogą do Zalesia, mijany co jakiś czas przez samochody. Znów musiałem nieco walczyć z wiatrem, który nie odstępował mnie aż do Cisowej. Na wjeździe do Zalesia odbywał się remont drogi, a ruszający przede mną TIR zaczął wzbijać tumany kurzu. W końcu jednak zjechałem na drogę do Cisowej i wydawało mi się, że tutaj zaznam spokoju, ale to właśnie na tym odcinku miałem do czynienia z największą ilością samochodów, podczas dzisiejszego wyjazdu. Chyba będę omijał tą drogę w przyszłości... Po chwili przystanąłem na poboczu i w pewnym momencie zorientowałem się, że przejeżdżający TIR zwiał rękawiczkę, którą położyłem na siodełku. Na szczęście niebawem dotarłem do Cisowej, gdzie dla równowagi kierowca BMW wjeżdżający na posesję, grzecznie i kulturalnie ustąpił mi pierwszeństwa :-)
Mimo zmęczenia, postanowiłem trzymać się wcześniej ustalonego planu i udać się na szlak do Łąk Kozielskich, który miał mnie doprowadzić do jeziorka na Kuźniczkach. Pierwsze metry za skrzyżowaniem dały mi troszkę frajdy - wyprzedzałem dwa traktory i dosyć mocno się rozpędziłem :-) Musiałem także nieco zmienić plany: pojadę do Raszowej, aby z lasu wyjechać już w Kłodnicy (w domu okaże się, że jednak pierwsza opcja była czasowo lepsza). Dowlokłem się do tam walcząc z pragnieniem, po kilku chwilach mijając będącą jeszcze w stanie surowym, świeżą budowlę stojącą przy głównej drodze. Coś mi mówi, że zbiornik w Raszowej nie będzie już za niedługo tak spokojny, jak do tej pory. Wjechałem na drogę, prowadzącą do stacji PKP na której - zgodnie z oczekiwaniami - jechało się nieco lżej. Musiałem jednak swoje odstać przed torami, gdyż przejazd był zamknięty. Wpadł mi wtedy pomysł na fotkę, który postaram się wykorzystać następnym razem :-) Ruszyłem po około trzech minutach, wjeżdżając na mokrą leśną drogę. Spojrzałem przez ułamek sekundy na opony, które wcześniej oczyściły się na asfalcie. Miałem nadzieję, za bardzo nie ubrudzić roweru. Tymczasem droga stała się bardziej grząska i jazda stawała się uciążliwa. Dodatkowo pomyliłem skrzyżowania i znalazłem się na drodze, przypominającej bardziej ściółkę. Czułem zdecydowanie większe opory toczenia. Staję. Muszę przyznać, że jestem zmęczony.
Po jakimś czasie dotarłem do ostatniego, leśnego odcinka drogi i wyjechałem na asfalt. Przede mną perspektywa ostatnich, nudnych kilometrów przez miasto. Decyzja o jeździe Dunikowskiego z pominięciem Portu, okazała się jak najbardziej trafna, gdyż spokojnym tempem i w miarę szybko, dotarłem do Koźla. Przed mostem Długosza widok kolejnej pary rowerzystów (tym razem w średnim wieku), był dla mnie małym zastrzykiem energii. Zresztą - jestem już naprawdę blisko, więc tym bardziej chciało mi się pedałować. Gdy dojechałem do domu, schowałem rower i udałem się do sklepu. Sprzedawca na mój widok od razu wyciągnął moje klucze, które w tym momencie niewiele mnie obchodziły. Wziąłem dwa soki i niespiesznym, nieco zmęczonym krokiem wróciłem do siebie. Oczywiście wyjazd, mimo że był bardzo męczący, to jednak też i bardzo pozytywny :-)

Dane wyjazdu:
10.69 km 0.00 km teren
00:31 h 20.69 km/h:
Maks. pr.:44.20 km/h
Temperatura:4.4
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wnerw zażegnany :-)

Środa, 9 marca 2011 · dodano: 09.03.2011 | Komentarze 0

Po dzisiejszym dniu w pracy, ostudził mi się dotychczasowy zapał. Dodatkowo zgnębiono mnie, gdy wracałem do domu. Aż do późnego wieczora nie miałem ochoty robić niczego. Musiałem przetrawić pewne sprawy. Z czasem pojawiła się iskierka nadziei: przecież później będę żałował także tego, że zmarnowałem całe popołudnie. W końcu przebrałem się i wyszedłem...



Jeszcze będąc w domu, narzekałem nieco na to, że już nie bardzo wiem jak jeździć po okolicy. Chciałbym już zaznać nieco odmiany, pojechać gdzieś dalej... Dojeżdżając do głównej, skręciłem w lewo w stronę PKP. Na dworze było ciepło, aczkolwiek dawał się we znaki wiatr. Od razu narzuciłem szybkie tempo, a gdy osiągnąłem już najdalszy punkt, zwróciłem się w kierunku powrotnym. Tymczasem wiatr zaczął dokuczać dużo bardziej. Przy działkach zrzuciłem przerzutkę na średnią, gdyż chciałem utrzymać wyższą prędkość, nie męcząc się zbytnio z przeciwnymi podmuchami. W parku było już spokojniej. Przemknąłem szybko do Piastowskiej, a następnie udałem się w kierunku placu przed urzędem miasta, gdzie mocno się rozpędziłem, hamując następnie nieco awaryjnie dla frajdy. Jako że chciałem jeszcze zahaczyć o park, pojechałem w stronę sądu i po jakimś czasie znów byłem na parkowej alejce. Prędkość spadła z racji ograniczonej widoczności i nieco bardziej wymagającej nawierzchni. W pewnym momencie minąłem nawet przewróconą, dużą gałąź. Gdy wyjechałem z parku, zwróciłem się w stronę Rynku, obserwując przy okazji temperaturę na wiacie PKS'u.
Przez Rynek przejechałem na sprincie i był to moment, gdy zaczynałem wewnętrznie odżywać. Na Targowej znów dopadł mnie wiatr, ale między blokami na Skarbowej było już spokojniej. Za osiedlem nie spojrzałem dokładnie i pomyliłem uliczki prowadzące do parku i po awaryjnym dohamowaniu, skręciłem już w dobrą ulicę, przejeżdżając niewielki odcinek do niej prowadzący po ziemistym trawniku. Tuż przed parkiem pokonałem z rozpędu mały, aczkolwiek stromy podjazd. Początkowo jechałem alejką spokojniej, ale kolejne dwa ostrzejsze zakręty już szybciej i bardziej agresywnie. Zwolniłem znów na kostce przy osiedlu domków jednorodzinnych, a po kilku chwilach byłem już po drugiej stronie Chrobrego. Kilka pokonanych skrzyżowań i znalazłem się przy dawnej jednostce wojskowej. Puściłem się sprintem do końca ulicy (MXS) i znów dohamowałem dla zabawy. Następnie skręciłem na gruntową drogę przy garażach. Widoczność tam była najgorsza podczas tego wyjazdu, a ponadto droga była wyboista i przesiana dołami. Dotarłem do asfaltu i znów skierowałem się na osiedle domków. W pewnym momencie usłyszałem, że z przedniego koła dochodzą ciche piski. Pewnie klocek ociera o tarczę... Muszę poświęcić jakiś dzień, aby porozkręcać wszystko i z pomocą książkowego poradnika, doprowadzić rower do fabrycznego stanu. Wcześniej jednak konieczne będzie zaopatrzenie się w dodatkowe narzędzia, smary, etc. Inna sprawa, że już jednak trochę kilometrów ma rowerek najechane, a poza tym zima za nami, więc może być już czas na wymianę niektórych części eksploatacyjnych. Mimo wszystko czułem, że złe myśli odchodzą. Osiągnąłem także niepisany cel dzisiejszego wyjazdu, czyli pokonanie dystansu nie mniejszego niż 10 km. Powoli zacząłem więc kierować się w stronę domu. Będąc już na miejscu, zrzuciłem jedynie licznik i nawigację i wróciłem do roweru, aby chwilę przy nim pogrzebać i... trochę na niego popatrzeć :-) Gdy się tak przy nim kręciłem pomyślałem sobie, że spokojnie dam radę stawić czoła wyzwaniu, które dziś po południu stanęło przede mną :-)

Dane wyjazdu:
6.29 km 0.00 km teren
00:18 h 20.97 km/h:
Maks. pr.:36.00 km/h
Temperatura:-0.3
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

No żeby nie było, że nie jeżdżę! ;-)

Wtorek, 8 marca 2011 · dodano: 08.03.2011 | Komentarze 0

Od weekendu na uczelni, nie opuściła mnie chęć do działania. Jestem naładowany energią mimo, że tak na dobrą sprawę wciąż jestem w ruchu, nieco zaganiany. W poniedziałek nie było okazji do wyjścia, choć pogoda nadawała się ku temu - jak zresztą od ładnych kilku dni. Poza tym dzień jest już dużo dłuższy i jak wynika z moich obserwacji, dopiero przed osiemnastą rowerowa lampka zaczyna być przydatna. Dziś wiedziałem już jednak, że nie odpuszczę roweru. Co prawda także wróciłem później do domu, ale poweekendowa energia wciąż dawała o sobie znać. Chciałem wyjść choć na chwilę. Poza tym na blogowym rocznym wykresie nie widać, że rozpocząłem nowy rowerowy miesiąc ;-) Dla statystyki odnotuję jeszcze, że o godzinie 21:25 byłem gotowy do jazdy ;-)



Na głównej nieco zdeprymował mnie wiatr, lecz dziarsko dokulałem się do pierwszego skrzyżowania i wjechałem na chodnik. Przy Limetce przejechałem na drugą stronę ulicy i przy kolejnym skrzyżowaniu, zjechałem już na asfalt. Po sekundzie dotarłem do skrzyżowania przy kościele, gdzie postanowiłem odbić na Targową. Znów nieco zawiało, ale ja czułem się jak nakręcony samochodzik. Żwawo machałem nóżkami i nie przeszkadzał mi żaden wiatr, a moja jazda przypominała nieco przemieszczanie się małego dziecka na trójkołowym rowerku :-) Czułem się bardzo dobrze, mogąc znów nieco pojeździć - mocno stęskniłem się za rowerowaniem zwłaszcza, że nie dane mi było pojeździć w weekend. Objechałem plac przy PKS'ie, a następnie przejechałem przez Rynek i zakręciłem pętlę przy "Żegludze". Gdy zbliżałem się do niej i rozpędzony pokonywałem skrzyżowania, czułem się bardzo lekko i swobodnie. Rowerek pięknie się prowadził... :-) Dotarłem do sądu i wjechałem na główną, gdzie po raz pierwszy wbiłem najwyższą przerzutkę, odczuwając wcześniej mały niedobór prędkości. Gdy dotarłem do Gazowej, postanowiłem jeszcze objechać plac przy promenadzie. Po powrocie na asfalt troszeczkę odczułem nierówności na drodze - częściowo za sprawą maksymalnie napompowanego tylnego koła, które w takim stanie wróciło do mnie z serwisu. Na Piastowskiej podjąłem decyzję, że zahaczę jeszcze o osiedle domków przy PKP. Dotarłem tam szybkim tempem, a wyjeżdżając spomiędzy tamtejszych zabudowań, zacząłem kierować się już powoli w stronę domu. Gdy do niego dotarłem, czułem jeszcze mały niedosyt jazdy, ale nie była to już pora na kontynuowanie wyjazdu. Mam jednak rowerowe plany na dzień jutrzejszy... ;-)

Dane wyjazdu:
20.15 km 0.00 km teren
01:06 h 18.32 km/h:
Maks. pr.:35.40 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Pkt 8: McDonald's

Czwartek, 3 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 0

Po pracy było jeszcze ciepło i jasno. Szkoda, że nie można być od razu w domu. Wtedy momentalnie można by było wyjść na rower w taki dzień jak dziś i powoli zaczynać łapać wiosnę. Ania miała gorszy dzień i podczas rozmowy z nią widać było, że potrzebowała bidula oderwać się od tychże problemów - zrobić coś pozytywnego i konkretnego. Gdy jechałem do domu wiedziałem już raczej na pewno, że wyjdziemy razem na rower. Co prawda wciąż w głowie miałem obawy, co do sytuacji na zewnątrz: już się ściemniało i temperatura na pewno mocno spadła, a na pewno doszedł do tego wiatr. Trzeba jednak przyznać, że obcując ze swą rowerową towarzyszką, uczę się pozbywać negatywnego egoizmu. Bardzo pomogło mi to, w podjęciu ostatecznej decyzji...



W domu przekąsiłem coś aby tylko i po niecałej pół godziny, byłem już przed klatką. Ponownie zrodziły się wątpliwości, czy to aby dobry pomysł, żeby jechać do Kędzierzyna. Ochłodziło się i było już całkiem ciemno. Zapaliłem lampkę i ruszyłem - po prostu. Przy Orlenie przystanąłem, aby spojrzeć na telefon. Dałem znać Ani, że jestem już w drodze i przeprawiłem się przez remontowany most. Gdy byłem przed nim, nieco z tropu zbiły mnie dwa zakazy: wjazdu i zaraz poruszania się pieszych. Okazało się jednak, że - przynajmniej do pewnego momentu - przejście jest z drugiej strony mostu. Na Wyspie jak zwykle ładnie przyspieszyłem (tym razem określiłbym dynamikę mianem "ostrego przyśpieszenia") i po krótkiej chwili byłem już z drugiej strony Odry. Przy końcowych zabudowaniach, przemknęło mi przez myśl, aby pojechać drogą rowerową. Chciałem nieco skrócić dystans i liczyłem się z tym, że będę jechał po gorszej nawierzchni. Odbiłem w prawo w polną drogę i włączyłem ciągłe światło. Musiałem zwolnić, gdyż widoczność była ograniczona. Po kilku chwilach wjechałem na wał i drogę rowerową. Jechałem przed siebie ze średnią prędkością, obserwując w oddali miejskie światła i uważając na nierówności i szczeliny między starymi płytkami chodnikowymi. Niestety, ale prawda jest taka, że ta droga jest po prostu niebezpieczna dla rowerzysty. Po kilku minutach jazdy, dotarłem do głównej drogi, a gdy już zbliżałem się do umówionego punktu zbiórki, zauważyłem mrugające światełko z roweru Ani, który właśnie wyłonił się zza wysepki ronda. To się nazywa synchronizacja :-)
Ruszyliśmy w kierunku Mc Donalds'a, a gdy tam dotarliśmy, postanowiliśmy nie zbliżać się tamże zanadto i obmyśleć dodatkową trasę, którą moglibyśmy dziś pokonać. Wszak cel z listy osiągnięty ;-) Przejechaliśmy obok Carrefour'a, a Ani zachciało się ścigać. Wysunąłem się na czoło, przecinając puste miejsca parkingowe, ale za chwilę zwolniłem :-) Niebawem byliśmy już na Pogorzelcu. Przejechaliśmy przez osiedle w poprzek i postanowiliśmy wyjechać w miasto. Celem był Park Orderu Uśmiechu i dotarliśmy na jego obrzeża, jadąc bocznymi drogami. Niestety zaczęły mi marznąć dłonie i stopy. Gdy przejeżdżaliśmy przez park podjąłem decyzję, że już na tym etapie wrócę do domu. Czułem się bardzo niekomfortowo.
Na Pogorzelec wróciliśmy odwrotną trasą, szybki "żółwik" i już byłem w drodze powrotnej. Byłem wręcz zły. Następnym razem dwa razy przemyślę decyzję o wyjeździe do Kędzierzyna w podobnych warunkach pogodowych. Wpadła mi do głowy nawet myśl, że dopóki temperatura nie osiągnie pułapu 15 stopni Celsjusza, to będę jeździł sam ;-) Głupie to strasznie, ale mój umysł szukał każdego pocieszenia... :-) Duży dyskomfort odczuwałem aż do obwodnicy, gdzie mogłem w końcu się rozpędzić. Jadąc szybciej odczuwałem nieco mniejsze zimno. W Kłodnicy było już całkiem spoko, a gdy minimalnie zgrzany wjechałem do Koźla, na dłoniach czułem się już OK na tyle, że w głowie na ułamek sekundy zrodziła się myśl, aby jeszcze gdzieś pojeździć. Niestety nie miała ona szans realizacji, gdyż na dziś miałem jednak już dosyć jazdy.