Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2016

Dystans całkowity:1836.16 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:82:07
Średnia prędkość:22.36 km/h
Maksymalna prędkość:68.64 km/h
Liczba aktywności:17
Średnio na aktywność:108.01 km i 4h 49m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
173.13 km 0.00 km teren
08:33 h 20.25 km/h:
Maks. pr.:61.11 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 6

Wtorek, 31 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


Noc nie należała do ciekawych. Cały czas lało, a ponadto co najmniej kilka razy budziłem się, trzęsąc jak galareta. Spałem w mokrym namiocie i śpiworze. Dzień znów był deszczowy, choć całe szczęście nie aż tak bardzo jak poprzedni. Przemoczony byłem „tylko” kilka razy. Poza tym rozciąłem oponę. Jakby tego było mało, nastraszył mnie owczarek niemiecki, goniący za mną wzdłuż drogi i ciągnący za sobą łańcuch. Wyglądało to tak, jakby się zerwał! Na szczęście ostatecznie nie wybiegł na drogę. Niestety całość nie wygląda optymistycznie. Wstępując do serwisu rowerowego dowiedziałem się, że taka pogoda ma być aż do soboty! Mam jednak nadzieję, że słońca będzie coraz więcej. Nie jestem w stanie wyrobić normy kilometrowej w takim deszczu, a ponadto dziś namiot i śpiwór są już kompletnie mokre. Ja razem z nimi...

Powitał mnie chłodny i wilgotny poranek. Namiot był kompletnie przemoczony, a ja wraz z nim. Całe szczęście warstwa ubrań przy ciele nieco przeschła, więc od mokrego śpiwora coś mnie oddzielało. Gorzej było ze stopami, które starałem się podkulać jak tylko się da, by nie dotykać mokrych ścianek namiotu.


Tournus. Na pierwszy rzut oka była to całkiem ciekawa miejscowość. Niestety ja jechałem walcząc z chłodem. Mimo to na tym odcinku nie jechało się najgorzej :-)


Dość męczący podjazd na wylocie z Tournus. Dodatkowo tylna przerzutka zaczyna świrować. Co by nie było rower dostał w kość...!


Szorstkie francuskie asfalty w końcu dopadły mnie nieopodal La Chapelle-sous-Brancion... Prawdopodobnie nawet widziałem moment złapania gumy - przejechałem po wklęsłej łacie na drodze, a ostry kraniec właściwego asfaltu poczynił szkód. Miałem sporo szczęścia, bo stało się to na samym końcu zjazdu! Gdyby doszło do tego choćby kilkadziesiąt metrów wcześniej, prawdopodobnie leżałbym na zębach... Opona zgubiła powietrze dosłownie w dwie, trzy sekundy. Szosówka, to już nie są żarty...


Na boku opony znalazłem około pół centymetra rozcięcia. Nie dość, że ostatnie dni były ciężkie, nie dość że walczyłem ze swoją psychiką, to jeszcze to... Spoglądając w górę w obawie przed deszczem, zacząłem wyciągać z sakwy rzeczy potrzebne do wymiany dętki. Awaryjnej opony nie wziąłem ze sobą z domu, gdyż już się nie zmieściła. Dodatkowo oponę szosową wymieniałem tylko raz, ale na polu walki wszystko poszło gładko i cała operacja nie zajęła mi nadmiernie dużo czasu. Niestety stało się to czego się obawiałem - podczas tego nieplanowanego postoju znów zaczęło padać. Jakby tego było mało w głowie jakże niedoświadczonego kolarza tkwiły myśli, ile kilometrów, a może wręcz metrów uda mi się przejechać na uszkodzonej oponie. Czuć było jej bicie. Ponadto bardzo szbyko wróciła dramatyczna pogoda. Spory deszcz i cholerny wiatr! Szarość myśli, szarość wokoło mnie. Mimo tego trzeba było jechać dalej.


W międzyczasie zaangażowałem Aneczkę w poszukiwania serwisu, lub sklepu rowerowego. Jeden ze sklepów minąłem, ale dowiedziałem się o tym po fakcie, a wszystkie pozostałe sugerowane znalezione w internecie, były nie po drodze. Ja nie miałem natomiast zamiaru zjeżdżać z trasy. Nie miałem na to czasu, bo piętnaście czy dwadzieścia kilometrów, to w dwie strony była godzina samej jazdy, a dodatkowo warunki w których się aktualnie znajdowałem były mocno nieciekawe - jedynym kierunkiem była jazda naprzód! W Saint-Bonnet-de-Joux zapytałem jakiegoś chłopca o serwis rowerowy, a ten wskazał kierunek za mną. Wśród wielu wejść faktycznie znalazł się serwis, którego nie dojrzałem wcześniej! Okazała się to być raczej rowerowo-motocyklowa rzemieślnicza manufaktura, ale serwisant miał chęci. Niestety nie udało się nawet zakupić dętki: wybrzydzałem, bo nie pasowała mi długość wentyla ;-) Przy okazji dowiedziałem się też, że ma padać jeszcze po weekendzie! Dotychczas kierowałem się prognozami, które przekazywała mi Aneczka i które były dużo bardziej optymistyczne! Dlatego też informacja od serwisanta dość mocno osłabiła moje morale...


Wychodząc z serwisu udałem się prosto pod wiatę przystankową, skąd zadzwoniłem do Ani. Telefon miał służyć wymianie informacji ale też czułem, że muszę się pozbierać. Dzisiejszy dzień kosztował mnie już dość sporo sił psychicznych, choć oczywiście cały francuski odcinek powodował tu efekt bazy. Po krótkiej rozmowie ruszyłem dalej, stawiając czoła szarości, deszczowi i wiatrowi. Kiedy to się skończy?!? W Charolles podczas kolejnej rozmowy przyznałem po raz pierwszy - choć jednak trochę na wyrost - iż jeśli ta pogoda ma się utrzymać jeszcze przez kilka dni, to nie dam rady... Miałem serdecznie dość tego cholernego deszczu i zimna!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
143.47 km 0.00 km teren
07:25 h 19.34 km/h:
Maks. pr.:48.65 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 5

Poniedziałek, 30 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


W zasadzie tylko rano o poranku zwinąłem się bez deszczu. Później było już tylko gorzej. Mimo to udało się osiągnąć cel ekstremalnego minimum na dziś, czyli pułap stu pięćdziesięciu kilometrów. Te kilka kilometrów różnicy jest tu już bez znaczenia. Trasa była bardzo wymagająca. Non stop w deszczu! Jestem mokry całkowicie. To będzie noc przetrwania.

Mój wymyślony na szybko patent przeciwdeszczowy ;-) Miałem tylko jedną parę skarpet na zmianę, więc musiałem zadbać o to, by mieć choćby w miarę suchy komplet na zmianę. Ów patent wytrzymał jakiś czas, ale jak już puścił, to woda lała się na całego...


Pierwszy nocleg we Francji wypadł w dość dogodnym miejscu :-) Niedaleko drogi i zupełnie zaszyty na polnej miedzy :-) Tylko ta pogoda...


Okolica była całkiem zachęcająca do jazdy. Niestety wiele z uroku jazdy szosą zabierała pogoda. A byłem jeszcze świeżutki - chciało się pożerać dystans!


Delikatny podjazd nieopodal Valonne. Jedne z ostatnich chwil względnego spokoju :-)


Zaczyna już dokuczać mi niższa temperatura i niepogoda. W sklepie zaliczam też pierwszy kontakt z autochtonami - starszej ekspedientce w sklepie w Belleherbe tłumaczę na migi, że przyjechałem tu na rowerze ;-) Zgłodniały daję się też skusić na lokalny wyrób, coś na kształt twardego pasztetu. Postój trwał kilka dłuższych chwil, gdyż już padało...


Pierrefontaine-les-Varans. Chronię się przed deszczem i chłodem, by chwilę odsapnąć. Ruszam, ale udaje mi się pokonać może kilkaset metrów - widząc za skrzyżowaniem sklep z zadaszeniem, podejmuję decyzję w zasadzie instynktownie, zjeżdżając z wytyczonej trasy przejazdu. Warunki odbierają jakąkolwiek chęć do dalszej jazdy! Gdy stoję wydaje się, że jest względnie spokojnie, lecz gdy tylko ruszam, podmuchy wiatru i wdzierająca się wszędzie woda, zmuszają do większej pracy i samozaparcia.


Loray. Jazda staje się bardzo nieprzyjemna. Mocno wieje, jest zimno i wilgotno. Pada gęsta mżawka, a w dodatku bardzo mocno wieje - akurat z kierunku przeciwnego do kierunku mojej jazdy! Gdy wymęczony zatrzymuję się na przystanku, trzęsąc się z zimna obserwuję, jak wiatr niesie poziome fale deszczówki! Wiem jednak, że zbyt długi postój zaprzepaści moje szanse na przejechanie choćby większej części zakładanego dziennego dystansu, a także spowoduje nadmierne wychłodzenie organizmu. Jestem cały przemoczony, ale jakoś udaje mi się opanować drżenie, zjadam czekoladę i mając w głowie myśl o zadaniu do wykonania, wyruszam na drogę...


Docieram do Pontarlier, która jest większą miejscowością, niż te mijane dotychczas. Mam nadzieję odnaleźć tu jakieś schronienie - trasa ostro daje w kość! Gdy po krótkim kluczeniu udaje mi się znaleźć jakieś lokum, przemoczony i zziębnięty zamawiam herbatę i siadam przy stoliku. Podkurczam nogi i nie jestem w stanie opanować drżenia, stopy, kolana, jak i reszta ciała żyją swoim życiem! Czuję się trochę zażenowany i delikatnie rozglądam się, czy nikt mnie nie obserwuje... Do drugiej i kolejnej herbaty biorę zwiększone ilości cukru. Organizm domaga się kalorii! Przy trzeciej herbacie zimno zaczyna puszczać, a ja nie jestem w stanie utrzymać szklanki w dłoniach! Chciałem zamówić jeszcze jedną, a przy okazji pozbyć się drobnych, lecz sprzedawczyni nie zgadza się na transakcję, gdyż... brakuje mi piętnastu eurocentów! Mam jeszcze dziesięć euro w papierze, ale postanawiam jednak nie przedłużać pobytu. Mimo, że w głowie coś szepcze by nie wychodzić na ten ziąb wiem, że zadanie nie zostało wykonane.


Nie ujechałem zbyt wiele. Deszcz cały czas padał, wiało z przeciwka, a ciepło które wypracowałem sobie przy herbacie uciekło dosłownie z pierwszymi metrami - jeszcze zanim na dobre wsiadłem na rower! Warunki odejmowały chęci do jazdy... To była walka! Na przystanku w położonym nieopodal Dompierre-les-Tilleuls nawet nie siadam. Jem przekąskę i chodzę w tą i z powrotem, od czasu do czasu zerkając na otoczenie. Jest to dla mnie oczywiste, że siadając automatycznie wydłużyłbym postój, gdyż ciężko byłoby mi się ponownie zebrać. Ruszając nie zważam już zbytnio na to, w jakim jestem stanie. I tak jestem cały przemoczony...


Jadąc dalej zaczynam drwić z niepogody! No co tak mało tej wody! Chciałbym więcej! Rzucam wręcz wyzwanie i motywuję się na głos mówiąc do siebie, że dam radę! Każdy samochód a co gorsza ciężarówka, to dodatkowa porcja wody. Oczywiście najgorsze są ciężarówki jadące z przeciwka. W momencie mijania uderzała we mnie fala wzbijanej z asfaltu wody i w sekundę byłem jeszcze bardziej przemoczony! W końcu w Censeau trafiam na budynek opisany jako hotel i restauracja. Wypijam tam cztery herbaty, ponownie nie potrafiąc opanować mocnego drżenia ciała. Herbata w szklance parzy, ale z uporem maniaka ściskam ją w rękach, starając się uchwycić jak największą powierzchnią dłoni. Byle było ciepło! Przy okazji udaje się naładować telefon. Niestety na pytanie o coś do zjedzenia, otrzymuję informację, że niczego takiego tu nie mają... Muszą wystarczyć mi ogromne ilości cukru, wsypywane do herbaty... Spędzam tam całkiem sporo czasu. Poniekąd zależy mi na naładowaniu telefonu, ale przy okazji zbieram też siły na dalszą drogę. Obserwuję też sytuację za oknem... Bez zmian. Zaczynam zastanawiać się ile kilometrów uda mi się tak przejechać. Zdaję sobie sprawę z tego, że pod kątem ekwipunku nie jestem przygotowany na kilka dni deszczu.


Krótki przystanek na trasie. Osłonięty znów mam wrażenie, że jest spokojnie, ale gdy tylko ruszam, wiatr daje o sobie znać. Jedzie się cieżko, ale staram się jednak pokonywać maksimum dystansu.


Na postój zjeżdżam mając na liczniku nieco ponad sto czterdzieści kilometrów. Dla mnie jednak jest to jak zakładane wcześniej sto pięćdziesiąt. Te kilka kilometrów w ogóle nie ma dla mnie znaczenia. Nie miałem sobie nic do zarzucenia, gdyż warunki były naprawdę ciężkie, a ja chyba jednak pokazałem trochę charakteru... :-) Byłem silniejszy o ten jeden dzień i dawało to nadzieję na to, że kolejny również będzie udany - nawet jeśli pogoda się nie poprawi. Czekała mnie natomiast noc w mokrym namiocie i śpiworze. Co jakiś czas budziłem się telepiąc z zimna...! Nocowanie pod dachem nie wchodziło jednak w grę!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
270.73 km 0.00 km teren
12:32 h 21.60 km/h:
Maks. pr.:57.62 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 4

Niedziela, 29 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


Wstałem nieco wcześniej, niż do tej pory. Trzeba było zabrać się z sadu ;-) Słońce jakoś nie mogło przebić się przez chmury i było mi to nawet na rękę – miałem dziś kilka niezłych podjazdów, a jeden szczególnie długi. W końcu zaczął też kropić, a później padać deszcz. Już przed Stockach, aż do samiusieńkiej Francji jechałem w deszczu. Około sto trzydzieści kilometrów! W związku z tym wizyta w Bazylei okazała się być klapą, pomijając w ogóle fakt, że jazda szosą po mieście do przyjemnych nie należy. Do Francji nie wiem nawet kiedy wjechałem :-) Trochę też spadły mi morale, w brzuszku trochę pusto, ale niespodziewanie na drodze pojawił się bus z pizzą! Do tego obsługa była bardzo miła! :-) Niestety zaliczyłem też przewrotkę (jak nowicjusz – przy nawrocie!), ale nie zabolało mnie nawet stłuczone kolano, a rowerowa duma... Jutro będzie lepszy dzień :-) Muszę przyznać, że czułem też lekką satysfakcję z pokonania tych ponad stu kilometrów w deszczu :-) Taki wyjazd, to faktycznie jazda w każdych warunkach. 

Finalnie ujechałem wczoraj jeszcze kilkadziesiąt kilometrów :-) Fajnie śmigało się pomiędzy miejscowościami, a ponadto miałem zapas mocy w nogach :-) Ostatnie kilometry jechałem już w zupełnej ciemności, a dodatkowo - nie podświetlając nawigacji i jadąc w błędnym przekonaniu, że widzę ślad - trochę nadłożyłem drogi. Ostatecznie kończąc ten długi dzień, zdecydowałem się na rozbicie namiotu w bezpośrednim sąsiedztwie mijanej ostatnio miejscowości. Dodatkowo ciągłe podświetlanie ekranu nawigacji nie sprzyjało efektywności jazdy i w związku z tym niepotrzebnie zwiększało zużycie baterii. Było to na tyle niewygodne, że prawie udało mi się nawet wjechać na czyjeś podwórko ;-) Ponadto na horyzoncie w kierunku mojej jazdy widać było błyskawice i pioruny. Kładłem się z nadzieją, że burza przejdzie obok i w świadomości, że o poranku czeka mnie wcześniejsza pobudka, niż zwykle. Od pobliskich domów dzielił mnie naprawdę niewielki dystans! :-) Mimo tego psychicznie czułem się totalnie swobodnie - i jak zresztą podczas całej tej wyprawy, nie przejmowałem się wcale doborem miejsc noclegowych :-)


Zbierać zacząłem się około za piętnaście piąta, gdy ledwie zaczynało świtać :-) Na trasie byłem już po piątej :-) Na całe szczęście noc była spokojna, jedynie z lekkimi opadami deszczu :-) Chłodny poranek nie pomagał jednak we wkręceniu się w jazdę :-)


Eichstegen tuż za plecami. Przystaję na chwilę ale widzę też, że wcale nie musi być dziś słonecznie. Warstwa chmur na niebie i słońce, które nie bardzo potrafi sobie z nimi poradzić. Zobaczymy, co przyniesie dzień.


Kolejny krótki przystanek na trasie. Jedzie się rześko, choć pogoda wciąż niepewna.


Stockach. Chłodno i od pewnego czasu pada deszcz. Ponadto jechałem już na odczuwalnym głodzie, a w promieniu wzroku ani widu żadnego sklepu! To nie Polska, gdzie spożywczy jest w każdej wiosce... :-) Na szczęście trafiła mi się jakaś stacja paliw :-) Mimo zapełnienia żołądka jakoś ciężko jest ruszyć. Chłód i chyba też lekkie zmęczenie z nocy dają o sobie znać.


Przed Tengen. Najdłuższy podjazd dzisiejszego dnia :-) Doceniam teraz dzisiejszą pogodę, bo gdyby dzień był gorący, z pewnością nieco gorzej pokonywało by się tu dystans :-)


Niestety z powodu sporego zachmurzenia nie udaje mi się w pełni podziwiać Alp, które są tu przecież praktycznie na wyciągnięcie ręki... Po cichu liczę jednak na to, że kiedyś jeszcze będzie ku temu okazja :-) Wiem już też, że niestety znalazłem się w obszarze deszczowego frontu, który według prognozy pogody sprawdzanej jeszcze w domu, miał swoim obszarem objąć praktycznie całą Francję. Zobaczymy co z tego będzie...


Krótki przystanek przed lekkim podjazdem i kolejne zdjęcie z trasy :-)


Ledwie kilka kilometrów od granicy ze Szwajcarią. Już mam świadomość tego, że jeszcze dziś będę we Francji i to daje mi pewien obraz pokonanego dystansu, oraz już lekką satysfakcję :-) Tymczasem na postoju dostrzegam zjeżdżające ze wzgórza po lewej dwa rowery. Jadą bez rowerzystów i z bardzo dużą prędkością! Dosłownie po ułamku sekundy dociera do mnie, co tak naprawdę zobaczyłem, a chwilę później owe rowery wynurzają się zza wzgórza, widoczne na dachu wiozącego ich samochodu :-) Ciarki jednak były ;-)


Stuchlingen. Już czuć zapach rześkiego, szwajcarskiego powietrza ( ;-) ), a tymczasem (choć to bardzo banalne spostrzeżenie) na stacji benzynowej śmietniki, to powycinane plastikowe beczki, krzywa metalowa krata na podjeździe co chwila hałasuje pod kołami przejeżdżających na niej samochodów. I to tu? Przy granicy Niemiec i Szwajcarii? Dodatkowo tuż obok stacji jakiś kierowca grzebie pod maską swojego samochodu, w poszukiwaniu usterki. Szok ;-) Wszystkie te scenki obserwowałem, będąc już mokry po deszczu, który zaczął padać jakiś czas temu i wciąż nie ustaje. Aż do samej Francji, czyli około stu kilometrów pogoda zdąży się jeszcze pogorszyć... :-)


Anegdotka z trasy: ze Szwajcarii mam zdjęcie tylko jak leje ;-)


Pod wiaduktem kolejowym za miejscowością Mumpf. Szwajcara przywitała mnie solidnym deszczem, szarością na niebie i wilgocią wkradającą się pod każdą warstwę ubrania. Dodatkowo zachowanie kierowców wobec mnie było wyraźnie na minus względem Niemiec. Niby nie czuję się zagrożony na drodze, ale jednak co niektórzy mogliby troszkę zwolnić wyprzedzając rowerzystę - zwłaszcza w deszczu. Zdjęcie dłoni zrobione na początkowym etapie owych trudniejszych warunków pogodowych. Później było jeszcze nieco gorzej ;-)


Bazylea, w której wizyta okazała się lekką klapą. Jeszcze przed wyjazdem spodziewałem się, że na szosie nie będzie tu do końca ciekawie, ale swoje dołożyła też brzydka pogoda. Prócz tego miejski standard: ruch samochodowy, osiedla bloków. Oj, Szwajcaria inaczej widziana była oczami mojej wyobraźni, choć trzeba przyznać, że w zasadzie nawet tego kraju nie "liznąłem", wjeżdżając tu tylko by odhaczyć dodatkowy kraj na trasie. Na zdjęciu parking dla rowerów :-) Wjechałem tu będąc pewien, że to przejazd pod skrzyżowaniem, a tu taka niespodzianka ;-)


Folgensbourg - już Francja. W deszczu, miejskim ruchu, mnogości uliczek i ogólnej gorączce rowerowej jazdy w deszczu nawet nie zauważyłem żadnego znaku informującego o wjeździe na terytorium kolejnego kraju. Istnieje również prawdopodobieństwo, iż takiego znaku wcale nie było :-) We Francji od razu zauważyłem gorszy stan dróg ale też pewnie dlatego, że jechałem szosą :-) Na moment przestało padać, więc można było nieco odetchnąć. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść...


Za miejscowością Seppois-le-Bas. Pierwsze francuskie krajobrazy. Muszę przyznać, że Francja od samego początku nie przypadła mi do gustu.


Niedziela i wszystko pozamykane, a w brzuchu pusto :-) Na Zachodzie spodziewałem się jednak większej sieci sklepów i stacji benzynowych, a na mojej trasie było ich jak na lekarstwo... Na całe szczęście na wylocie z Dampierre-les-Bois natrafiłem na busa z gorącą pizzą, okraszonego przesympatyczną i przemiłą obsługą, w postaci dwójki młodych chłopaków i jednej dziewczyny. Byli niezmiernie uczynni i wykazywali dużą chęć zrozumienia przekazu w języku innym, niż francuski. Po skończonym posiłku głośno mnie pożegnali, machając na drogę. Dziękuję zarówno za przyjęcie, a także za to, że nie musiałem iść spać z burczącym brzuchem ;-)
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
295.44 km 0.00 km teren
12:54 h 22.90 km/h:
Maks. pr.:63.78 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 3

Sobota, 28 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


Dzień rozpocząłem trochę słabiej. To chyba efekt późnego rozbijania się poprzedniego dnia. Dodatkowo przez pierwszą część dnia miałem wiatr w twarz. Całe szczęście zamiast parasola, musiałem użyć okularów przeciwsłonecznych :-) Gdy tylko zacząłem wyglądać „profi”, zaraz minął mnie pierwszy kolarz :-) Również później kręciło się ich całkiem sporo :-) Udało mi się też wysuszyć namiot i śpiwór :-) Przed Memmingen trochę popadało. Kilka razy również na mnie trąbiono, że nie jadę drogą rowerową. To szosa, ludzie! Pogoda szybko się poprawiła, a ja włączyłem szósty bieg :-) Ostatni kilkudziesięcio kilometrowy etap, jechało mi się naprawdę świetnie :-) Dodatkowo spokojne wioski położone na malowniczych wzgórzach zachęcały by łykać je jedna po drugiej :-) Przed Babenhausen zaliczyłem mega fajny zjazd, podczas którego pęd aż mnie wystraszył :-) Prędkość co prawda nie była zabójcza, ale nie znałem drogi, a nisko zawieszone słońce tworzyło refleksy na mokrym asfalcie, utrudniając wybór optymalnej linii przejazdu :-) Poza tym czas nagłego przyśpieszenia był bardzo krótki! Opony aż terkotały na nawierzchni! :-) Dzień znów zakończyłem bardzo późno – z deszczem i błyskawicami na horyzoncie. Dodatkowo pobłądziłem trochę nie podświetlając nawigacji. Wszystko jednak przetrzymałem, a w nagrodę dostałem pięknie gwieździste niebo podczas rozbijania namiotu :-)

Wczoraj jechałem do późnej nocy, rozbijając się już po ciemku na obrzeżach miejscowości Steinach. Jazda po ciemnym lesie dawała frajdy, a poza tym jak zwykle na sam koniec dnia dostawałem kopa :-) Z miejsca noclegowego zebrałem się skoro świt :-)


Przystanek na śniadanie w Mengkofen. Siedziałem sobie spokojnie, aż tu nagle ktoś w języku polskim życzy mi smacznego :-)


Droga w kierunku Weng. Komfortowa jazda :-) Opony nie nabierały wody z przesychającego asfaltu.


Przystaję na moment, a po chwili zatrzymuje się przy mnie jegomość na rowerze i coś do mnie mówi po niemiecku, nie odpuszczając. Finalnie dość szybko okazuje się, że chciał jedynie powiadomić mnie, że z tego przystanku nigdzie nie odjadę publiczną komunikacją. Jego upór wpisywał się w moje pozytywne odczucia dotyczące mieszkających tu ludzi. Bez szarpaniny i pełna kultura.


Malownicza droga nieopodal miejscowości Moosburg an der Isar. Z nieba zaczyna lać się żar.


Erdweg. Kolejny krótki przystanek na trasie. Za ogrodzeniem korty tenisowe, ogólny ład i porządek. Na każdym kroku widać dobrą gospodarską rękę.


Koniec sielanki ;-) Przed miejscowością Mering dopada mnie deszcz. Po kilku chwilach woda chlupie w butach, a ponadto jakaś kobieta daje znak klaksonem, że nie podoba jej się rowerzysta na drodze przeznaczonej dla samochodów. Mimo, że wdłuż biegnie jakaś droga rowerowa, to nic sobie z tego nie robię. Szosa nie bardzo nadaje się na jazdę po takiej asfaltowej nitce. Wjeżdżając do miasta mijam stację benzynową, gdzie uzupełniam bidony i pusty brzuszek :-) W międzyczasie deszcz przestaje padać :-)


Upierdliwych kierowców w tej części Niemiec znalazło się więcej :-) Oczywiście ignorowałem ich. Ponownie zrobiło się słonecznie i odczuwalnie ciepło. Promienie słońca atakowały oczy, więc jechałem w okularach. Rowerek mknął po asfalcie aż miło! Zerknąłem na dróżkę obok, biegnącą tuż przy polu. Była lekko zanieczyszczona polnym nalotem, a ponadto od czasu do czasu trochę popękana w poprzek. Na pewno nie byłbym w stanie jadąc tamtędy wykorzystać w pełni możliwości roweru! Tymczasem do moich uszu zaczęło dobiegać też jakieś cykanie. Jechałem lekko zaniepokojony do czasu aż okazało się, że to łańcuch dostał w kość przy okazji niedawnego deszczu :-)


Zaraz na początku miejscowości Ettringen zatrzymuję się w końcu, by przesmarować hałasujący łańcuch. Po niedawnym deszczu nie ma już absolutnie żadnego śladu.


Za miejscowością Eppishausen. Doskonale wiem gdzie jestem! :-) To miejsce utkwiło mi w pamięci jescze z map googla, gdy planowałem trasę przejazdu :-) To było fajne uczucie móc się tu znaleźć i zobaczyć jak faktycznie świat tu wygląda, a trzeba przyznać że podobnie jak na całym niemieckim etapie podróży, wyglądał dużo lepiej, niż sobie to wyobrażałem przed startem. I mam tu na myśli zarówno drogi, krajobrazy, ale również "sumę wszystkich strachów" ;-) Niemcy okazały się być naprawdę przyjazne!


Przemierzam dystans od miejscowości do miejscowości. Są niewielkie, zadbane i uśpione. Aż chce się jechać do kolejnej z nich i "łykać" je jedna po drugiej! Ten odcinek pokonałem bardzo sprawnie! Tutaj - za miejscowością Breitenbrunn.


Łykania kilometrów ciąg dalszy :-) W Babenhausen, które zostawiłem za plecami, natknąłem się na kilku czarnoskórych azylantów - wszyscy na rowerach. Pierwszego z nich mijałem u podnóża podjazdu, z którego zjeżdżałem. Biedak kierował się w przeciwną stronę... ;-) Babenhausen była kolejną zadbaną miejscowością, a dodatkowo pachniało tam barowym jedzeniem :-)


Dettingen an der Iller. Powoli będę rozglądał się za miejscem na nocleg, choć wciąż mam chrapkę "łyknąć" jeszcze kilka miasteczek :-) Kilometry dosłownie same wchodzą w nogi!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
279.46 km 0.00 km teren
12:08 h 23.03 km/h:
Maks. pr.:66.47 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 2

Piątek, 27 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0



Wpis na szybko, bo już jedenasta. Ostatni etap w Czechach był dość słaby z uwagi na nawierzchnię. Ponadto dały mi się we znaki ostatnie wysokie podjazdy. Zakładałem zatem na dziś absolutne minimum dystansu, który przyjąłem przed wyjazdem, a tu niespodzianka :-) Nocą pięknie się jechało! Mam nadzieję, że jutro nie będzie padać...

Pierwszy nocleg na wyprawie. Pierwszy zjazd szosą z asfaltu. Jak się później okaże, to była pierwsza wyprawa, gdzie czułem się w 110% swobodnie przy wyborze miejsca noclegowego. Żadnego oglądania się za siebie, żadnego nasłuchiwania, czysty odpoczynek.


Miejscówka bardzo fajna i mimo tego, że kolor mojego namiotu mocno odbiegał od moich kryteriów, a dodatkowo widać mnie było z bocznej drogi dojazdowej, to nie miałem żadnych obaw co do tego miejsca :-) To był też pierwszy wyprawowy poranek :-) Okolica dopiero powoli budziła się do życia, a ja już zaczynałem kręcić kilometry :-) Przez pierwsze kilka dni jazdy początkowe około stu kilometrów było niejako rozgrzewką :-) Dopiero po pokonaniu tego dystansu wchodziłem na jeszcze wyższe obroty i czułem, że organizm ma kopa :-) Inna sprawa, że ta "stówka" pękała w zasadzie późnym porankiem, gdyż wstawałem praktycznie razem ze słońcem :-)


Kamen. Małe śniadanie na ławce pod sklepem. W końcu można zjeść. Jak człowiek ;-)


Przez pierwszych kilka dni rozciągałem się przy okazji niektórych postojów, obawiając się o ścięgna, które załatwiłem sobie trzy tygodnie przed wyjazdem. Poza tym jechałem bardzo zadaniowo: licznik, średnia, dystans.


Tu nie mogłem się nie zatrzymać mimo, że jechałem dość mocno rozpędzony :-) Wełtawa w okolicach wioski Zvikovske Podhradi.


Suszenie śpiwora i namiotu podczas posiłku w miejscowości Mirotice. Zakup tego namiotu był owocem bardzo dużego kompromisu :-) Z uwagi na swój wzrost nie miałem w zasadzie żadnego wyboru :-) Miał nie być jednopowłokowy, ale nie było wyjścia... Efektem był zawsze mokry śpiwór, bo w tak "przytulnym" wnętrzu dotykanie ścianek namiotu było na porządku nocnym ;-)


Odpoczynek przed miejscowością Klatovy. Słońce już daje w kość...


Ostatnie kilometry na czeskiej ziemi :-) Widoki umilają jazdę i choć jest gorąco, a pod górę czasem jedzie się ciężko, to ogólnie morale wysokie :-)


Już w Niemczech. Jeszcze nie wiem czego się spodziewać. Lampkę w rowerze włączam szybciej niż zwykle, bo a nuż zaraz ktoś zadzwoni na policję... Inna sprawa, że tu wiele samochodów nawet o zmierzchu jeździ bez świateł. Ogólnie jednak jest bardzo spokojnie, okolica zadbana. Czekam pierwszego noclegu :-)


Lekko pokropiło. Jedną z miejscowości przemknąłem z prędkością zbliżoną do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, zaliczyłem kilka ładnych serpentyn (na jednej z nich sarna przebiegła mi drogę kilka metrów przede mną) i cieszyłem się z pewności jazdy po dobrej jakości asfalcie. Po tych wrażeniach schłodziłem się zieloną Colą :-) Czułem powiew świeżości, spowodowany poznawaniem całkiem nowych miejsc!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
259.67 km 0.00 km teren
11:17 h 23.01 km/h:
Maks. pr.:58.85 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 1

Czwartek, 26 maja 2016 · dodano: 23.09.2016 | Komentarze 0



Dzień zero o poranku był całkiem zwyczajny. Wstałem, zjadłem jak gdyby nigdy nic. Dopiero później moje poczynania wyszły spoza normy. Mimo tego z domu wyszedłem, jakbym udawał się na zwyczajną wycieczkę. Oczywiście było nieco dłuższe pożegnanie ;-)
Generalnie deptało się fajnie, choć oczywiście były kryzysy. Zaraz za granicą zacząłem się martwić, bo telefon znów nie łapał sieci. Później było już OK. Aż do wieczora... Spóźniłem się też z zakupami, ale to nie był problem. Dziwnie mi się pisze. Z powodu problemów z siecią nie mogę dać znać Aneczce co się dzieje a wiem, że się martwi... 

Przed miejscowością Nove Herminovy. Krótki postój na przystanku. W tle kierowca polskiego TIRa najpewniej "kręcił" pauzę. Polski odcinek o poranku był szary i pochmurny - słowem: niezachęcający. Mimo tego coś nakazywało jechać. Nie czułem wcale, że jadę na tak długą wyprawę. Może to perspektywa ewentualnej możliwości zawrócenia do domu, a może fakt iż być może nie dochodziło do mnie, że to się dzieje naprawdę :-)


SMS do Aneczki: "Przed Unicovem :-) Za mną ok. 10 km zjazdu. Nie wracam się :D :D :D Jedzie się całkiem dobrze, choć mam cały czas wiatr w twarz. Tak chyba będzie do samego końca :-)"


Za mną najbardziej nieciekawy odcinek na czeskiej ziemi. Zaraz za Mohelnicami asfalt zrobił się porowaty, co mocno wpływało na opory toczenia. Jechało się prawie jak z zaciśniętym hamulcem, dodatkowo brak pobocza i stada TIRów (droga E442). Pod koniec podjazdu postój na odpoczynek :-) Mimo tych trudności i tak muszę przyznać, że całe Czechy przemknąłem na fajnym tempie, a wyżej opisana droga - mimo, że oceniona jako najgorszy odcinek z TIRami i tak dalej - była spokojnie do przejechania. Później były też wietrzne odcinki z dużą ilością ciężarówek, które mocno wypychały mnie z pasa awaryjnego i trzeba było się pilnować, gdyż prędkość roweru oscylowała wokół czterdziestu, czy nawet pięćdziesięciu kilometrów na godzinę na zjazdach :-) Generalnie było to sympatyczne przeżycie i nowe szosowe doświadczenie :-)


Moravska Trebova. Pierwszy kontakt z czeskim językiem na tej wyprawie :-)


Wylot z miasta Hlinsko. Króciótki postój na posiłek - nieopodal ruch wahadłowy. Nie śpieszy mi się :-)


Nie ma to jak w Czechach ;-) Zawsze coś muszą wymyślić ;-) Zdecydowałem się nie jechać objazdem i nieco ryzykując pojechałem swoim śladem. Oby to tylko nie był remont mostu ;-)


Zaliczając krótki zjazd dotarłem do drugiej strony zakazu ruchu :-) Spokojnie przeprowadzając rower ruszyłem w dalszą drogę, oszczędzając kilka kilometrów :-) Opłaciło się :-)


Havlickuv Brod. Jest już wieczór i szukam jakiegoś sklepu, lecz trafia mi się on w godzinie zamknięcia. Przy okazji obserwuję troszkę humorystyczną sytuację, gdy ostatni klient zostaje zamknięty pomiędzy drzwiami. Niestety schował się przed obiektywem aparatu :-)
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016 - dzień 0

Środa, 25 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0

Po wczorajszej akcji z oponami przez pół dnia naparzała mnie dłoń. Lekko doskwierały mi też plecy i co tu dużo więcej pisać - odczuwałem już tych kilka ostatnich wieczorów. Byłem niewyspany, a ponadto bolało mnie gardło. Efekt wczorajszej wody. Po południu objawy dość wyraźnie ustąpiły. Coż z tego jak jeszcze nie wyjechałem, a już mocno za wszystkimi tęskniłem... Były również ukryte i niewypowiedziane obawy przed trasą. Przy obiedzie przypomniała mi się jednak sentencja u mety i przypomniał cel: wypłynąć z bezpiecznego portu. Na dwa razy poleciałem do Castoramy po sznurek. Za drugim razem spotkałem sporo znajomych :-) Pogadałem też z koleżanką na kasie i okazało się, że jej mąż marzy o samotnym objechaniu Polski :-) Poleciłem przyszłoroczny MRDP i wyszedłem, gdyż pojawili się inni klienci. Ta rozmowa dobrze mnie nastroiła :-) Tak. Wypłynąć z bezpiecznego portu. Na szerokie wody.
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca dzień -1

Wtorek, 24 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0

Z przygotowaniami zaspałem na maksa... Oj, przypomina się Balaton :-) Dziś zakładałem nowe opony do Cabo. Z przednią się trochę męczyłem i ostatecznie pomogłem sobie łyżką, zastanawiając się jednocześnie, czy nic dętce nie narobiłem. Po kilkunastu minutach strzeliła podskakując na jakieś dwadzieścia centymetrow...! Od razu dostałem skojarzenia z piorunem, gdy pakowałem się nad Balaton :-) Mam wrażenie, że to będzie Balaton x 10 ;-)

Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
5.90 km 0.00 km teren
00:21 h 16.86 km/h:
Maks. pr.:40.23 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Działkowy test namiotu i saddlebaga ;-)

Sobota, 14 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0

Po południu utrzymała się ładna pogoda. Szkoda mi było siedzenia przy kompie, ale musiałem nadgonić przygotowania do wyjazdu. Gdy jednak straciłem wenę, postanowiłem na powietrzu nieco się ożywić, a przy okazji ponownie rozbić namiot na sąsiadowej działce :-)


Jechałem tam nieśpiesznie. Na działkowym trakcie momentalnie okazało się, że to nie miejsce dla szosy ;-) Rozbijanie zakończyłem bardzo szybko, bo oczywiście zapomniałem czegoś z domu :-) Musiałem wrócić się po maszty :-) Gdy już wszystko było w komplecie, mogłem rozstawiać namiot na świeżo skoszonej trawce :-) Zajęło mi to sześć minut :-) Droga powrotna również na spokojnie :-)


Dane wyjazdu:
11.44 km 0.00 km teren
00:28 h 24.51 km/h:
Maks. pr.:39.06 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Mały test saddlebaga od Rafała :-)

Sobota, 14 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0

W końcu dotarło do mnie, że do wyjazdu został już praktycznie tylko tydzień czasu! Spraw do załatwienia jest jeszcze multum! Szykuje się Balaton II, ale w większej skali ;-) Korzystając z przejaśnienia i porannego pakowania saddlebaga, wyruszyłem na małą przejażdżkę :-) 

Podczas jazdy czuć było, że rower nie był już tak lekki jak zwykle. Troszkę też nim majtało na boki, ale do obydwu zmian przyzwyczaiłem się bardzo szybko :-) Od Kłodnicy jechałem więc praktycznie tak, jakbym pod siodełkiem niczego nie miał :-) Torba okazała się być bardzo zacna! :-) Cieszyłem się też z tego, że było dość wietrznie, bo gdy majtało rowerem, saddlebag również "tańczył" :-) Skoro teraz jest tak dobrze... ;-) Oj, chyba spodoba mi się taka jazda :-) W drodze powrotnej, z obwodnicy pięknie widać było Górę św. Anny :-) Wyszło słońce, na pierwszym planie tuż pod obwodnicą morze rzepaku, a na horyzoncie wzniesienie z widocznym sanktuarium :-) Cudnie :-)

Już przy pierwszym zdjęciu dorobiłem nieco moro na czarnym materiale ;-) 


Na zabytkowej alejce kozielskiego parku :-) Naokoło piękna zieleń i świergoczące ptaki :-) Pięknie :-)