Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2016

Dystans całkowity:1330.34 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:63:57
Średnia prędkość:20.80 km/h
Maksymalna prędkość:66.82 km/h
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:147.82 km i 7h 06m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, PODSUMOWANIE

Czwartek, 9 czerwca 2016 · dodano: 14.10.2016 | Komentarze 0


Z całą pewnością wyjazd był bardzo udany :-) Obawy nękające mnie przed startem okazały się nieuzasadnione – jak mówi powiedzenie: strach ma wielkie oczy :-) Co dał mi ten wyjazd prócz możliwości zobaczenia nowych krajów, oraz oceanu? Na pewno poczucie, że nie warto przejmować się pewnymi sprawami, że większość problemów, to jedynie przejściowe trudności, z którymi w końcu się uporamy. Jak na dłoni zobaczyłem też, że stawiając sobie małe cele jesteśmy w stanie osiągać te większe, długoterminowe. Pokazał też, że w życiu należy posuwać się do przodu – wolniej, lub szybciej, ale zawsze do przodu, oglądając się za siebie jedynie by wyciągać wnioski i działać rzetelnie i na 100%. Uświadomił również, że siłą charakteru, determinacją i świadomością celu, jesteśmy w stanie dokonać naprawdę wiele! I nie mam tu na myśli zdobycia Cabo da Roca na rowerze, gdyż sam wyjazd okazał się o wiele łatwiejszy, niż wyobrażałem to sobie przed startem. Cały ten rajd dał mi podwaliny ku temu, aby w innych dziedzinach życia podejmować próby zdobycia tego, czego jeszcze nie zdobyłem. Wyjazd urzeczywistnił to, co do tej pory siedziało jedynie w formie niezmaterializowanej w mojej głowie: nie ma rzeczy niemożliwych do zrobienia. Ważne są: świadomość i koncentracja na celu, oraz systematyczne dążenie do jego realizacji, przy użyciu dostępnych pokładów swojego potencjału, oraz to by stawiać sobie wysokie cele.
Co do samej trasy, to Czechy nie były dla mnie niespodzianką. Znałem już ten kraj. Pozytywnym zaskoczeniem były dla mnie Niemcy. Jechałem tam ze znakiem zapytania co do spania na dziko, a okazało się, że kraj ten jest bardzo przyjazny turystom. Ponadto na każdym kroku widać było panującą tu naprawdę wysoką kulturę w społeczeństwie. Gesty powitania były na porządku dziennym. Czułem się między tymi ludźmi naprawdę komfortowo! Trasę miałem wytyczoną drogami lokalnymi i nie przypominam sobie odcinka o złej nawierzchni. Na tle Niemiec Szwajcaria o dziwo wypadła już gorzej. Trzeba co prawda przyznać, że jedynie „powąchałem” z daleka ten kraj, ale zarówno jakość dróg, jak i zachowanie kierowców było zauważalnie gorsze. Inaczej wyglądała sytuacja we Francji, gdzie na widok rowerzysty praktycznie każdy kierowca z miejsca odejmował nogę z gazu, wyprzedzając dopiero wtedy, gdy był pewien na 110%, że jest to bezpieczne. Czasem nawet mnie to irytowało, gdyż nierzadko wolałbym być jednak wyprzedzony nawet na ten metr szerokości, by nie jechać końcówką pasa, lub po prostu nie mieć spalinowego ryku za sobą. Nawierzchnie również gorsze niż w Niemczech, nierzadko łatane i w zdecydowanej większości chropowate. Na jednej z takich średniej jakości dróg rozciąłem oponę. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie natomiast Hiszpania! Kultura jazdy kierowców i ich zachowanie wobec rowerzystów dosłownie wzorowe! Raz, a może dwa razy zostałem wyprzedzony na metr szerokości. Prócz tego przez całą Hiszpanię kierowcy wyprzedzali mnie przeciwnym pasem ruchu – nawet wtedy, gdy jechałem pasem awaryjnym! Na hiszpańskich drogach czułem się bardzo komfortowo! To wspaniałe miejsce na jazdę rowerem i wcale nie dziwię się, że tylu kolarzy tu jeździ! Dodatkowo sam ruch samochodowy był niewielki. Liczyłem na to, że w kwestii zachowania kierowców w Portugalii będzie podobnie, lecz niestety tak nie było. Nie czułem się tam w żaden sposób zagrożony na drodze, ale sposób jazdy tamtejszych kierowców bywał irytujący. Dość często wlekli się za mną, by następnie i tak wyprzedzić mnie w mało finezyjny sposób. Pod koniec wyjazdu było to już nawet męczące. 
Kilka słów o bagażu. System UL okazał się bardzo dobrym wyborem! Oczywiście wymaga on dużego rygoru przy wyborze ekwipunku oraz przy pakowaniu, ale w krajach gdzie wszystkie produkty można kupić od ręki wydaje się, że ma on ekstremalnie dużą przewagę nad sakwami. Nie montujemy bagażników, a samego bagażu praktycznie nie czuć. Prawdopodobnie następne samotne wypady będę organizował również przy wykorzystaniu tego systemu. W tym miejscu również podziękowania dla Rafała, którego produkt okazał się wyrobem najwyższej jakości!

Trochę statystyki ;-)
Czas wyprawy: 15 dni (26 maja - 9 czerwca)
Dystans pokonany rowerem: 2752,24 km
Dystans ogółem: 3413,85 km
Najniższa dzienna średnia prędkość: 12.51 km/h
Najwyższa dzienna średnia prędkość: 23.03 km/h
Najniższy dzienny przebieg: 23.36 km
Najwyższy dzienny przebieg: 295.44 km
Prędkość maksymalna: 66.82 km/h
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
61.14 km 0.00 km teren
03:42 h 16.52 km/h:
Maks. pr.:49.12 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 15

Czwartek, 9 czerwca 2016 · dodano: 14.10.2016 | Komentarze 0


Poranek był spokojny ;-) Jeszcze w nocy gdy na moment się przebudziłem, ręką wymacałem kierownicę Cabo – traf chciał, że gdy szykowałem namiot, rower znalazł się bardzo blisko niego :-) Cabo da Roca żegnało mnie zachmurzonym niebem, oraz nieco niższą temperaturą. Początkowo wziąłem to za nietakt, lecz szybko doceniłem ten dar – był zbawieniem dla mojej spalonej skóry! :-) Pakując się słuchałem szumu fal... Podobnie jak w nocy, ostatniej takiej nocy tego wyjazdu... Z pewnością będzie mi brakowało tego bezkresu oceanu, gwiazd na niebie, światła latarni morskiej, a nawet spania w namiocie na dziko :-) Tak. Podczas tego wyjazdu spanie na dziko stało się dla mnie wręcz naturalne. Nie oglądałem się za siebie i miałem dużo pewności przy wyborze miejsc noclegowych. W końcu zjechałem do obelisku. Wiało sakramencko! Pożegnałem się z tym wspaniałym miejscem, podziękowałem i ruszyłem ku Lizbonie. Początkowo jechałem pod wiatr, ale później cieszyłem się już z braku oporu na zjeździe, krętych serpentyn, oraz świetnych widoków! Plaża w oddali była pięknie oświetlona słońcem... Musiałem jedynie uważać na bardzo silne boczne podmuchy wiatru przy zmianie kierunku jazdy. Spokojem cieszyłem się dość długo, ale gdy wjechałem w lizbońską aglomerację, jazda stała się mniej ciekawa. Dodatkowo straciłem mnóstwo czasu na dotarcie do Zamku św. Jerzego, błądząc wąskimi uliczkami, oraz uważając na częste przypadki rozbitego szkła, leżące na bruku! Nie było lekko, a w dodatku wysiłek poszedł na marne, gdyż wstęp był biletowany, a kolejka spora. Zgodnie z wcześniejszym zamysłem cyknąłem tylko fotkę z jakiegoś punktu i z niewielkim zapasem czasowym, udałem się w kierunku lotniska. Paczkę odebrałem bardzo szybko! Rzekłbym – pełna profeska! Później było już nieco gorzej. Dość dużo czasu zajęło mi spakowanie roweru, a ponadto okazało się, że terminal numer dwa jest w zupełnie innym miejscu, niż się znajdowałem! Wszystko było naprawdę marnie oznaczone! Pytałem o drogę kilka razy, targając karton ważący ponad dwadzieścia kilogramów. W końcu wpakowałem się do pełnego już autobusu, zmierzającego do mojego terminalu. Na miejscu poszło już dużo łatwiej :-) Oddałem rowerek, zjadłem, a także – już po przejściu kontroli – naładowałem telefon :-) Nadszedł czas odlotu... Przyjąłem ten fakt z dużym spokojem ;-) Jeszcze dziś zobaczę swoją rodzinkę, za którą już tak tęsknię... A z okna samolotu wszystko takie maciupeńkie... :-) Gdzie wybiorę, lub wybierzemy się następnym razem...? :-) Takie śmiganie szosą, naprawdę mi się spodobało! :-) 

Ostatni poranek na Cabo da Roca. Plan jest taki, aby na chwilę zjechać nad brzeg i ruszyć do Lizbony. Samolot nie będzie czekał! ;-)


Cabo da Roca żegnało mnie chłodną pogodą i zachmurzonym niebem! Początkowo potraktowałem to jako nietakt, ale zreflektowałem się bardzo szybko! To był przecież dar i ukojenie dla mojej spieczonej skóry! :-)


Rosja, to nie kraj... ;-)


Plaża Guincho była ładnie oświetlona słońcem, co dobrze wróżyło na dalszą drogę :-) Zjeżdżając z góry jechałem bardzo ostrożnie, gdyż każda zmiana kierunku na serpentynie była bardzo niebezpieczna z uwagi na bardzo silne porywy wiatru! Czasem jechało się pięćdziesiąt, a czasem nawet tylko piętnaście na godzinę!


Przy plaży. Przed wyjazdem planowałem odwiedzić tylko to miejsce w drodze powrotnej, ale bardzo dobrze się stało, że trafiłem wczoraj na plażę Adraga. Było tam dużo swobodniej.


Widok na Cabo da Roca z okolic plaży.


Super fajna droga wzdłuż Oceanu :-) Widok zostanie we wspomnieniach :-) Dodatkowo ten klimat...


Lizbona, przy Pomniku Odkrywców.


Pomnik Odkrywców. Tu nie mogłem nie przyjechać! :-)


Katedra Se. Niestety nie bardzo była sposobność, aby zobaczyć ją na spokojnie. Bardzo duży ruch samochodowy, riksze, sporo turystów... Szczęściem udało mi się ją sfotografować, bo już po pół sekundzie w kadrze pojawił się autokar.


Lizbona okazała się być bardzo nieprzyjazna dla rowerzysty. Poruszanie się tam było mocno uciążliwe - zresztą zgodnie z tym czego się spodziewałem przed wyjazdem, był to najgorszy odcinek całej wyprawy. Tory tramwajowe, stromizny, krzywy i dziurawy asfalt i taki sam bruk. Dodatkowo w niektórych miejscach między kocimi łbami było dużo szkła i trzeba było mocno uważać. Czasem musiałem wręcz prowadzić rower, co też było ryzykowne - bloki ślizgały się na kamieniach dosłownie jak po lodzie! Momentami prawie drżałem przed wywrotką!


Błądzę w labiryncie uliczek, by dostać się do Zamku św. Jerzego.


Nie udało mi się dostać na teren zamku z powodu niedostatecznej ilości czasu i biletowanego wstępu. Postanowiłem więc uwiecznić go ze wzniesienia nieopodal, wraz z panoramą Lizbony.


Już przy lotnisku :-) Na terminalu TNT poszło mi bardzo gładko! Dosłownie PEŁNA profeska! Niestety sporo czasu straciłem na rozkręcanie roweru, a ściślej pisząc na usunięciu zipów z licznika, do czego nie byłem przygotowany.


Gdy już wszystko porozkładałem znów zaczęło padać! A nie...! To uruchomiły się spryskiwacze, których wcześniej nie dojrzałem! :-) I zaś cały mokry... ;-)


W oczekiwaniu na lot... :-) Aby się tu dostać przemierzyłem z kartonem ważącym ponad dwadzieścia kilogramów spory dystans na nogach i jeszcze większy autobusem! Oznaczenie na lotnisku kulało...


Żegnaj Portugalio! Dziękuję... Czas wracać do domu... :-) Cóż to była za wyprawa!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
23.36 km 0.00 km teren
01:52 h 12.51 km/h:
Maks. pr.:54.03 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 14

Środa, 8 czerwca 2016 · dodano: 14.10.2016 | Komentarze 0


Nocleg był udany :-) Z pewnością będę go długo wspominał :-) Z samego rana udałem się jeszcze raz na klif. Miałem go tylko dla siebie! Obszedłem go całego, cieszyłem się swobodą i tym, że mogę w kompletnym spokoju celebrować te chwile :-) Dopiero około ósmej dwadzieścia pojawiło się dwóch tutejszych rowerzystów. Ja i tak miałem się zbierać, a gdy już odjeżdżałem, pojawił się pierwszy autokar, z którego wysypała się chmara turystów z Azji. Mnie czekał natomiast plażing i smażing :-) Na piasku przeleżałem dosłownie pół dnia! :-) W drodze powrotnej podjadłem i na zachodzie słońca znów byłem na Cabo! To już ostatnia noc... Wkrótce umościłem się do spania, a podczas pisania przy namiocie usłyszałem głosy jakieś zagubionej pary, mówiącej po rosyjsku. Moja zasada: nie spać dwa razy w tym samym miejscu ;-) Mam nadzieję, że poranek będzie spokojny, jak zawsze :-)

Nocleg nad Oceanem! To z pewnością jedna z najbardziej niesamowitych nocy w moim życiu! Szum fal, światło latarni nieopodal... Przebudziłem się w nocy, obserwując gwiazdy... Dziękuję...!


Poranek na Cabo da Roca... :-)


Na przylądku nie było żywego ducha! Obszedłem każde miejsce w spokoju delektując się spokojem :-) Zasłużyłem na to!


Zgodnie z założeniem z dnia wczorajszego, dziś cały dzień spędziłem na leniuchowaniu :-) Dosłownie kilka godzin leżałem na plaży, nie myśląc o niczym :-) Życie uczy, by stawiać sobie wysokie cele!


Wracając zrobiłem małe zakupy w Almoçageme, przy okazji napotykając kolejną osobę z Polski :-) Rodaków było tu całkiem dużo! :-)


Ponownie na Cabo da Roca, by po raz kolejny zobaczyć tutejszy zachód słońca :-) Siedziałem zamyślony, gdy przechodzący fotograf zrobił zdjęcie mojej szoski :-) W ten sposób - całkiem niespodziewanie ale zgodnie z tym, co planowałem przed wyjazdem - przywiozłem swoje zdjęcie na pamiątkę :-)


Kolejny nocleg na przylądku :-) Złamałem swoją niepisaną zasadę, aby nie nocować dwa razy w tym samym miejscu i gdy już sposobiłem się do spania, usłyszałem jakieś głosy po rosyjsku. Kobieta mówiła do mężczyzny, że pomylił drogi. Mimo tego zdarzenia wcale nie byłem niespokojny o ten nocleg! Dodatkowo traf chciał, że rozkładając namiot ułożyłem go bardzo blisko roweru tak, że mogłem wymacać go kolanem lub ręką. Ponownie przebudziłem się w nocy na gwiezdny pokaz i przy okazji sprawdziłem, czy Cabuś leży obok. Zasnąłem bardzo spokojnie :-)
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
146.69 km 0.00 km teren
07:11 h 20.42 km/h:
Maks. pr.:51.81 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 13

Wtorek, 7 czerwca 2016 · dodano: 14.10.2016 | Komentarze 0


Rano szybko okazało się, gdzie znajduje się dziura. Rosa osiadła na oponie wskazała miejsce ujścia powietrza. Dętka była pusta. Napompowałem koło i odjechałem trochę, by znaleźć odpowiednie miejsce do serwisu. Podczas wymiany zatrzymał się jakiś starszy pan pytając, czy mnie nie podwieźć :-) (podobnie jak dwie kobiety pytające wczoraj o to, czy wszystko OK., gdy wypoczywałem siedząc na barierce energochłonnej). Temperatura dawała w kość. Na liczniku ponad czterdzieści stopni! Straciłem też prawie godzinę kupując portugalską kartę SIM – nie wiadomo dlaczego nie działał internet. Dopiero telefon do działu obsługi załatwił sprawę :-) Karta SIM miała być elementem prezentu dla Aneczki i mimo tych problemów i wyraźnej straty czasowej, warto było czekać. Kolejne kilkadziesiąt minut zeszło mi na zakupach i posiłku. Od kilku dni mam wrażenie, że muszę częściej uzupełniać braki w żołądku :-) Najgorsze czekało jednak po drugiej stronie rzeki Tag. Gorąco chyba jak w piekle, duży ruch samochodowy, w tym i ciężarowy, ubytki w jezdni, a do tego męczące pagórki. Ostatnie kilkanaście kilometrów, jechało się jednak bardzo dobrze :-) Mogliby jednak Portugalczycy pomyśleć o lepszym zagospodarowaniu drogi dojazdowej. Ocean ujrzałem jeszcze przed metą. Mój cel... Tyle dni i tyle kilometrów... Okazało się też (zgodnie z tym czego się spodziewałem), że to nie cel sam w sobie, a droga do celu jest tym co najbardziej zapamiętamy. Na miejscu od razu spotkałem dwóch Polaków. Zrobiłem na nich wrażenie, podobnie jak na polskiej parze spotkanej kilka minut późnej. Znów byłem lokalną atrakcją ;-) W końcu nadszedł zachód słońca, który obejrzeliśmy razem z Aneczką :-) Super było być tu razem! Za miejscem na nocleg nie rozglądałem się zbyt długo :-) Taka noc trafia się raz w życiu! Przed snem odsunąłem tropik, by móc patrzeć na księżyc, gwiazdy, oraz światło latarni morskiej w oddali... JESTEM TU!

Ponownie okazało się, że miałem małe trudności ze znalezieniem miejsca na nocleg. Udało się jak zwykle, choć tym razem miałem wrażenie, że jestem bardziej odsłonięty.


Miałem też trochę szczęścia, gdyż uszkodzenie opony było po stronie, gdzie osiadła rosa pozwalała zobaczyć pęcherzyki powietrza wydobywające się z koła. Miejsce gdzie opona została przebita znalazłem więc w kilka sekund, co bardzo mocno przełożyło się na szybkość z jaką zwinąłem biwak :-) Powietrza w kole nie było wcale :-)


Dętkę zacząłem wymieniać już na głównej drodze, by nikt nie natknął się na mnie na miejscu noclegowym. Po chwili zatrzymała się jakaś ciężarówka. Przemknęło mi przez myśl, że kierowca chce mi pomóc, ale on tylko pytał o drogę. Gdy zorientował się, że jestem zupełnie niezorientowany, z miejsca mnie dosłownie olał :-) No dzięki...! ;-) Na szczęście ten niefortunny obraz zmył inny kierowca w pick-up'ie, który proponował podwózkę :-)


Przeprawa na rzece przed miejscowością Couco.


Przejazd obok miasta Coruche. Gorąco, oraz mocno niekomfortowy i do tego niebezpieczny bruk, wymuszały dużo koncentracji.


Odkąd wjechałem do Portugalii, rozglądałem się za miejscem, gdzie mógłbym kupić portugalski starter z internetem. Miałem przygotowaną niespodziankę dla Aneczki :-) W Salvaterra de Magos uzupełniłem i braki gotówkowe i kupiłem kartę SIM. Przy zakupie straciłem jednak ponad godzinę, gdyż dopiero po telefonie do operatora, w mojej komórce zaczął działać internet! Byłem już bliski by odpuścić, ale nie mogłem zrezygnować ze swojego zamiaru, gdy będę już na Cabo da Roca!


Za Benavente przystaję na zakupy, przy okazji susząc śpiwór. Samo suszenie trwa bardzo krótko, gdyż słońce bardzo mocno prażyło!


Typowo iberyjski widok w Vila Franca de Xira :-) Słońce nie daje żyć! Dodatkowo po drugiej stronie rzeki Tag miałem przed sobą miejskie aglomeracje, które dodatkowo utrudniały jazdę.


Wyjazd z Alverca do Ribatejo. Mimo naprawdę dużej odporności na wysokie temperatury, w końcu i ja zaczynam zauważalnie odczuwać palące słońce. Oj, tyle piwka... ;-) Mimo tego, większą ochotę mam wciąż na rower!


Loures. Jest piekło... Dodatkowo miejska aglomeracja ze wszystkimi "atrakcjami" takimi jak studzienki, nierówności, wyboje, czy masa skrzyżowań... Dodatkowo bardzo duży ruch samochodowy, a każdy mijający mnie pojazd był jak gorący piekarnik, dodatkowo grzejący otaczające mnie powietrze! Zaczynam również obawiać się o wypalone rany na nadgarstkach, karku i lewym uchu... Czy to się zagoi bez śladu? Mimo tych niedogodności staram się miarowo pokonywać dystans. Czuć już smak zwycięstwa!


W końcu trochę się przerzedziło, ale nierówne nawierzchnie, a ponad to oczywiście bardzo wysoka temperatura i podjazdy już mocno dawały mi w kość...! Tu przejazd przez Almargem do Bispo.


Jest! Gdy po raz pierwszy go ujrzałem, zrobił na mnie wrażenie... Bezkres. To jedyne słowo, które cisnęło się na usta. Oczywiście swoją cegiełkę dołożyła też ciągła świadomość celu i stan świadomości, gdy już miałem go dosłownie na wyciągnięcie ręki!


To już końcówka... Nie było jednak łatwo, bo jeszcze kilkaset metrów wcześniej przystawałem aby odpocząć, a przy okazji nieco się posilić. Dzisiejszy dzień, głównie za sprawą bardzo wysokiej temperatury (licznik pokazywał nawet ponad czterdzieści stopni!), był bardzo wyczerpujący.


Wtorek, 7 czerwca 2016, godzina 18:15... :-) Jestem! Czuję się spokojny, choć w świadomości rodzi się delikatne uczucie zwycięstwa :-) Nie odpuściłem. Nie zapomniałem. Nie przestałem myśleć i widzieć celu. Tylko kilkanaście dni życia i rower, a tak wiele można osiągnąć! To lekcja na całe życie! JESTEM TU!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
201.84 km 0.00 km teren
09:36 h 21.03 km/h:
Maks. pr.:48.11 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 12

Poniedziałek, 6 czerwca 2016 · dodano: 14.10.2016 | Komentarze 0


Deszcz złapał mnie również w Portugalii! O poranku przez kilka minut jechałem pod deszczową chmurą :-) Później w Penamacor na darmo naszukałem się sklepu spożywczego :-) W ciągu dnia napotkałem też trzy pary sakwiarzy :-) Przed miejscowością Nisa straciłem sporo czasu na podjazdach. Pod koniec dnia zatrzymałem się też trzy razy, pompując tylne koło i miało to wpływ na dystans. Ogólnie nie był to mój dzień. Jechało mi się słabo, dodatkowo we znaki dawało się słońce. Licznik wskazał nawet 39 st C i o ile nie należy mu zbytnio ufać, to jednak mimo to było odczuwalnie bardzo gorąco! Po ostatnim pompowaniu koła docisnąłem, przejeżdżając jeszcze około trzydziestu kilometrów :-) Rano trzeba będzie zobaczyć, czy uciągnę na nim do końca trasy. Nocleg w namiocie z kilkoma komarami :-) 
P. S. Tęsknota daje się ostro w kość...

Wczoraj cisnąłem do oporu. Nie bardzo potrafiłem znaleźć miejsce do spania, zaliczyłem nawet zjazd z gór w zupełnej ciemności nocy (dzięki czemu ominęły mnie prawdopodobnie fajne widoki). Było ciemno, byłem po całym dniu jazdy - choć to akurat nie przeszkadzało mi wcale w dalszym kręceniu - lecz w tych warunkach spadała wydajność samej jazdy. Czasem warto podciągnąć dystans nocą, ale nie warto też przesadzać. Lepiej odpocząć, niż jechać wolniej tracąc czas na regenerację. W końcu znalazłem się w sytuacji, gdzie już po prostu musiałem się zatrzymać. Wyboru nie miałem praktycznie wcale. Padło na wąską ścieżynę tuż przy drodze, gdzie z ledwością mieścił się sam wąski przecież namiot. Jakby tego było mało, wczoraj rano rozmyślałem przez moment o tym, aby na takich ścieżkach się nie rozbijać, gdyż czasem chodzi tędy zwierzyna :-) Ot żarty losu ;-)


Podjazd przed miejscowością Penamacor. Pierwszy pełny dzień w Portugalii przywitał mnie... jedną chmurą, z której przez około dziesięć minut deszcz padał wprost na mnie :-)


Penamacor. W poszukiwaniu sklepu zjeździłem tą byłą warowną wieś w te i we wte :-) Po konsultacji z tutejszymi mieszkańcami okazało się, że jest jakiś sklep... Otwarty od dziewiątej. Dla mnie to było za dużo czekania! I tak sporo czasu tu straciłem!


Nieopodal Aguas zaspokoiłem swoje żywieniowe potrzeby :-) Jak zwykle porozumiewałem się na migi, lub próbując po angielsku. Na sam koniec pan za ladą odpowiedział mi "thank you", na co ja wypaliłem swobodnie i dość niespodziewanie "również" - z tym twardym polskim R, o z kreską i barwnym ż na końcu! Bezcenne! ;-) Wciąż też oswajałem się z portugalskimi krajobrazami :-)


Piękny widok na trasie.


Wciąż połykam kilometry. Jest bardzo gorąco. Niebawem wjeżdżam do Castelo Branco, gdzie robię zakupy i podczas ich spożywania prażę się przy okazji na słońcu. Dzięki Bogu moja odporność na wysokie temperatury jest dość spora...


Wyjazd z Castelo Branco na własne życzenie urozmaiciłem sobie przejazdem przez zaniedbaną szutrową drogę. Ba! Musiałem nawet schodzić z roweru, by przenieść go przez rozległą błotnistą kałużę! Obok biegła piękna asfaltowa droga... W końcu jednak się stamtąd uwolniłem, a na pocieszenie dostałem również ładny widok :-) Wiedziałem też, że za mną ostatnie tak wysokie góry na trasie.


Droga którą wybrałem, zmieniając trasę w ostatnim momencie planowania podróży, okazała się trafnym wyborem. Biegła z dala od autostrady i ogólnie ruch na horyzoncie był tu dużo mniejszy.


Bardzo gorąco, a przede mną wzniesienia. Mimo, że widoki miałem naprawdę bardzo ładne, to jednak odcinek do samej Nisy mocno mnie wymęczył i straciłem tu sporo czasu. Warunki do jazdy były bardzo ciężkie i można powiedzieć, że więcej tu stałem niż jechałem.


Vila Velha de Rodao. Mimo trudów spowodowanych wysoką temperaturą i ukształtowaniem terenu, wciąż nie brakowało mi chęci do jazdy. Widoki takie jak ten tylko potęgowały chęć do tego, aby zobaczyć jeszcze i jeszcze więcej! :-)


I znów wzniesienia... Wody w bidonie nie miałem już wcale, a na jednym z postojów minęło mnie dwóch sakwiarzy. Machnąłem ich jeszcze przed Nisą i to z dużą różnicą prędkości :-) Co szosa, to szosa! ;-) Okolice cudowne na rower! :-)


Nisa i chwile grozy! :-) W gotówce miałem około dwa euro, więc gdy zobaczyłem bankomat naturalnym było, że chciałem z niego skorzystać. Po włożeniu karty okazało się jednak, że żadne klawisze w nim nie działają! Na szczęście po dłuższej chwili bankomat wyświetlił komunikat o przekroczonym czasie operacji, zazgrzytał, po czym wyrzucił moją kartę! Wyrwałem ją ułamku sekundy i już mnie tam nie było! :-) Oj... Wszedłbym w niezły kanał!


Nieopodal Gaviao zauważyłem, że tylne koło nie zachowywało się właściwie... Tak, to była guma. Wiedząc jak niewiele zostało mi do celu (i nie wiedząc ile się jeszcze może zdarzyć ;-) ) nie chciałem od razu wkładać jedynej zapasowej dętki licząc na to, że być może uda mi się jeszcze dociągnąć na aktualnie używanej. Do wieczora dwa lub trzy razy zatrzymywałem się, aby dobić koło.


Ponte de Sor. Kolejny awaryjny postój :-)


Mimo defektu gnałem dalej :-) Za Tramagą zrobiłem sobie króciutki postój na złapanie oddechu :-)


Na nawigacji widziałem rozległy zbiornik wodny, który musiałem pozostawić za sobą, aby nikt z mieszkańców tutejszych campingów nie niepokoił mnie w nocy. Słońce już zachodziło, więc miałem bardzo mało czasu. Niemniej jednak przy takich widokach musiałem zatrzymać się choć na chwilkę :-)
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
221.89 km 0.00 km teren
10:53 h 20.39 km/h:
Maks. pr.:59.66 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 11

Niedziela, 5 czerwca 2016 · dodano: 14.10.2016 | Komentarze 0


Ostatnie kilometry w Hiszpanii upłynęły na stawianiu czoła wiatru – wiało to z zachodu, to z południa. Za Salamanką przycisnąłem nieco. Droga wiodąca wzdłuż autostrady była bardzo spokojna! Aż do samego Sancti Spiritus minęło mnie może tylko trzydzieści samochodów, w tym większość już w końcówce tego odcinka. Po drugiej stronie granicy dość często zerkałem w górę na przelatujące samoloty. Za kilka dni i mnie to czeka. Już mocno tęsknię za swoimi... Na sam koniec dnia – poszukując noclegu – zaliczyłem szybki zjazd :-) Ominęły mnie natomiast najprawdopodobniej fajne widoczki, które mógłbym podziwiać za dnia.

Wczoraj rozbijałem się o zmroku :-) Przez wiele kilometrów nie mogłem wypatrzeć dobrej miejscówki, aż w końcu zjechałem po prostu w pole, gdzieś na hiszpańskiej prowincji. To był pierwszy taki mój wyprawowy nocleg w życiu - z dala od wszystkich ludzi. Na tej wyprawie nie miałem absolutnie żadnych hamulców :-) O poranku zastał mnie cudny widok... :-)


Dzień dopiero się budził, a ja już w trasie :-) Nowy dzień, nowe kilometry! I tyle już w nogach... Tyle już zdołałem pokonać! Piękno tej drogi jest wspaniałe!


Przymusowy postój w drodze do Salamanki :-)


Salamanka, gdzie trafiłem na ustrudnienia z powodu jakiegoś dziwnego biegu :-) Policja kierowała ruchem, niektóre ulice zupełnie były zamknięte :-)


Katedra w Salamance.


Widok na Salamankę z wzgórza. Kilka minut odpoczynku na barierce ;-)

Ostatnia prosta! :-) To zdjęcie staje się symbolem tego wyjazdu... Za Salamanką miałem przed sobą już ostatni hiszpański etap... Prosta jak strzała asfaltowa droga do granicy z Portugalią...! Ocean był już prawie na wyciągnięcie ręki! Czułem go już pod skórą! Tyle kilometrów, trudów i koncentracji na celu już za mną. Celu z oczu nie straciłem nawet na moment! Świadomość tego gdzie się znajduję, wręcz niosła mnie do przodu!


Na całym stu kilometrowym odcinku minęło mnie może trzydzieści samochodów, w tym ponad połowa już tuż przed Ciudad Rodrigo. Skwar z nieba, a naokoło nikogo...


Krótki postój tuż za Las Cantinas. Na horyzoncie Góry Kastylijskie, na które zerkałem bardzo często podczas tego ostatniego etapu. Poniekąd w ten sposób żegnałem się z piękną Hiszpanią.


Tuż za Martin de Yeltes jadąc mocno rozpędzony, najechałem na grzejącą się w słońcu żmiję. Było trochę adrenaliny...!


Nasza swojska Zimna Wódka ;-)


Gorąco nie ustępuje... Radość z jazdy jest jednak nieustanna! Podróży towarzyszą do tego ładne widoki :-)


Wjazd do Ciudad Rodrigo.


Zmęczony drogą przystaję na zakupy na stacji benzynowej. Jest również okazja, by na chwilę zejść z siodełka.


Z Hiszpanią żegnam się podjazdem, oraz pięknymi widokami :-) Wiem, że przede mną cel, ale już trochę robi mi się tęskno...


Ostatni kraj na tej wyprawie. Jeszcze dziesięć dni temu byłem w zupełnie innym miejscu - zarówno fizycznie, jak i mentalnie!


Tęsknię już za rodziną, a przelatujące wysoko nad głową samoloty skłaniają ku małej refleksji. Za kilka dni i ja też tak będę. A później już dzieci i Aneczka... :-)


Zamek w Sabugal. Niestety już robi się ciemno i muszę uciekać, ale Portugalia od samego początku pokazuje, że to kraj o bardzo długiej tradycji!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
213.82 km 0.00 km teren
09:38 h 22.20 km/h:
Maks. pr.:53.08 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 10

Sobota, 4 czerwca 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


W nocy nad moim namiotem i w okolicy przeszła burza. Liczyłem pioruny. Finalnie uspokoiło się około trzeciej nad ranem, ale dopiero co wysuszony namiot znów nadawał się do rozłożenia na słońcu! Nawet w Hiszpanii dopadł mnie deszcz! Pokonałem dziś ostatnie wzniesienia Mesety i wyjechałem na mniej lub bardziej łagodne pagórki. W Cantalejo nieco podjadłem i naładowałem telefon w tutejszym barze, będąc przy okazji przez chwilę lokalną atrakcją ;-) Na szczęście zanim kelner wygadał, że jestem z Polski, lokal zdążył opustoszeć z większości gości :-) Następnie przejechałem dość spory odcinek w lesie, gdzie dało się już odczuć samotność na trasie. Na pocieszenie w Navas de Oro minąłem mały peleton z wozem technicznym. Chyba szykowali się do jakieś tutejszej imprezy :-) Również w Arevalo odbywał się festyn, czy coś na kształt tego :-) Zrobiłem tam zakupy i dość długo szukając miejsca na nocleg, zdążyłem przejechać jeszcze kilkanaście kilometrów :-) Dzień zakończyłem przed jedenastą w nocy na czyimś polu ;-)  

Miejscówka o poranku :-) W nocy obudziły mnie błyskawice i grzmoty! A jednak dopadła mnie ta burza! Uspokoiło się dopiero około trzeciej w nocy, a chwilami bałem się już, że któryś z piorunów trafi we mnie! Burza szalała dosłownie nade mną! Nawet w Hiszpanii nie mogę uciec przed deszczem! Jeszcze chyba na żadnej wyprawie nie miałem go aż tyle!


Takie niebo w Hiszpanii?!? Toż to żart! Ruszam jednak w dalszą drogę, bo kilometry czekają! :-)


Wioska Alcubilla del Marques, a w niej ciekawa konstrukcja :-)


Do asfaltowej drogi dostałem się kilkusetmetrowym odcinkiem szutrówki. Tym sposobem ominąłem autostradę, choć wcześniej i tak jechałem nią do pierwszego zjazdu na El Burgo de Osma :-) Ot! Pierwszy raz autostradą na rowerze! :-) Co jeszcze przyniesie życie? :-)


San Esteban de Gormaz i kolejne ciekawe konstrukcje.


Wyżyna Lubelska w hiszpańskim wydaniu ;-)


Pomiędzy San Esteban de Gromaz, a Ayllon.


Przed Saldana de Ayllon. Na horyzoncie szczyt Pico de la Buitrera.

Ciekawy fragment drogi za miastem Riaza, gdzie znów naszukałem się sklepu! Gdyby nie google maps, umarłbym tam z głodu! Sklep do którego trafiłem i tak był dość słabo zaopatrzony z wyjątkiem owoców morza - rzucały na kolana!


Przejazd przez Aguilafuente, gdzie trochę napędzał mnie strach ;-) Na długości całej ulicy stały betonowe krzyże, a na ulicach sami starzy ludzie... Gdzie ja jestem? ;-)


Przed Navas de Oro. Od samego Cantalejo jechałem w leśnym, nieco niecodziennym krajobrazie. Gorąco! :-)


Santiuste de San Juan Bautista. Siadam na krawężniku z czekoladą w ręku :-) Udaje się też zamienić kilka słów w kierowcą wjeżdżającym do położonej tuż obok posesji :-)


W Arevalo trafiam na jakiś lokalny festyn :-) Prócz tego w końcu zakupy! ;-) Uciekam dość szybko, aby z dala od zabudowań znaleźć jakieś miejsce na nocleg.


Tuż za wioską Villanueva del Aceral. Pod wieczór troszkę dopada mnie samotność, ale nie trwa to długo :-) Pędzę ku zachodzącemu słońcu, by urwać jak najwięcej z dystansu :-)
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
200.81 km 0.00 km teren
09:07 h 22.03 km/h:
Maks. pr.:59.43 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 9

Piątek, 3 czerwca 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


Pierwsza faza dnia nie należała do najlepszych. Jechało mi się marnie, więcej stałem niż przemieszczałem się. Zrzucałem to na karb świeżości mięśni, aż tu nagle znalazłem się na wysokości prawie tysiąca dwustu metrów nad poziomem morza :-) To była ta przyczyna :-) Niemniej jednak do godziny siedemnastej przejechałem raptem tylko około stu trzydziestu kilometrów! W Sorii dopadł mnie też mocny, aczkolwiek krótki deszcz, a później uciekałem przed burzowymi chmurami, co poszło mi całkiem nieźle :-) W miejscowości El Burgo de Osma po raz pierwszy podczas tego wyjazdu żałowałem, że nie mogę zatrzymać się na dłużej. Ostatecznie przekraczając granicę dwustu kilometrów rozbiłem się w miejscu, które wydawało się być świetną miejscówką. Po wielu dniach, w końcu czekał na mnie suchy śpiwór i namiot! :-)

Pobudka wczesnym rankiem :-) Miejsce noclegowe udaje się opuścić w inny sposób, omijając ciernie ;-)


Caparroso. Wciąż otaczają mnie jakieś nierówności terenu przykuwające wzrok :-) W oddali ruina jakieś starej budowli. Wszystko jest jeszcze nieznane, świeże... Otoczenie wyostrza zmysły...


Zatrzymuję się, by obejrzeć pasmo górskie które jeszcze wczoraj było tak blisko! Dzień dopiero budzi się do życia, a ja wcinam pierwszą czekoladkę ;-) Do świadomości docierają kolejne cechy charakterystyczne tutejszych okolic - tym razem jest to wszechobecna przestrzeń.


Castejon. Ogromne ilości bocianów :-)


Na granicy prowincji Navarra, około dziesięciu kilometrów od miasta Cintruénigo, gdzie trochę pokręciłem w poszukiwaniu sklepu spożywczego :-) Hiszpańskie odległości i ilość sklepów jak na lekarstwo, nie pozwoliły mi odjechać z pustym brzuchem i bidonami ;-) Byłoby ciężko gdyby nie mapy googla, którymi się wspomagałem. Gdy już dotarłem do sklepu, planowałem pozostawić rower przy wózkach dziecięcych w środku sklepu - w holu było dość dużo miejsca. W trakcie parkowania dopadła mnie jedna z ekspedientek prosząc, by rower wyprowadzić na zewnątrz. Wskazała miejsce tuż przy wejściu i bardzo ekspresyjnie dała do zrozumienia, że będzie miała na niego oko. Po tak żywym przekazie, o sprzęt byłem w stu procentach spokojny :-) Na zakończenie zakupów pomachałem w podziękowaniu :-) Jeszcze przed wejściem do sklepu natknąłem się na kilka czarnych kobiet w nakryciach głowy przypominające burki, oraz sukniach aż do ziemi. Przez moment poczułem się jak w Afryce...


Zarys Gór Iberyjskich. Połykam kilometry :-)


Krótki przystanek w Valverde. Słońce już zaczyna prażyć - celowo wybieram miejsce na postój w cieniu.


Na granicy wspólnoty autonomicznej Kasylia i Leon. Wciąż zagłębiam się w jeszcze nie odkrytą Hiszpanię... :-)


Kilka kilometrów przed miastem Agreda. Jedzie się ciężko. Cały czas pod górę, słońce grzeje niemiłosiernie...


Wjazd do Agredy. Prawie w samo południe ;-) W końcu dociera do mnie, że muszę wysuszyć śpiwór i namiot. Odwlekałem to wcześniej, będąc pochłonięty urokiem Hiszpanii i chęcią pokonywania kolejnych kilometrów.


Cały dzień jechało mi się ciężko. Już sądziłem, że to zmęczenie mięśni, aż tu nagle... :-) Kilka kilometrów od miejscowości Olvega.  




Widok z trasy :-) Hiszpania jest pięknie pofałdowana :-)


Almenar de Soria. W poszukiwaniu sklepu. Niestety dookoła tylko pustka, oraz zupełnie podstarzały bar. Z nieba leje się żar!


Droga do Sorii. Hiszpańskie przestrzenie :-)


Po dłuższym pobycie w Sorii, gdzie w końcu podjadłem, naładowałem telefon, oraz zrobiłem zakupy na dalszy etap drogi. Niestety również w słonecznej zwykle Hiszpanii dopadł mnie deszcz! Pierwszy raz, gdy wjeżdżałem do Sorii. Padało krótko, ale obficie. W trakcie posiłku słyszałem też kilka grzmotów. Na obrzeżach miasta wstąpiłem do sklepu i taki oto widok ujrzałem po wyjściu. Trzeba było się śpieszyć! Na całe szczęście przed sobą miałem zjazd z wyżyny :-) Było po godzinie dziewiętnastej, a ja miałem ledwie sto czterdzieści kilometrów w nogach! Sprzyjało mi jednak szczęście - za Sorią gnałem jak wicher! :-)


El Burgo de Osma, to kolejne miejsce przez które tylko przemknąłem. I chyba po raz pierwszy podczas całego tego rajdu po Europie żałowałem, że nie mogę zatrzymać się na dłużej by pozwiedzać. Na zdjęciu tutejsza katedra.

Kolejny przykład na to, że ta wyprawa nauczyła mnie, aby nie martwić się o to o co nie musimy. Tuż za El Burgo de Osma trafiłem na stację, gdzie zrobiłem pełne zakupy :-) Ba! Zmieściły mi się one do saddlebaga, który nauczyłem się coraz to lepiej pakować :-) Niedaleko znalazłem też super miejscówkę na nocleg! Niewidoczny, a jednocześnie bardzo blisko drogi :-)
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
233.35 km 0.00 km teren
10:25 h 22.40 km/h:
Maks. pr.:66.82 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 8

Czwartek, 2 czerwca 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


O poranku szybko ruszyłem w trasę. Na początku trochę się zamotałem, a gdy tylko wyjechałem z miasta, znów zaczęło padać! Miałem jednak w sobie nadzieję :-) Co prawda według prognoz w górach również miało padać, ale słowo „Hiszpania” działało wręcz magicznie :-) W końcu wyszło też słońce! Niedługo potem zacząłem wspinać się na Pireneje :-) Szło mi to tak sobie, gdyż mięśnie nie miały już swojej świeżości. Nie było jednak źle :-) Około dwa kilometry przed szczytem dołączył do mnie inny kolarz i razem wdrapaliśmy się na górę, przy okazji nieco rozmawiając :-) Później był zjazd! Stromizna bardzo szybko przeszła w łagodną równię pochyłą :-) Mimo to jechało się bardzo przyjemnie! Po drugiej stronie gór był inny świat! Muszę przyznać, że zostałem zauroczony Hiszpanią! Na uwagę zasługuje również zachowanie kierowców w stosunku do rowerzystów – chyba nawet lepsze, niż w Niemczech. Swoją drogą, to kolarzy jeździ tu bardzo dużo! I widać też, że podchodzą do tematu na poważnie!

Ponownie na trasę wyruszałem w Pau. Poprzedniego dnia wstąpiliśmy jeszcze do Decathlonu, gdzie zaopatrzyłem się w dętkę i awaryjną oponę. Prognozy pogody wciąż jednak nie były zachęcające - również w Pau miało dziś padać! Faktycznie gdy tylko ruszyłem, musiałem ponownie stawiać czoła mżawce, która na szczęście była już mniej obfita, niż te poprzednie. Niemniej jednak początkowe kilka kilometrów o porannej szarówce minimalnie odebrało mi ochotę do jazdy za sprawą ochłodzenia organizmu i ponownego moczenia ubrań. Dodatkowo przed wyruszeniem pojawił się jeszcze jeden problem w postaci niespodziewanej opuchlizny na stopach! Ten problem jednak bardzo szybko zignorowałem. Co tam opuchlizna, kiedy droga, cel i przygoda czeka!!! Wciąż byłem w grze!!!


Berenx. Pireneje witają mnie pierwszymi podjazdami. Mimo wciąż niezachęcającej aury jadę przed siebie. Mam w sobie nadzieję że - choć według prognoz w górach miało padać - to najgorsze warunki są już za mną.


Pierwszy "hiszpański" znak drogowy za miejscowością Salies-de-Bearn. Wierzę, że jadę ku lepszemu...! :-) Oczami wyobraźni już widzę hiszpańskie słońce! :-)


Okolice Arberats-Sillegue. Pasmo Pirenejów w oddali. Jedzie się spokojnie, czuję oddech spokoju w organiźmie.


Na wylocie z Behasque-Lapiste. Temperatura zaczyna rosnąć i powoli robi się gorąco :-) Również niebo zdaje się przejaśniać :-) Czuję w sobie nowe siły :-) Ciało sprężyście i ochoczo reaguje na wydawane mu polecenia :-)


Kilka kilometrów później na niebie pojawia się słońce! Momentalnie robi się gorąco, więc wykorzystuję sytuację, by choć trochę podsuszyć mokry ekwipunek. Zobaczyć słońce po tylu dniach - bezcenne! Mimo tego, że temperatura bardziej męczy na podjazdach, to jedzie się zdecydowanie przyjemniej!


Jeszcze Francja (Uhart-Mixe), ale już widać pierwsze klimatyczne symptomy w postaci rosnących przy drodze palm :-) O ja Cię...! :-) Wyprawa zaczyna nabierać nowego smaku! Czekam na nowe doznania! :-)


Okolice Arhansus. Przystaję, bo widoczki są niczego sobie :-) Przy okazji zdejmuję buty, aby dać nieco wytchnienia wciąż nabrzmiałym stopom :-) Wcale jednak nie przejmuję się ich stanem :-) Uczucie towarzyszące tej wyprawie i poczucie celu zdecydowanie dominują! Oczywiście nie zapominam o detalach i buty zapinam najluźniej jak tylko się da.


Za Ostabat-Asme. Jadąc czerpię przyjemność z podziwianych widoków :-)


Przed Gamarthe. Widać już co czeka mnie na dalszym etapie :-) Bardziej mnie to cieszy, niż martwi! :-)


Mijam Saint-Jean-le-Vieux. W następnej miejscowości zatrzymuję się w Intermarche, gdzie kupuję przecudowny w smaku jogurt pitny! Niebo w gębie! Po jego wypiciu ponownie zrobiłem kilka kroków w stronę sklepu by kupić jeszcze inny smak, ale szybko się zreflektowałem. Nie jestem tu, by pić jogurty! :-) Liczy się droga, czas i rower! Jedziemy! :-) Pogoda jest bardzo przyjemna na rower :-) Ładnie świeci słońce i nie jest za gorąco :-)


Za Saint-Jean-Pied-de-Port. Ponownie przystaję, by choć przez krótką chwilkę popatrzeć na góry :-) Oczywiście ważne jest też zdjęcie! Trzeba to zachować w pamięci jak najdłużej... Szarymi chmurami już nie przejmuję się wcale :-) Najgorsze już za mną :-)


Gorący podjazd w Valcarlos. Z niewielkiego zadaszonego parkingu, wysuniętego nad zbocze, rozpościera się bardzo ładny widok :-)


Przemierzam dystans wzdłuż francuskiej granicy :-) Czekam też przełęczy, by w końcu móc cieszyć się zjazdem! ;-)


Wgryzam się w Hiszpanię :-) Podjazdy robią się coraz bardziej męczące, nieco zaczyna również doskwierać temperatura :-) Oczywiście nie jest to kwestia "Hiszpanii", a raczej wysokości, przebytego już dystansu, czy po prostu rosnącej w ciągu dnia temperatury. Oczywiście jadąc nie zauważam tych niedogodności! One się wcale nie liczą!


Przystanków robię całkiem sporo i dość często. Ostatnie dni i pierwszy w życiu taki wyjazd zupełnie bez fizycznego przygotowania nie mogły nie pozostawić na mnie żadnego piętna. Gdybym dziś wyruszał z domu, przełęcz osiągnąłbym w znacznie szybszym tempie i przy niewielu przystankach. Po ponad tygodniu jazdy nie czułem się źle (ba! przecież czułem się świetnie!), ale przy wspinaniu się w górę, świeżości jednak trochę brakowało :-)


Szczyty skąpane w chmurach :-) Zdjęcie niestety nie oddaje tego uroku :-)


Kilka kilometrów od przełęczy :-) Fajny widok z górskiej serpentyny :-)


Kolejny przystanek ledwie około półtora kilometra dalej :-) Kolejne metry drogi pokonuję systematycznie, aczkolwiek zdecydowanie wolniej, niż to zwykle bywa :-) W dole widoczny poprzedni fragment poprzedniego etapu drogi :-) Stromizna robi wrażenie! Do dalszej drogi ruszam po dłuższym odpoczynku, siedząc na barierce energochłonnej :-) Niedługo po tym gdy wyruszam, dojeżdża do mnie jakiś kolarz i ostatnie około dwa kilometry pokonujemy razem, rozmawiając to o urokach tutejszych gór i tras na szosę, to o mojej wyprawie, ekwipunku i przeżyciach z drogi :-) Kolega narzuca oczywiście szybsze tempo i staram się dotrzymać mu towarzystwa, dzięki czemu finalnie - mimo większego wysiłku - udaje się szybciej osiągnąć szczyt :-)


Na przełęczy odstawiam rower przy kaplicy i wyruszam na pieszy rekonesans :-) Trzeba uważać, bo szosowe buty nie dają pełni kontroli na kamienistych ścieżkach :-) Dookoła kręcą się inni turyści, jest też sporo karawanów z Francji. Widać też góry po francuskiej stronie. W powietrzu wisi wilgoć :-)


Pamiątkowe zdjęcie i już za chwilę zjazd! ;-)


Zjazd okazał się być bardziej łagodny, niż się tego spodziewałem i w zasadzie większe prędkości osiągnąłem jedynie w początkowej fazie. Przeszkodę geograficzną w postaci Pirenejów miałem już jednak za sobą. Czekałem tego, co spotka mnie w Hiszpanii! Ciąg do jazdy napędzał ciało i umysł! :-)


Po drugiej stronie Pirenejów był inny świat... Dobrej jakości asfalty o znikomym ruchu samochodowym, a przede wszystkim piękna, słoneczna pogoda powodowały, że pierwsze kilometry Hiszpanii, to była dosłownie rowerowa bajka! Napisałem nawet do Aneczki, że na starość przeprowadzamy się do Hiszpanii ;-) Kilka razy minęły mnie pary kolarzy, ubrani profesjonalnie i widać było, że tak też podchodzą do tego sportu! Przyznać trzeba, że warunki do jego uprawiania mają tu wyśmienite! Mnie tak chciało się przeć do przodu, że rower jechał praktycznie sam! Dodatkowo w oczy rzuca się zachowanie kierowców i czuję się tu ekstremalnie wręcz bezpiecznie! I tak będzie przez całą Hiszpanię! Na zdjęciach okolice Nagore.


Przed Olaverii. Architektura tutejszych miejscowości zdradza silną odrębność kulturową mieszkańców w porównaniu z tym, co widziałem do tej pory. Da się również zauważyć, że wiele domów w mniejszych miejscowościach czy wioskach jest opuszczonych i popada w ruinę. To efekt migracji ludności do większych miast. Na swojej trasie przez całą Hiszpanię, takich miejsc widziałem bardzo dużo.


Kilkaset metrów dalej znów zatrzymałem się na krótkie podziwianie widoków :-) Jestem szczerze zauroczony tym, jak pięknie powitała mnie Hiszpania! Śmiga się aż miło! Jest cudownie odmiennie, a warunki jakie tu panują wydają się być wręcz idealne na rower!


Zewsząd widać jakieś szczyty! :-) Okolica jest przepiękna! Nie umiem się nie zatrzymać, choć na chwilę :-)


Przy osadzie Otano. Pireneje i pierwsze hiszpańskie górki zostawiam za plecami :-) Ach, co to były za cudowne kilometry! :-) Poza tym widać, że szosa ma tu długą tradycję. Na postoju minął mnie jakiś pan w średnim wieku na starszej ramie. Później dogoniłem też innego starszego rowerzystę o długich siwo-białych włosach i takiej też długiej brodzie. Z jaskrawo pomarańczowym bagażem na tyle robił kosmiczne wrażenie :-) Ciekawe gdzie prowadziła jego droga... :-)


Tafalla. W końcu udało mi się zrobić zakupy :-) W sklepie same pyszności! ;-) Ośmiorniczki (a raczej ośmiornice!), kalmary i inne nie znane mi tutejsze produkty! Ja skupiłem się na tym, co było mi znane i nie nastręczało trudności w spożyciu :-) Przy kasie mogłem też usłyszeć pierwsze hiszpańskie rozmówki, a także zaobserwować zachowania ludzi :-) Na posiłek zatrzymałem się przy hali sportowej. Słońce już chyliło się ku zachodowi i momentalnie zrobiło się odczuwalnie chłodno, ale liczyłem się z tym, że tak będzie. Śpieszyłem się z jedzeniem, gdyż mocno gonił mnie pęcherz, a dodatkowo chciałem oddalić się od zabudowań przed zmrokiem, by zwiększyć szanse na znalezienie dobrego miejsca na nocleg. W tych lekko niesprzyjających warunkach nagle ogarnęła mnie samotność... Minęła od razu, gdy wskoczyłem na rower! :-) Tego dnia pokonałem jeszcze około dwadzieścia kilometrów, w większości już po ciemku, co również miało swój urok :-) Przed zajęciem finalnego miejsca próbowałem zatrzymać się dwa razy, ale za pierwszym razem zatrąbił na mnie mijający mnie tir, a przy kolejnym, gdy już wybierałem odpowiedni krzak, w oddali włączył się zraszacz na polu ;-) Poza tym jednak drugie miejsce było w bezpośredniej bliskości przy drodze, więc nawet dobrze się złożyło, że wystąpiły jakieś czynniki, które odwiodły mnie od położenia się tutaj :-) Ostatecznie rozbiłem się na jakimś polu, położonym niżej niż droga, gdzie zupełnie nie było mnie widać :-) Niestety schodząc tam w zupełnej ciemności nie zauważyłem ciernistych krzaków, które dodatkowo rosły w uskoku i wszedłem w nie raniąc sobie nogi aż do kolan :-) Później było już lepiej :-) Gwiazdy na niebie i motyle w brzuchu :-) Byłem tak daleko od domu! Pierwszy raz w życiu na takiej wyprawie! Na hiszpańskiej, nieznanej mi zupełnie ziemi! Byłem bardzo wdzięczny, że tak mogę...!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
27.44 km 0.00 km teren
01:33 h 17.70 km/h:
Maks. pr.:40.45 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 7

Środa, 1 czerwca 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


Kolejna deszczowa noc i w dodatku zimny poranek. Początkowo sądziłem, że uda mi się zrobić zakładane dwieście kilometrów, ale niestety... Warunki do jazdy były bardzo złe - odczuwałem to jeszcze mocniej po dwóch poprzednich dniach. Dobiłem do jakiegoś lokalu za Lapalisse i pijąc herbatę zastanawiałem się co dalej. W telewizji pokazywali powódź pod Paryżem, a także prognozy pogody. Miało lać do poniedziałku! Na myśl o przerwaniu jazdy rowerem aż łzy stanęły mi w oczach. Wraz z Aneczką szukaliśmy transportu koleją na południe Francji do strefy bez opadów, aż w końcu wpadłem na genialny pomysł :-) Telefon do Piotra i kilka minut przed północą byłem już w Pau :-)

Na nocleg zjechałem przed Urbise. Trawa w tym miejscu była tak wysoka i mokra, że znów zaczęło mi chlapać w butach... Poza tym grunt był nierówny i w wielu miejscach stała woda, ukryta w zieleni. Jakoś przeżyłem ten nocleg... O poranku wszystko było dramatycznie mokre. Pakowanie się w takich warunkach również nie należało do przyjemnych. Rower cały przemoczony mimo wszystko spisywał się bardzo dobrze. Wspaniały kompan w podróży!


Do Lapalisse wjechałem kompletnie przemoczony, walcząc z zimnem i trzęsąc się przy tym. Dodatkowo szarość dnia wkradała się w oczy. Duża strata ciepła i ogólne zmęczenie powodowało, że do mojego organizmu zaczęła wkradać się wyraźnie odczuwalna senność! To było ciężkie pięćset kilometrów...


Bez wyraźnego planu zjechałem z trasy do zauważonego z drogi lokalu. Znów w ruch poszła herbata z ogromnymi ilościami cukru. Siedziałem na wysokim taborecie wymęczony, zziębnięty i próbujący zebrać myśli. Głowa mówiła, by nie wychodzić na zewnątrz, ale mój plan na dziś mimo wszystko był ambitny - chciałem pokonać dziś dwieście kilometrów. Nie było wiadomo, czy mi się to uda, ale cały czas chciałem walczyć! Pękłem w momencie gdy zobaczyłem prognozę pogody. Mieliśmy środę a w TV mówili, że miało tak lać jeszcze do poniedziałku! Potwierdziła się zatem wczorajsza informacja uzyskana w serwisie rowerowym. Poza tym dowiedziałem się o zalanym Paryżu, autostradzie nieopodal niego, wezbranych rzekach i połamanych drzewach. Miałem świadomość tego, że każdą noc spędzam pod namiotem i tu pojawił się element ryzyka, na który nie miałem wpływu. Teoretycznie wszystko mogło się wydarzyć. Byłem również wymęczony dotychczasową jazdą w tych dramatycznych warunkach. Mimo tego chyba przez godzinę walczyłem ze sobą! Przecież chciałem cały dystans pokonać rowerem! To miało być moje osiągnięcie! Decyzję o pozostawieniu roweru podjąłem ze łzami w oczach... Zaczęliśmy wraz z Aneczką szukać połączeń kolejowych na południe Francji, w międzyczasie nieco okrzepłem, godząc się z podjętą decyzją. Wtem przypomniałem sobie o opcji awaryjnej, jaką zakładałem przed wyjazdem na tą wyprawę! Dlaczego dopiero teraz sobie o tym przypomniałem?!? Jeden telefon i po godzinie czasu poznałem Sebastiana - rumuńskiego kierowcę, którego zadaniem miało być dostarczenie mnie i roweru we wskazane przeze mnie dowolne miejsce na świecie ;-)
Kategoria WYPRAWY