Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Z balastem, czyli... nie sam ;-)

Dystans całkowity:5210.35 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:292:53
Średnia prędkość:17.62 km/h
Maksymalna prędkość:68.64 km/h
Liczba aktywności:178
Średnio na aktywność:29.27 km i 1h 39m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
67.71 km 0.00 km teren
03:58 h 17.07 km/h:
Maks. pr.:33.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wiosna przyszła trzynastego ;-)

Niedziela, 13 marca 2011 · dodano: 13.03.2011 | Komentarze 0

Dziś rano miałem ustaloną wcześniej z Anią pobudkę na komórkę :-) Początkowo wydawało mi się, że mam dużo czasu, ale rzeczywistość okazała się nieco trudniejsza. Gdy poszedłem zamontować bagażnik okazało się, że brakowało przy nim dwóch górnych śrub. Zrobiło się małe zamieszanie, przez które straciłem pół godziny, szukając odpowiednich zamienników. Gdy w końcu udało mi się spakować nie byłem pewien, czy wziąłem wszystko to, co wcześniej zaplanowałem. Wyjechałem po dziewiątej, więc jeszcze nie było aż tak źle, w stosunku do wcześniejszego założenia.



Od razu przypomniało mi się, jak to fajnie jeździ się z sakwami :-) Rower taki trochę poważniejszy, stabilniejszy i fajnie rozpędza się go z obciążeniem. Nie ujechałem daleko, gdyż na Gazowej zatrzymała mnie jakaś kobieta w średnim wieku. Stanąłem się wiedząc, że nie mam dużo czasu, ale... cóż począć - damie się nie odmawia ;-) Okazało się, że z przedniego widelca jej wysłużonego składaka wypadło koło. Starałem się pomóc mimo dużej straty czasowej już na starcie, ale niewiele byłem w stanie zrobić. Bez klucza ani rusz - koło wciąż wypadało z uchwytów. Ruszyłem dalej i ostrożnie przejechałem po kładkach na remontowanym moście, ale za Odrą mogłem już przycisnąć :-) Między Koźlem, a Kłodnicą osiągnąłem ponad 30 km/h i jak na pierwszy wyjazd z sakwami w tym roku, to chyba nie było tak źle ;-)
Dzisiejszy dzień był podobny do wczorajszego, choć już na początku - jeszcze przed przymusowym postojem - zarejestrowałem wyraźnie odczuwalny chłodny wiatr. Być może też dlatego, że dziś wyjeżdżałem jednak wcześniej niż wczoraj. Szybko dotarłem do Kędzierzyna i niebawem byłem już u Ani. No... Więc, trzeba było jeszcze wnieść rower ;-) Umyłem łapki z niewielkiej ilości smaru ze składakowego koła i za chwilę byliśmy już w drodze do kościółka. Po powrocie zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Trochę nam to zajęło, gdyż wyszliśmy dopiero po godzinie. Jeszcze tylko wizyta w sklepie po pićku i mogliśmy ruszać w trasę.
Jechaliśmy równym tempem i po niedługim czasie dotarliśmy do niebieskiego, wypadowego szlaku, gdzie zaczęła się gadka na całego. Nim się zorientowaliśmy, dojechaliśmy do Starego Koźla - bociana wciąż nie było... ;-) Na Azotach wjechaliśmy na nieco mokrą drogę, prowadzącą do lasu, którą zmierzaliśmy do drogi ku Starej Kuźni. W międzyczasie zatrzymaliśmy się na chwilkę, przy odkrytej wczoraj przeze mnie kapliczce, a nieco wcześniej Ania zauważyła przebiegającą przed nami sarnę. Mnie nie dane było jej ujrzeć, gdyż akurat w tym momencie gapiłem się na drogę, bezpośrednio przed przednim kołem ;-) Gdy jechaliśmy już asfaltem do Starej Kuźni minęliśmy dwóch rowerzystów, którzy unieśli dłonie w geście pozdrowienia, co bardzo ucieszyło Anię. Nie ma się co dziwić - sam pamiętam swoje pozytywne odczucia, gdy ledwie wjechałem do Czech w drodze nad Balaton i momentalnie poczułem, że to trochę inny świat. To bardzo pozytywne i szkoda, że nie jest zakorzenione wśród polskich cyklistów. Niebawem dotarliśmy do Kuźni, ale jak już wcześniej ustaliliśmy, nie zbliżaliśmy się nawet do tamtejszej leśniczówki, udając się bezpośrednio do Kotlarni. Gdy tam dojeżdżaliśmy, jakieś trzydzieści metrów przed nami, w poprzek drogi przebiegły trzy sarny, urozmaicając nam niekończącą się wciąż rozmowę i pozostawiając na drodze przy rowie ślady kopyt. Przez Kotlarnię przemknęliśmy szybciutko i mijając zabytkowe lokomotywy, dojechaliśmy do lasu, którym zamierzaliśmy dotrzeć do Rud. Zrobiło się nieco bardziej pod górkę, gdyż grząska droga trochę nas zmęczyła, a poza tym zaczynało być nieco bardziej ciepło i obydwoje się zgrzaliśmy. Mimo to dziarsko kręciliśmy przed siebie :-) Gorsze warunki na drodze, nie zniechęciły nas do ponownego podziwiania przemierzanych okolic, a w międzyczasie snuliśmy nieśmiało plany na niedaleką przyszłość. Przez pewien moment dokuczał nam jednak wiatr i jazda stała się męcząca - był to moment minimalnego spadku wydajności.



Po kilku kolejnych kilometrach, dotarliśmy do ostatniego skrzyżowania. Dalej droga prowadziła już prosto do Rud. Co prawda spoglądając na nawigację wysnułem wniosek, że będzie to droga asfaltowa, ale w rzeczywistości tak nie było. Omijając zagłębienia jechaliśmy dalej, zastanawiając się jakiego zwierzęcia ślady, znajdują się na nawierzchni drogi. Nieco wolniejszym tempem, dotarliśmy w końcu do drogi asfaltowej gdzie przycisnęliśmy, korzystając z ulgi jaką dał nam mniejszy opór i fakt, że jechaliśmy nieco w dół po równi pochyłej. Wraz ze zmianą nawierzchni, na naszej trasie pojawili się ludzie: spacerujący, jeżdżący na rolkach, rowerach, z wózkami i dziećmi.



Mimo, że dokuczał nam już głód, to w bardzo pozytywnych nastrojach dotarliśmy do Rud. Lokal w którym zamierzaliśmy przystanąć nie miał jeszcze rozłożonego ogródka na zewnątrz (co de facto nie było niczym dziwnym ;-) ) i zaczęliśmy przez chwilę zastanawiać się, co począć z rowerami. Ostatecznie postanowiliśmy pozostawić je za budynkiem przy części gospodarczej i spiąć je razem. Ja miałem jeszcze tylko spakować najcenniejsze rzeczy do Ani plecaka, który zabierała ze sobą. Gdy spinałem nasze sprzęty, pojawiła się inna para rowerzystów z podobnym problemem. Po zakończonym posiłku tak się złożyło, że opuściliśmy lokal w podobnym czasie, życząc sobie szerokości :-) Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po wyjściu z budynku, to już jednak stosunkowo późna pora. Co prawda było około szesnastej, ale dzień nie był już tak świeży. Postanowiliśmy udać się do Dziergowic rowerami i na miejscu zdecydować, czy pojedziemy dalej na dwóch kółkach, czy też wsiądziemy do pociągu. Ruszyliśmy więc ochoczo znaną nam już trasą, ale niestety Anię dopadł ból kolana. Niebawem przystanęliśmy i po chwili dolegliwość ustąpiła :-) (a przynajmniej Ania nie dawała poznać tego po sobie) Dalej jechało się bardzo przyjemnie i znów mieliśmy okazję ku temu, aby pogadać. Stumilowy las ugościł nas wspaniale :-)



Ostatni etap do Solarni nie był już jednak tak łagodny. Znów zrobiło się grząsko i mokro - momentami nawet bardzo. Ten odcinek znów kosztował nas nieco więcej energii, ale ukończyliśmy go bezproblemowo :-) Przy głównej drodze przystanęliśmy na chwilę, aby ustalić dalszy przebieg trasy. Nie chciałem o nim decydować, natomiast chęci Ani do kontynuowania jazdy rowerem, wydawały się być niespożyte. Zarządziła więc pokonanie na siodle trasy do samego Kędzierzyna.



Ruszyliśmy przed siebie i po chwili pojawiły się pierwsze wątpliwości, co do słuszności dokonanego wyboru. Nastąpiła po nich zmiana planów: do Kędzierzyna postanowiliśmy dojechać jednak już pociągiem. Gdy zbliżaliśmy się do przejazdu, szlaban właśnie był opuszczany, ale pani dróżniczka wspaniałomyślnie zatrzymała go w połowie specjalnie dla nas. Jak się później okazało, nie był to jedyny prezent od PKP tego dnia ;-) Po kilkunastominutowym oczekiwaniu na pociąg, załadowaliśmy się do niego praktycznie bezproblemowo.



W trakcie jazdy, wymienialiśmy pojedyncze zdania, w międzyczasie robiąc zdjęcie Pszczole w "pciapciągu" ;-) Na stacji docelowej, udaliśmy się jeszcze na wiadukt, aby chwilę popatrzeć z wysokości na przejeżdżające samochody, a następnie zjechaliśmy schodami do ulicy. Niebawem odprowadziliśmy Pszczołę i poszliśmy zapełniać sakwy pakunkami od Ani :-)
W niecałą godzinę później, byłem już w drodze do Koźla. Panowała już całkowita ciemność, gdyż było już po dziewiętnastej. Jadąc Kozielską pomyślałem sobie, że chyba będzie lepiej, jak odbiję na obwodnicę przy Carrefour'ze. Wpadnięcie w jedną z dziur przypieczętowało tą decyzję. Jadąc poboczem obwodnicy, mijany w ciemności przez samochody, przypomniał mi się jeden z węgierskich odcinków, który pokonywałem nocą. Przez chwilę poczułem się tak, jak wtedy... :-) W miarę szybkim tempem, doturlałem się do ronda i skierowałem do Kłodnicy. Ten odcinek pokonałem na małym sprincie, nieco zwalniając dopiero przed Koźlem. Przed Odrą ponownie wytraciłem nieco prędkości, walcząc przez moment z przeciwnym wiatrem. Inna sprawa, że nie spieszyłem się zanadto. Jeszcze ponowne tego dnia odwiedziny w bankomacie i żywym tempem popędziłem w stronę domu, gdzie czekało mnie wypakowywanie sakw :-)
Dzisiejszym wyjazdem odcięliśmy się chyba od zimowej części sezonu, która praktycznie już odeszła. Nadchodzi czas na dalsze i dłuższe wyjazdy :-))

Dane wyjazdu:
20.15 km 0.00 km teren
01:06 h 18.32 km/h:
Maks. pr.:35.40 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Pkt 8: McDonald's

Czwartek, 3 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 0

Po pracy było jeszcze ciepło i jasno. Szkoda, że nie można być od razu w domu. Wtedy momentalnie można by było wyjść na rower w taki dzień jak dziś i powoli zaczynać łapać wiosnę. Ania miała gorszy dzień i podczas rozmowy z nią widać było, że potrzebowała bidula oderwać się od tychże problemów - zrobić coś pozytywnego i konkretnego. Gdy jechałem do domu wiedziałem już raczej na pewno, że wyjdziemy razem na rower. Co prawda wciąż w głowie miałem obawy, co do sytuacji na zewnątrz: już się ściemniało i temperatura na pewno mocno spadła, a na pewno doszedł do tego wiatr. Trzeba jednak przyznać, że obcując ze swą rowerową towarzyszką, uczę się pozbywać negatywnego egoizmu. Bardzo pomogło mi to, w podjęciu ostatecznej decyzji...



W domu przekąsiłem coś aby tylko i po niecałej pół godziny, byłem już przed klatką. Ponownie zrodziły się wątpliwości, czy to aby dobry pomysł, żeby jechać do Kędzierzyna. Ochłodziło się i było już całkiem ciemno. Zapaliłem lampkę i ruszyłem - po prostu. Przy Orlenie przystanąłem, aby spojrzeć na telefon. Dałem znać Ani, że jestem już w drodze i przeprawiłem się przez remontowany most. Gdy byłem przed nim, nieco z tropu zbiły mnie dwa zakazy: wjazdu i zaraz poruszania się pieszych. Okazało się jednak, że - przynajmniej do pewnego momentu - przejście jest z drugiej strony mostu. Na Wyspie jak zwykle ładnie przyspieszyłem (tym razem określiłbym dynamikę mianem "ostrego przyśpieszenia") i po krótkiej chwili byłem już z drugiej strony Odry. Przy końcowych zabudowaniach, przemknęło mi przez myśl, aby pojechać drogą rowerową. Chciałem nieco skrócić dystans i liczyłem się z tym, że będę jechał po gorszej nawierzchni. Odbiłem w prawo w polną drogę i włączyłem ciągłe światło. Musiałem zwolnić, gdyż widoczność była ograniczona. Po kilku chwilach wjechałem na wał i drogę rowerową. Jechałem przed siebie ze średnią prędkością, obserwując w oddali miejskie światła i uważając na nierówności i szczeliny między starymi płytkami chodnikowymi. Niestety, ale prawda jest taka, że ta droga jest po prostu niebezpieczna dla rowerzysty. Po kilku minutach jazdy, dotarłem do głównej drogi, a gdy już zbliżałem się do umówionego punktu zbiórki, zauważyłem mrugające światełko z roweru Ani, który właśnie wyłonił się zza wysepki ronda. To się nazywa synchronizacja :-)
Ruszyliśmy w kierunku Mc Donalds'a, a gdy tam dotarliśmy, postanowiliśmy nie zbliżać się tamże zanadto i obmyśleć dodatkową trasę, którą moglibyśmy dziś pokonać. Wszak cel z listy osiągnięty ;-) Przejechaliśmy obok Carrefour'a, a Ani zachciało się ścigać. Wysunąłem się na czoło, przecinając puste miejsca parkingowe, ale za chwilę zwolniłem :-) Niebawem byliśmy już na Pogorzelcu. Przejechaliśmy przez osiedle w poprzek i postanowiliśmy wyjechać w miasto. Celem był Park Orderu Uśmiechu i dotarliśmy na jego obrzeża, jadąc bocznymi drogami. Niestety zaczęły mi marznąć dłonie i stopy. Gdy przejeżdżaliśmy przez park podjąłem decyzję, że już na tym etapie wrócę do domu. Czułem się bardzo niekomfortowo.
Na Pogorzelec wróciliśmy odwrotną trasą, szybki "żółwik" i już byłem w drodze powrotnej. Byłem wręcz zły. Następnym razem dwa razy przemyślę decyzję o wyjeździe do Kędzierzyna w podobnych warunkach pogodowych. Wpadła mi do głowy nawet myśl, że dopóki temperatura nie osiągnie pułapu 15 stopni Celsjusza, to będę jeździł sam ;-) Głupie to strasznie, ale mój umysł szukał każdego pocieszenia... :-) Duży dyskomfort odczuwałem aż do obwodnicy, gdzie mogłem w końcu się rozpędzić. Jadąc szybciej odczuwałem nieco mniejsze zimno. W Kłodnicy było już całkiem spoko, a gdy minimalnie zgrzany wjechałem do Koźla, na dłoniach czułem się już OK na tyle, że w głowie na ułamek sekundy zrodziła się myśl, aby jeszcze gdzieś pojeździć. Niestety nie miała ona szans realizacji, gdyż na dziś miałem jednak już dosyć jazdy.

Dane wyjazdu:
48.62 km 0.00 km teren
02:51 h 17.06 km/h:
Maks. pr.:41.30 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Zimowy wyjazd do Starej Kuźni

Niedziela, 13 lutego 2011 · dodano: 13.02.2011 | Komentarze 0

Dzisiejszy dzień był podobny do wczorajszego, ale jednak mniej jasny i słoneczny. Niesiony doznaniami poprzedniego wyjazdu, umówiłem się z Anią na wspólny wypad. Trochę więcej czasu niż zwykle, zajęło nam ustalenie miejsca zbiórki, a dodatkowo praktycznie już z trasy jeszcze raz pozwoliłem sobie je zmienić. Trochę nie bardzo mogłem się zebrać w czasie ;-)



Mimo to szybko znalazłem się w umówionym miejscu i dokładnie - co do sekundy - minutę przed czasem :-) To się nazywa punktualność! (chociaż raz mi się udało ;-) ) Już na starcie czekało mnie nie lada wyzwanie: Ani licznik nie działał. To znaczy działał, bo jedynie przekręcenie czujnika na kole pozwoliło mi cieszyć się tytułem człowieka, którego ręce leczą ;-) Ruszyliśmy w kierunku Kuźniczek, ale tym razem za sugestią Ani pojechaliśmy osiedlem, a nie obwodnicą. Po kilku minutach jazdy, byliśmy już w lesie. Podążaliśmy przymarzniętą drogą, łamiąc co jakiś czas lód na kałużach. Zatrzymaliśmy się oczywiście przy jeziorku, gdzie zrobiłem kilka fotek i ponownie przeszedłem się po lodzie :-) Oczywiście nie oddalałem się zanadto od brzegu :-) Na cholerę mi towarzyszka podróży w stanie przedzawałowym? ;-)



Do głównej drogi jechaliśmy za panem joggingowcem, który biegnąc wykonywał różne wygibasy :-) Pozytywne to było, a na szczególne uznanie zasługuje fakt, iż chciało mu się tak biegać zimą :-) Nieczęsty to widok... Skręciliśmy w las i przez Lenartowice, a następnie przez działki, dojechaliśmy do Blachowni. Gdy minęliśmy osiedle, rzuciłem hasło aby wypróbować inną drogę, wiodącą obok zakładów. To był dobry pomysł, gdyż ominęliśmy ruchliwą szosę prowadzącą do Sławięcic i wyjechaliśmy bezpośrednio na drogę wiodącą do Starej Kuźni.
Czekał nas bardzo przyjemny odcinek. Las wydawał się być bardzo przyjazny: było bezwietrznie i z dala od samochodów. W pewnym momencie zacząłem jechać slalomem od pobocza do pobocza, a pełna werwy Ania rzuciła hasło zachęcające do szybszej jazdy - oczywiście już bez slalomu ;-) Wkrótce dotarliśmy do leśniczówki, przy której pokręciliśmy się kilka minut :-)




Zdjąłem rękawiczki i niestety tym razem dłonie zdążyły ochłodzić się na tyle, że ponowne ich założenie nic nie dało. Ruszyliśmy w drogę powrotną i wjechaliśmy do lasu, kierując się w stronę Azot, po drodze mijając zamarznięte kałuże na których rysowały się ciekawe wzory. Wszechobecną ciszę przerywał czasem łoskot łamanego pod kołami rowerów lodu. Byłoby wszystko w porządku, ale jednak jak na takie warunki, to jechaliśmy zdecydowanie nie moim tempem. Doszło nawet do tego, że w pewnym momencie czułem ochłodzenie na całym ciele, ale mimo wszystko jechało się całkiem przyjemnie. Las był opustoszały i cichy. Czekamy wiosny, aby sprawdzić jak zmieni się pod jej wpływem... :-) Na pewno przyjedziemy to sprawdzić :-)
Gdy wyjechaliśmy na Azotach, skierowaliśmy się ku Staremu Koźlu, skąd wyruszyliśmy w stronę niebieskiego szlaku. Znów spokojną jazdę, przerwała mi konieczność wykonania uniku przed gałęzią w tym samym miejscu co wczoraj ;-) Przed schroniskiem dla zwierząt zatrzymaliśmy się, gdyż w Ani rowerze coś nie grało. Okazało się, że urwało się mocowanie zapięcia i zaczęło ono ocierać o oponę. Ja natomiast najadłem się ziemi, chcąc wytrzeć palca :-)
Rozstaliśmy się przy głównej i popędziłem w stronę domu. Od razu mogłem przyśpieszyć, czego efektem był wzrost wartości średniej prędkości o kilka dziesiątych :-)

Dane wyjazdu:
48.94 km 0.00 km teren
02:45 h 17.80 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wietrznie i pagórkowato

Niedziela, 6 lutego 2011 · dodano: 06.02.2011 | Komentarze 0

Pogoda dziś znów była niepewna. Było wietrznie, a chmury to się pojawiały, to znów znikały. W pewnym momencie pojawiło się słońce. Sprawdziłem temperaturę i zadzwoniłem do Ani. Miałem pół godziny na to, aby dojechać do Dębowej. Przed wyjściem sprawdziłem felgi, dodatkowo zwracając uwagę na szprychy w tylnym kole, po wczorajszym dole. Wydawało się, że jest OK.



Pierwsze co zarejestrowałem po wyjściu z domu, to wysoka temperatura i wiatr. Ruszyłem w kierunku miejsca zbiórki, jadąc osiedlem i parkiem. Około 200 metrów przed rondem na Dębowej, dostrzegłem Anię jadącą do ronda od strony Kędzierzyna. Dojechałem do umówionego miejsca i po chwilowym oczekiwaniu ruszyliśmy już razem w dalszą drogę. Było spokojnie aż do czasu, gdy w miejscowości Dębowa dopadły nas dwa psy. Ja niczego sobie z tego nie robiłem, ale Ania nieco się wystraszyła. Szybko jednak pożegnaliśmy natrętnych towarzyszy i pojechaliśmy przed siebie, zatrzymując się na przystanku w Długomiłowicach. Po chwili ruszyliśmy dalej, stawiając opór przeciwnemu wiatrowi. Nieco też zacząłem poganiać Anię. Po kilku kilometrach jazdy, dotarliśmy do Gierałtowic, gdzie czekał nas mały podjazd. Wyrwałem się do przodu, ale chwilę później usłyszałem wołanie za plecami. Wróciłem i okazało się, że Ania zakleszczyła łańcuch między korbą, a ramą. Naprawa zajęła mniej czasu, niż wywód teoretyczny ;-) W kilka chwil później byliśmy na szczycie podjazdu, a po zjeździe znaleźliśmy się w Przedborowicach, gdzie zdecydowaliśmy się wypróbować nową drogę, jednocześnie zjeżdżając z tej, na której pewnie czyhałyby na nas wredne psy.
Byłem ciekaw tego odcinka i zaskoczył mnie on już po pierwszym zakręcicie - na widok średniej wielkości wzniesienia, które pojawiło się przed nami, wybuchnąłem śmiechem :-) Poczekałem na Anię na górze, w międzyczasie rozglądając się dookoła, przy okazji wypatrując Górę św. Anny. Szkoda, że przeoczyłem skrzyżowanie w Ostrożnicy, gdy byłem tam dwa tygodnie temu, bo zjazd z takiej górki byłby fajnym urozmaiceniem tamtej trasy :-) Wjechaliśmy do Ostrożnicy, która powitała nas ładnym zjazdem, zdradziecko doprowadzającym do kolejnego podjazdu. Gdy dotarliśmy do jego końca, zdecydowaliśmy iż zrezygnujemy z wizyty przy odkrytym przeze mnie ostatnio stawie. Szkoda rowerów brudzić, a poza tym wiosną będzie tam na pewno ładniej :-) Po przejechaniu kolejnych kilkudziesięciu metrów, zrobiliśmy sobie przerwę. W oddali słychać było szczekające psy, a fakt iż zmierzaliśmy właśnie w tamtą stronę, napawał Anię niepewnością. Przed ponownym wyruszeniem w drogę, wymieniłem baterie w nawigacji. Po kilkuset metrach wyjechaliśmy poza zabudowania, a następnie pokonaliśmy kilka pagórków i rozpędzając się na zjeździe, dotarliśmy do mniej ciekawego odcinka, czyli krajowej "trzydziestki ósemki". Za kolejnym podjazdem, zatrzymałem się w oczekiwaniu na Anię, która nieco zaczęła narzekać na kolana, ale dziarsko pruła przed siebie, rezygnując z postoju. Nieco wzmógł się wiatr, który dosyć często zaczynał śpiewać między szprychami.
Wjechaliśmy na drogę w stronę Gościęcina. Zerknąłem na nawigację i rzuciłem hasło (postawiłem przed faktem dokonanym? ;-) ), abyśmy sprawdzili inną drogę w kierunku Łężec. Początkowo prowadziła nas ładnym asfaltem i jechało się nam przyjemnie, a w dodatku bez wiatru. Optymizm nie opuścił mnie nawet wtedy, gdy owa droga zamieniła się w polny, błotnisty trakt. Ania co prawda nieco powątpiewała w słuszność mojej decyzji, ale ja jechałem dalej z uporem prawdziwego maniaka. Zawrócić postanowiłem dopiero wtedy, gdy w oddali dostrzegłem lekkie obniżenie terenu, a w nim śnieżną zaspę. Droga powrotna szła mi już bardziej topornie. Ania swój rower prowadziła. Niebawem dotarłem do kapliczki, stojącej w miejscu gdzie zaczynał się asfalt i patykiem wyczyściłem rower z niewielkiej ilości błota, znajdującego się głównie na ramie przy przedniej przerzutce. Po kilku dłuższych chwilach zjawiła się też Ania. Jej rower wyglądał dużo gorzej, a to za sprawą klocków hamulcowych, które blokowały błoto przyczepione do opon. Niezwłocznie przystąpiliśmy do pozbywania się tego syfu.





Wyszło na to, że przez moją ignorancję, straciliśmy mnóstwo czasu i zrujnowałem sobie średnią, choć z drugiej strony zawsze to jakieś urozmaicenie ;-) Wróciliśmy na asfalt i po krótkiej chwili, zjeżdżając ze wzniesienia, wylądowaliśmy w Gościęcinie. Kto drogi prostuje...
Dalsze kilometry pokonywaliśmy już dużo szybciej, a ja zacząłem odczuwać zmęczenie i znużenie. Ania o dziwo nie skarżyła się na takie dolegliwości. Przed Łężcami wystraszył nas duży pies, będący na podwórzu, którego brama była otwarta na oścież. Na szczęście skończyło się jedynie na strachu i niebawem dotarliśmy do Bytkowa, a następnie do Pociękarbia. Czekało nas tam ostatnie tego dnia wzniesienie, a gdy je pokonaliśmy, znaleźliśmy się w Radziejowie. W międzyczasie widzieliśmy też dwoje jeźdźców na koniach. Dalej pojechaliśmy drogą między polami, a pod jej koniec, pozwoliłem sobie po raz kolejny oddalić się nieco od towarzyszki podróży. Gdy hamowałem przed główną drogą zauważyłem, że wydajność tylnego hamulca radykalnie spadła. Będę go musiał jutro obejrzeć. Następnie zjechaliśmy ze wzniesienia pomiędzy domkami w Reńskiej Wsi i wjechaliśmy na drogę do Koźla, na której ponownie zaliczyłem ten sam dół, co ostatnio i to w dodatku tym razem obydwoma kołami. Na życzenie Ani, zrobiliśmy jeszcze małą pauzę w miejscu dzisiejszej zbiórki na Dębowej, po czym rozstaliśmy się na rondzie. Wjechałem do parku, a że wciąż odczuwałem zmęczenie, zdecydowałem się pojechać do domu prostą drogą, bez wymyślania bardziej skomplikowanej trasy.

Dane wyjazdu:
35.47 km 0.00 km teren
02:07 h 16.76 km/h:
Maks. pr.:41.10 km/h
Temperatura:6.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

"Napoczynamy" sezon :-)

Sobota, 5 lutego 2011 · dodano: 05.02.2011 | Komentarze 0

Od ubiegłorocznej jesieni pojęcie "sezonu" uległo radykalnej zmianie. Dziś to pojęcie mogę utożsamiać z rokiem kalendarzowym. Początkowo tytuł wpisu miał brzmieć "Napoczynamy luty" (czyt. ja i Kosia), ale w pewnym momencie wyjazdu, postanowiłem udać się do Kędzierzyna, zmieniając wcześniejsze plany. Znalazł się więc pretekst do rozpoczęcia wspólnego sezonu - zwłaszcza, że wpis w rowerowym kalendarzu na 2011 rok w dniu 4 lutego brzmi: "Rozpoczynamy sezon! :)".



Gdy wychodziłem, na zewnątrz było już ciemno. Nie dziwota - godziny popołudniowe, a nawet wieczorne. Wyruszyłem Piastowską w stronę centrum i przejechałem przez część parku, aby ominąć nielubiany odcinek głównej drogi. Dalej chodnikiem dotarłem do skrzyżowania z ulicą Żeromskiego, gdzie zjechałem na asfalt. Momentalnie przyśpieszyłem, co poniekąd było zasługą dobrze wyregulowanej tylnej przerzutki, gdyż mogłem nieco ostrzej obchodzić się z napędem, nie martwiąc się, że w którymś momencie łańcuch strzeli na zębatce z powodu nieprecyzyjnej zmiany przełożenia. Przejechałem przez Rynek, a następnie podjechałem do Audi, stojącego na parkingu przy PKS'ie. Chciałem jedynie sprawdzić z ciekawości, na ile właściciel je wycenił. Nie zatrzymując się nawet przy samochodzie, depnąłem na pedały i ochoczo się rozpędziłem. Czułem zapas mocy w nogach :-) Wsłuchiwałem się także w pracę napędu, który także przeczyściłem, przy okazji ustawiania przerzutki. Fajnie jest wiedzieć, że sprzęt spisuje się tak jak powinien :-) Wyjechałem na główną i po chwili przystanąłem na chodniku, dzwoniąc do Ani. Ustaliliśmy, że podjadę do Kędzierzyna i razem wybierzemy się na mały trip. Ruszyłem więc w kierunku mostów...
Jechałem po błotnistej mazi na remontowanym wciąż moście i znów spotkałem tam Szymona - kolegę jeszcze z czasów szkolnych. Zamieniliśmy dwa zdania, po czym ruszyłem dalej i pokonując już tylko kładkę znalazłem się na Wyspie. Znów dynamicznie się rozpędziłem, zwracając przy okazji na siebie uwagę nielicznej grupki ludzi, czekających na przystanku na autobus. Nawierzchnia była dobra, więc spokojnie mogłem cisnąć. Było też ciepło i bezwietrznie. Do Kędzierzyna dotarłem szybkim tempem nieco zgrzany, ale średnia 22,3 km/h chyba sama mówi za siebie :-) Dałem znać Ani, że już się zbliżam i gdy dotarłem przed jej dom, nawet się nie zatrzymywałem. Popędziliśmy, snując plany co do dalszego przebiegu wyjazdu. Tym razem postanowiłem też przekazać dowództwo nad wyprawą, swej rowerowej towarzyszce ;-)
Pojechaliśmy w stronę domków. Jechało się przyjemnie, choć trzeba było uważać na dziury i nierówności, nękające wszystkie polskie drogi o tej porze roku. Jak już wspomniałem, tego wieczora dyrygowała Ania, więc bez szemrania zgodziłem się na wyjazd do Azot. Gdy tam jechaliśmy, puściłem się sprintem pod wiaduktem i dało mi to dużo frajdy :-) Następnie zjechaliśmy z głównej ulicy i wjechaliśmy w głąb osiedla, a po pewnym czasie znaleźliśmy się tuż przed drogą, prowadzącą bezpośrednio na Azoty. Zanim jednak do niej dotarliśmy, Ania zaliczyła ukryty pod kałużą dół. Trzeba przyznać, że wyglądało to dosyć niebezpiecznie. Mijając skrzyżowanie, wjechaliśmy na asfaltowe pobocze dla rowerów, które jednak było całe ubłocone, więc korzystając z okazji, po kilkunastu metrach zjechałem z niego na pas ruchu, ponieważ droga na tej szerokości była czysta. Ania dalej jechała po kałużach ;-) Zauważyłem też, że ubrudzony napęd, zaczął przejawiać minimalne oznaki gorszej pracy.
Wjechaliśmy na czerwony szlak między drzewami i niestety były to ostatnie momenty dobrej, wypracowanej wspólnymi siłami średniej prędkości (bo trzeba przyznać, że i Ania jechała solidnie). Droga była oświetlona jedynie przez nasze lampki, a warunki znacznie się pogorszyły: leżał lód, było mokro, a my jechaliśmy po niewielkich koleinach, na których czasem rzucało. Ania zaliczyła też małą podpórkę. Niebawem jednak dojechaliśmy do osiedla, kontynuując dalszą jazdę po asfaltowej ścieżce, okalającej bloki. Przez pierwszych kilkaset metrów, warunki były podobne do tych panujących w lesie, ale później było już tylko lepiej :-) Gdy dotarliśmy do końca osiedla, przystałem na propozycję Ani, aby udać się do Lenartowic. Na miejscu okazało się jednak, iż tamtejsza droga jest nieoświetlona, więc obydwoje podświadomie zdecydowaliśmy się na to, aby pojechać do Blachowni.
Jechaliśmy główną drogą i niestety tuż przed zjazdem na osiedle, zaliczyłem dół w taki sposób, że szlag poszedł po obydwu felgach i wydały one z siebie głośny, metaliczny dźwięk. Oczywiście nie byłem z tego faktu zadowolony, ale starałem się jak najszybciej zapomnieć o tym incydencie, aby nie psuć dalszej części wyjazdu. Miałem jedynie nadzieję, że felgi nie są uszkodzone i że nie przebiłem żadnej z dętki... Skręciliśmy w pierwszą boczną uliczkę i po kilkuset metrach, dotarliśmy do grupy bloków mieszkalnych. Droga kończyła się w tym miejscu, więc zawróciliśmy i odbiliśmy w pierwszą oświetloną alejkę. Oczywiście wspólny czas upływał nam na gadaniu :-) Dotychczasowa pogoda wciąż się utrzymywała, choć miałem wrażenie, iż nieco się ochłodziło. Gdy dotarliśmy do głównej drogi, postanowiliśmy okrążyć Blachownię, jadąc osiedlowymi uliczkami. Niebawem byliśmy już u wylotu z osiedla, przy drodze prowadzącej do centrum Kędzierzyna. Gdy tylko minęliśmy ostatnie zabudowania, zgaszono nam latarnie. Akurat wtedy, gdy byliśmy na najmniej zurbanizowanym odcinku drogi! Mimo to bez przeszkód dotarliśmy do os. Piastów i lawirując między blokami, przedarliśmy się do Parku Orderu Uśmiechu. Gdy z niego wyjechaliśmy zaproponowałem, abyśmy pojechali chodnikiem wzdłuż ulicy Wojska Polskiego. Moja propozycja nie dość, że spotkała się z akceptacją, to jeszcze została uzupełniona ideą odwiedzenia skate parku. To był strzał w dziesiątkę! :-)
Na miejscu spróbowaliśmy z Kosią sił na niektórych sprzętach, a gdy wreszcie usiadłem na ławce, mogłem wpatrywać się w swój delikatnie oświetlony rower, który świetnie komponował się z otoczeniem :-) Kośka! Normalnie piękna jesteś! :-)) W pewnej chwili zauważyłem trampki, zawieszone na gałęzi drzewa przy którym siedzieliśmy. Ja zauważyłem tylko jedną parę, ale Ania w ułamku sekundy wskazała mi całą plejadę innych :-) Nie liczyłem dokładnie, ale wisiało tam kilkanaście par butów! Ciekawe z jakiej przyczyny, tudzież okazji się tam znalazły... :-) Niebawem zebraliśmy się w drogę powrotną. Oczywiście, zaliczyłem jeszcze kilka hopek, a następnie wspólnie z Anią pojeździliśmy pomiędzy murkami znajdującego się nieopodal, niewielkiego labiryntu :-) Później chodnikiem udaliśmy się do kolejnego parku, a gdy tam dojeżdżaliśmy, nieco odłączyłem się od towarzyszki podróży, postanawiając pokluczyć po chodnikowych skrzyżowaniach. Wreszcie rzuciłem hasło, aby podjechać pod znajdujące się przed nami małe wzniesienie. Nie byłem zbytnio rozpędzony, więc na końcowym etapie, koła uślizgiwały się na znajdującym się na chodniku lodzie. Będąc na wzniesieniu, skierowaliśmy się w stronę wyjazdu z parku, jadąc wzdłuż wzniesienia. Za każdym razem, gdy naciskałem na pedały, tylne koło ślizgiem uciekało w bok. Znów mogłem się przekonać, iż dysponuję nie najgorszym panowaniem nad rowerem :-)
W kilka chwil później, byliśmy już na drodze prowadzącej do domu Ani. Nim się rozstaliśmy, odwiedziliśmy jeszcze jedno (sentymentalne dla niej) miejsce, którym było boisko szkolne, znajdujące się nieopodal jej domu. Rozeszliśmy się (bo nie napiszę przecież "rozjechaliśmy" ;-) ) przed garażem Pszczoły (czyt. roweru Ani), po czym rozpocząłem samotny rajd do domu, oczywiście od razu zwiększając prędkość podróżną :-) Bardzo szybko znalazłem się na wylocie z Kędzierzyna, podobnie jak i nie ciągnął mi się przejazd przez Kłodnicę, wraz z odcinkiem do Koźla. Wciąż czułem dynamikę w nogach i mogłem robić z tego użytek. Zwolniłem dopiero przed pierwszym mostem na Odrze, a po przeprawie przez kolejny, pozwoliłem sobie na większy sprint aż do ulicy Gazowej. W kilka następnych minut, byłem już przed blokiem :-)
Decyzja do wyjeździe do Kędzierzyna była bardzo dobra. Wyjście skończyłoby się zapewne objechaniem parku, lub jeszcze kilku innych ulic i powrotem do domu, a wyszło na to, że złożył się nam naprawdę udany wypad :-)

Dane wyjazdu:
39.76 km 0.00 km teren
02:19 h 17.16 km/h:
Maks. pr.:45.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Gdy jesienią jest lato :-)

Niedziela, 14 listopada 2010 · dodano: 14.11.2010 | Komentarze 0

I znów Benek i pobudka... :-) Ledwie jednak otworzyłem oczy, ogarnęło mnie małe zdziwko - między żaluzjami bardzo mocno przebijało się słońce. Po obowiązkowym spacerze z uznałem, że takiego dnia zmarnować nie mogę! Ta pogoodaaa! Dzień szykował się przepiękny! Pomyślałem także o Piotrku - już na początku spaceru z Benkiem wysłałem mu SMS'a. Chyba czas zmazać tą plamę w postaci kilkukrotnej odmowy na rowerowe zaproszenie... W oczekiwaniu na odpowiedź począłem kombinować, gdzie w taki dzień mógłbym się wybrać. Oczywiście brałem pod uwagę dłuższe trasy. W międzyczasie odezwał się Piotrek, ale po krótkiej wymianie zdań pomyślałem, że wspólny wyjazd może nie dojść do skutku - musiałbym dosyć długo (z mojego punktu widzenia) na niego poczekać. Ostatecznie umówiliśmy się, że jak będę wychodził, to zadzwonię. Na planowaniu trasy zeszło mi jednak trochę czasu, a końcowym efektem był zamiar udania się do Czarnocina. Trasa bardzo podobna do jednego z pierwszych dłuższych wyjazdów w tym sezonie. Czyżby szykował się kolejny sentymentalny wyjazd? ;-) Przed wyjściem zadzwoniłem jednak do Piotrka i okazało się, że za około dwadzieścia minut byłby gotowy do wyjścia. No cóż... Skoro czekałem tyle, to mogę poczekać jeszcze trochę... Umówiliśmy się, że podjadę pod jego klatkę. Zanim opuściłem mieszkanie, pomyślałem o aparacie, ale od razu przypomniało mi się, że mam słabe akumulatorki, a zapasowe są nie naładowane.


W trzy minuty później byłem na Niemcewicza, gdzie oczekiwałem na Piotra, który nie nadchodził nawet kilka minut po tym jak otrzymałem do niego SMS o treści "Idę". Gdy się zdzwoniliśmy okazało się, że mieszka on gdzie indziej, a ja kojarzyłem go z Niemcewicza, gdyż w dużej mierze właśnie tutaj go spotykałem :-) Umówiliśmy się więc przy garażach, obok szkoły "dwudziestki", gdzie niezwłocznie ruszyłem. Piotr dojechał po około dwóch minutach, po czym ustaliliśmy, że to on będzie przewodnikiem tej wycieczki. Nalegałem na to nieco, gdyż byłem bardzo ciekaw, czy ewentualnie poznam jakieś nowe trasy. Niezwłocznie po tym ruszyliśmy, gdyż już zaczęło mi być nieco szkoda zmarnowanego już czasu, no i też przecież po co mielibyśmy stać w miejscu? :-) Od samego początku zawiązała się nam rozmowa. Nie dziwota wcale, gdyż wielokrotnie zdarzało się, że nasze wpadki na chodniku kończyły się rozstaniem dopiero po dłuższej wymianie zdań. Zmierzaliśmy w kierunku Rogów, a podczas jazdy kilka razy zdarzyło się, że nasze kierownice znalazły się zbyt blisko siebie. Oj... Trzeba będzie wziąć poprawkę na nowego rowerowego towarzysza :-) Gdy dojechaliśmy do wiaduktu Piotrek rzucił hasło, abyśmy przejechali pod nim. Ojejku... Co prawda podążyłem śmiało za nim, ale pod tym wiaduktem, to przechodziłem, czy przejeżdżałem na rowerze ostatni raz chyba w podstawówce! :-) No ale co tam :-) Głowę kładziemy na kierownicy i heja do przodu! :-) Aby dostać się do lasku poborszowskiego, przejechaliśmy nieznanym mi wcześniej skrótem, który mniej więcej w połowie dystansu zmusił Piotra do zejścia z roweru, gdyż polna droga po której jechaliśmy, była dosyć mocno ubłocona. Pewien odcinek pokonaliśmy więc polem, które bardziej nadawało się do jazdy - ot taka charakterystyka naszych rodzimych dróg ;-) Aby dostać się do lasku musieliśmy ominąć lub przejechać jeszcze przez kilkanaście kałuż na drodze biegnącej wzdłuż Odry. Mnie osobiście taka jazda całkowicie nie przeszkadzała, a nawet nieco rozbawiało mnie gadanie Piotrka, który obawiał się trochę o to, aby zbytnio nie zabrudzić swojego roweru. Gdy w końcu minęliśmy pierwsze drzewa, mój kompan zaproponował postój, po czym z plecaka wyciągnął aparat. No rzesz kurczę! To i ja mogłem wziąć jednak swój! :-) Okazało się więc, że trafili na siebie dwaj fotograficzni amatorzy-amatorzy :-) Ruszyliśmy dalej do Poborszowa, a z uwagi na zły stan starych (jeszcze sześciokątnych) płyt chodnikowych jechaliśmy wolno. Tempo znacznie wzrosło, gdy znaleźliśmy się na asfaltowej drodze. Jechało się bardzo przyjemnie, gdyż temperatura była dosyć wysoka, a dzień był naprawdę piękny :-) Przejechaliśmy przez część Poborszowa i po dłuższej chwili znów skręciliśmy w boczną uliczkę. Jeszcze na tym etapie wycieczka nie miała przede mną żadnych tajemnic, gdyż znałem te okolice. Gdy tylko ujechaliśmy kilkanaście metrów w oddali ujrzeliśmy jeźdźców na koniach. Było ich pięciu, a każdy koń był czarny, a przy tym bardzo dorodny. Ja pomknąłem przed siebie, natomiast Piotrek zatrzymał się, aby zrobić kilka fotek. Gdy był mijany usłyszałem też, że zagaduje do ostatniego jeźdźca. Pozytywny z niego facet :-) Kolejno wjechaliśmy do lasu, aby tym krótkim odcinkiem przedostać się do drogi, która prowadzi do promu. My oczywiście skierowaliśmy się jednak w kierunku czterdziestki piątki, a następnie jedynie ją przecięliśmy, kierując się w stronę Walec.
Gdy dotarliśmy do Dobieszowa, Piotr zapytał mnie o wersję dalszej trasy - oczywiście skierowaliśmy się tam, gdzie jeszcze nie jechałem. Dla mnie to właśnie od tego momentu zaczął się wyjazd... Już na pierwszym wzniesieniu mieliśmy powód do małej przerwy: było na nim widać praktycznie cały Kędzierzyn (a przynajmniej jego skrajne, najbardziej oddalone i najbliższe dzielnice), a ponadto w odległości kilkuset metrów, na polach pasło się kilka saren. Po kilku chwilach ruszyliśmy dalej tylko po to, aby za kolejnych kilkaset metrów znów się zatrzymać :-) Piotrek znów wyciągnął aparat, a jedno ze zdjęć wyszło mu takie, że... chętnie bym skopiował je sobie na swój dysk... Tak tak, trzeba się do tego przyznać ;-) Po kilku zakrętach i przejechaniu przejazdu kolejowego, dotarliśmy do drogi, która prowadziła w kierunku Prudnika, po czym minęło nas kilku motocyklistów na motorach przypominających Harley'e. Żeby jeszcze człowiek wiedział jak się owe motory nazywają, to byłoby fajnie... No cóż. Nie można być specem od wszystkiego ;-) Po kilku chwilach skręciliśmy w leśną, nieco ubłoconą drogę. Było bardzo spokojnie, a my dyskutowaliśmy na temat ewentualnych wariacji dla tych leśnych traktów. Może kiedyś wiosną? :-) Niebawem dojechaliśmy do drewnianej wiaty, która ku naszemu zdziwieniu obstawiona była samochodami. Nic, tylko pewnie myśliwi poszaleć przyjechali. Czas na kolejny postój i kilka zdjęć. Oczywiście też się rozgadaliśmy, a w międzyczasie jeszcze jedna osobówka dowiozła w to miejsce starszego jegomościa, z którym Piotr zamienił kilka zdań. Okazało się, że był to pomysłodawca i budowniczy wiaty. Niebawem ocknęliśmy się i ruszyliśmy dalej, gdyż okazało się, że spędziliśmy tam naprawdę dużo czasu. Zacząłem jeszcze bardziej doceniać ten dzień... Był naprawdę piękny, a ponadto na postoju w myślach dopiąłem ostatni guzik dotyczący pewnego pomysłu, który mam zamiar zrealizować wiosną, lub wczesnym latem - w zależności od pogody. Na kolejnym skrzyżowani natknęliśmy się na myśliwych w pełnym umundurowaniu: czapeczki i te sprawy, że o broni nie wspomnę! :-) Uciekliśmy im szybko i po przejechaniu kamienistego odcinka drogi, wyjechaliśmy na skraj lasu, skąd dało się zauważyć stojącą na uboczu myśliwską ambonkę. No i oczywiście kolejny postój... :-) Piotrek od razu wgramolił się na górę, natomiast ja wolałem pozostać na dole. Długo tam nie byłem, gdyż udzielił mi się entuzjazm towarzysza, związany z podziwianymi na górze widokami. Oczywiście nie obyło się bez zdjęć, a gdy zeszliśmy na dół, niezwłocznie ruszyliśmy dalej. Droga znów była nieco gorszej jakości, więc omijając kałuże i błoto jechaliśmy brzegiem pola do czasu, aż minęliśmy najgorszy odcinek. Po pewnym czasie dotarliśmy do asfaltowej drogi i skrzyżowania. To kolejne miejsce, które będę musiał sprawdzić wiosną, choć akurat ta droga jest zaznaczona na nawigacji, więc zagadki raczej nie będzie ;-) Po kilkuset metrach znaleźliśmy się w Pokrzywnicy, a gdy tylko wyjechaliśmy na główną drogę, wyprzedziły nas trzy smrodzące skutery. Na szczęście nie jechaliśmy za nimi, tylko skręciliśmy w boczną uliczkę.
Gdy ponownie opuściliśmy zabudowania, znów znaleźliśmy się między polami, a Piotr wskazał mi, jak to określił - górę echa. Ponoć z tego miejsca twardawski las bardzo ładnie zwraca echo i zostało to przetestowane przez mojego towarzysza jeszcze w czasach młodzieńczych. No cóż :-) Wypróbuję i ja wiosną :-) Jechaliśmy dalej, a ja miałem okazję przedwcześnie dowiedzieć się, dokąd prowadzi droga z Pokrzwnicy :-) Na jednym ze zjazdów nieco przyszaleliśmy z Piotrkiem i popędziliśmy przed siebie niczym wicher :-) Przez pewnien moment jechałem bez trzymanki i o dziwo zauważyłem, że kierownica mojego roweru nabiera drgań. Dobrze, że zauważyłem to w porę, bo przy tej prędkości mogła być gleba, że aż strach... Ciekawe tylko co było tego przyczyną... Najpewniej jakiś podmuch wiatru i tej wersji się trzymajmy ;-) Niemniej jednak po opanowaniu zagrożenia okazało się, że wykręciłem MXS wycieczki :-) Skierowaliśmy się w stronę stacji PKP i chwilę później z pobliskiego gospodarstwa wybiegł pies. Piotrek popędził przed siebie, a ja (nieco znając już charakter wiejskich psów) ugłaskałem go za pomocą delikatnie wypowiadanych słów ;-) Pojechaliśmy więc dalej w spokoju, aby następnie skręcić w ledwie co widoczną polną drogę. Przejeżdżałem obok już ze dwa razy, ale tej drogi nie zauważyłbym chyba i za setnym przejazdem :-) Wiodła ona nieco pod górkę, a w pewnym momencie zrobiło się nieco brudno i wyboiście, więc znów jechaliśmy polem. Po krótkiej chwili dotarliśmy na szczyt, a następnie przecięliśmy czterdziestkę piątkę - tuż przy przejeździe kolejowym w Większycach. Znów jechaliśmy polną drogą i znów było nieco bardziej terenowo :-) Z uwagi na większą ilość błota jechałem polem. Na wzniesieniu nieopodal zrobiliśmy kilkuminutową przerwę, po której ostro ruszyliśmy przed siebie, gdyż mój czas już się zbliżał. Piotrek zdecydował, że będzie lepiej, gdy odbijemy w stronę Większyc, więc tak zrobiliśmy. Po kilkunastu metrach minęliśmy moją koleżankę z pracy, której rzuciłem tylko krótkie "cześć". Przed nami była średniej wielkości górka, więc postanowiłem zrobić z niej użytek nieco przyciskając. Dzień nadawał się do tego, aby zmusić organizm do większego wysiłku. Za rondem postanowiłem puścić się w sprint, ale ku mojemu zaskoczeniu, już na zjeździe u podnóża pagórka, zostałem wyprzedzony przez Piotra! O rzesz! :-) Gdy wyjechaliśmy z zabudowań poczułem nieco większy opór i wiatr i przez moment jechało mi się nieco ciężej. Mojego kompana jakby nowe warunki jazdy nie bardzo interesowały, gdyż mknął śmiało przed siebie :-) W Koźlu rzuciłem pomysł, aby skręcić w kierunku byłej jednostki, omijając główną ulicę, a także nieco skracając drogę do naszych domów. To były ostatnie minuty wycieczki. Szybko mijaliśmy kolejne zabudowania, aby po dosłownie kilku minutach znaleźć się na osiedlu. Szybkie pożegnanie (oby do następnego razu!) i pędzę do domu, bo wyścig zaraz! :-)
To był bardzo... BARDZO udany wyjazd :-) Dzień przepiękny, charakterystyką bardziej przypominający lato, towarzystwo wyborowe, poznane nowe, jakże ciekawe trasy, które na pewno będą świetną bazą do przyszłorocznych wypadów :-) Dobrze się złożyło, że pojechaliśmy właśnie tam, bo od pewnego czasu doskwierała mi świadomość tego, że tamte rejony są przeze mnie praktycznie w ogóle nieodkryte. Trochę szkoda mi też reszty dnia - gdyby nie wyścig, to na pewno śmigałbym dalej. Dzień wciąż jest śliczny...
A licznik wskazuje przebieg 3509 km :-) Co prawda w ciągu sezonu sam wyzerował się ze dwa, czy trzy razy, ale fajnie było pokonać kolejną granicę... i to w takim towarzystwie :-)

Dane wyjazdu:
26.88 km 0.00 km teren
01:54 h 14.15 km/h:
Maks. pr.:34.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Terenowo nowymi ścieżkami ;-)

Czwartek, 11 listopada 2010 · dodano: 13.11.2010 | Komentarze 0

Benek egoista ( ;-) ) obudził mnie po godzinie dziewiątej choć myślałem, że jest co najwyżej ósma... Po spacerze zacząłem zastanawiać się, gdzie dziś wyruszyć. Po kilku minutach rozmyślania, swoje myśli podpięła Ania. Mimo kilku dobrych pomysłów, burzy mózgów raczej nie było i w ostateczności ustaliliśmy tylko kierunek podróży :-) Przed wyjazdem pożyczyłem jeszcze paluszki od brata, gdyż istniało pewne prawdopodobieństwo, iż nawigacja padnie w czasie jazdy, a jakoś do tej pory nie zaopatrzyłem się w dodatkowe akumulatorki.



Do miejsca zbiórki przy ulicy prowadzącej do schroniska dla psiaków dotarłem standardową trasą, jadąc drogą rowerową. Było słonecznie, ale temperatura nie była za wysoka, więc chwilę po tym gdy razem ruszyliśmy, założyłem ścięty golf na szyję. Przed wjechaniem między pola minęliśmy jeszcze jakiś ludzi, a później było już spokojnie. Do czasu... W pewnym momencie kierownice naszych rowerów znalazły się niebezpiecznie blisko siebie, po czym kierownica Kośki wylądowała na dłoni Ani powodując zakleszczenie. Niestety nie obyło się bez bólu... Ania twarda jest, to jedziemy dalej ;-) Cały czas także nie wiedzieliśmy jeszcze, gdzie tak na dobrą sprawę chcemy pojechać - wciąż w naszych głowach tkwiła myśl, aby dostać się przez Azoty do Starej Kuźni, gdyż to miał być cel naszej podróży, ale w Brzeźcach stwierdziliśmy, że jednak ten dzień nie będzie sprzyjał realizacji tego pomysłu. Skierowaliśmy się więc na szlak do Starego Koźla tym razem wybierając jazdę po ścieżce, która biegła obok asfaltowej drogi. Po kilkuset metrach Ania zauważyła hopki usypane w lesie po lewej stronie. Zjechaliśmy więc na dół, aby się im bliżej przyjrzeć, a także pokręciliśmy się tam chwilę. Niestety dane mi było także zauważyć wyciętą w korze jednego z drzew swastykę... A dziś 11 listopada...
Gdy ruszyliśmy dalej, ze strony Ani padł pomysł, abyśmy pojechali nad jezioro w Bierawie. OK - no problemo. Dalej i tak dziś raczej nie zajedziemy. Po dotarciu na miejsce rzuciłem hasło, abyśmy pojechali drogą wzdłuż jeziora jeszcze dalej, dotarli do drogi asfaltowej prowadzącej do Bierawy i dopiero stamtąd zawrócili w stronę naszych domów. Tak też zrobiliśmy, choć już aby dostać się do miejsca, gdzie podjęliśmy tą decyzję, musieliśmy ominąć kilka - czasem pokaźnych rozmiarów kałuż. Po drugie, to rzucając ten pomysł nie wiedziałem nawet, czy aby na pewno dotrzemy do drogi w kierunku Bierawy, ale... co szkodziło spróbować? :-) Ania dzielnie prowadziła, ale po jakimś czasie nieco zwątpiła, więc samotnie udałem się dalej, aby sprawdzić, gdzie (o ile w ogóle :-)) ) ta droga nas doprowadzi :-) Po kilku minutach jazdy między chaszczami dotarłem do skrzyżowania. Oparłem rower o ścięty pień i zadzwoniłem po Anię. W tej chwili zacząłem żałować, że nie zabrałem ze sobą także aparatu: kilkadziesiąt metrów dalej na wprost było jeziorko, a ponadto całe to miejsce sprzyjało zdjęciom. Korzystając z chwili swobody udałem się nad brzeg, przy którym leżały dwa zwalone drzewa. Wspiąłem się na jedno z nich, aby przejść dalej od brzegu. Okazało się, też że to chyba nie jeziorko, a raczej bardzo okazała pozostałość po obfitych deszczach. Zszedłem na ląd, gdy towarzyszka podróży dotarła na miejsce. Niebawem zauważyliśmy, że na całych spodniach poprzyczepiały mi się jakieś botaniczne cosie... No i jak ja teraz wyglądam? :-) Nieistotne - przed nami kolejna ważna decyzja: w którą stronę jechać na skrzyżowaniu. Korzystając ze swojej nieomylnej wręcz orientacji w terenie zaproponowałem rozwiązanie. Co prawda po króciutkiej chwili zauważyliśmy na środku drogi wykopaną głęboką dziurę, ale co z tego? ;-) Z narażeniem życia (a przynajmniej na pewno zdrowia) przeniosłem Kośkę idąc po brzegu owego dołu, tymczasem pozostawiając Anię na pastwę losu :-)) Po chwili wróciłem po Pszczołę, natomiast Ani na ręce już nie brałem - jeszcze tego by brakowało! ;-) Zauważyłem, też że w międzyczasie w nawigacji wyczerpały się baterię, więc począłem je zmieniać. Cholera... Na tych od brata nawet się nie zaświeciła... Jedziemy dalej :-)
Droga prowadziła między polami, a na jej brzegach rosły dęby. Co jakiś czas musieliśmy też omijać leżące gałęzie, a to był dopiero początek przeprawy. Gdy skręciliśmy w stronę Starego Koźla zauważyliśmy na drodze trzy, usypane z cegieł hałdy, które zapewne w niedalekiej przyszłości posłużą do utwardzenia drogi. Na kilkanaście następnych metrów wycieczka zamieniła się więc z rowerowej w pieszą :-) Dziarsko pokonaliśmy jednak owe wzniesienia i znaleźliśmy się na asfaltowej (aczkolwiek polnej ;-) ) drodze prowadzącej do Starego Koźla. Jako że dzień nie był już całkiem świeży, ruszyliśmy niezwłocznie w drogę powrotną. Trasa wiodła tymi samymi szlakami. Gadając doturlaliśmy się do ulicy Gliwickiej, skąd każde z nas pojechało w swoją stronę...

Dane wyjazdu:
22.05 km 0.00 km teren
01:26 h 15.38 km/h:
Maks. pr.:32.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Jesienne Promyki ;-)

Sobota, 30 października 2010 · dodano: 30.10.2010 | Komentarze 0

Złota jesień wciąż trwa :-) Ania podjechała około południa do Koźla i niedługo potem byliśmy już na drodze w kierunku Większyc...



Do Komorna jechaliśmy czterdziestką piątką, więc co jakiś czas byliśmy wyprzedzani przez samochody. Nie było źle, lecz - co oczywiste - odetchnęliśmy dopiero, gdy zjechaliśmy na boczną drogę prowadzącą do stacji PKP. Spokój (Ani ;-) ) trwał jednak niedługo, bo po kilkuset metrach na drodze stanął nam wiejski burek :-) Dalsza podróż minęła już bez większego szumu aż do czasu, gdy znaleźliśmy się pod drugiej stronie trasy do Prudnika, ponieważ wśród zabudowań, które mijaliśmy także dało się słyszeć szczekanie piesków. Ja nie wiem, co ta Ania taka strachliwa... ;-) Po kilkudziesięciu metrach zatrzymaliśmy się przy wybiegu dla koni.
Dalsza droga biegła przez niedawno odkryty przeze mnie polny skrót do Reńskiej Wsi. Ten fragment wycieczki minął bardzo spokojnie. Będąc już za Reńską Wsią zdecydowaliśmy się wstąpić jeszcze na Dębową. Zatrzymaliśmy się na jednym z pomostów. Było naprawdę ciepło i nie chciało się nam stamtąd ruszać w dalszą drogę. Nieco zdziwił nas także widok kilku windsurferów zapaleńców :-)




Niebawem zebraliśmy się jednak stamtąd, kierując się wytartym już szlakiem w stronę Koźla. Rozstaliśmy się przy moście Długosza, choć ja zatrzymałem się w tym miejscu na dłużej, gdyż spotkałem bardzo dawno nie widzianego kolegę ze szkolnych ław :-)

Dane wyjazdu:
13.14 km 0.00 km teren
00:42 h 18.77 km/h:
Maks. pr.:30.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Oficjalne (a może i nie ;-) ) zakonczenie wspólnego sezonu

Piątek, 22 października 2010 · dodano: 22.10.2010 | Komentarze 0

Dziś w pracy dostałem sygnał, że czeka na mnie paczka, ale żebym jeszcze po nią musiał sam jechać, to już szczyt szczytów! ;-) Wyruszyłem po nią późnym popołudniem :-)



Gdy dotarłem na Pogorzelec zadzwoniłem do Ani i ustaliliśmy miejsce spotkania. Po chwili w moich łapkach znajdowała się opakowana w firmową kopertę paczuszka :-) Oczywiście zostałem zmuszony, do niezwłocznego otworzenia tejże koperty. Okazało się, że skrywa ona płytę CD. Po kilku minutach gadania, skierowaliśmy się ku garażowi Pszczoły, a następnie udałem się do domu, gdzie okazało się, że na owej płycie znajduje się bardzo ładnie skomponowane podsumowanie sezonu :-) To był naprawdę piękny czas...

Dane wyjazdu:
32.28 km 0.00 km teren
01:51 h 17.45 km/h:
Maks. pr.:34.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Sprawdzamy most w Bierawie...

Czwartek, 21 października 2010 · dodano: 21.10.2010 | Komentarze 0

Już w pracy zastanawiałem się, czy dziś dojdzie paczka z zamówioną koszulką termoaktywną. Nawet gdyby nie, to i tak poszedłbym na rower, ale jednak koszulka dotarła zaraz po moim wejściu do domu. Niestety jednak dałem się wykołować, bo umawiając się z Anią dałem się namówić na podjazd aż do Kędzierzyna... ;-)



Gdy dojechałem na Gliwicką, słońce już zaczęło się chylić. Niemniej jednak - jak już zdążyliśmy się przyzwyczaić - wcale nam to nie przeszkadzało, więc jak zwykle zajęliśmy się gadaniem i jechało się bardzo przyjemnie :-) Jeszcze przed wyjazdem zastanawiałem się czy brać aparat, ale ostatecznie jednak zrezygnowałem z tego pomysłu. Co prawda kilka fajnych zdjęć być może udałoby się zrobić, ale jednak mimo to uznałem, że była to dobra decyzja.
Za Starym Koźlem nie mogliśmy zdecydować się w którą stronę pojechać na rozjeździe, więc pojechałem całkiem prosto, zatrzymując się na wzniesieniu poza drogą, tuż przed polem :-) Ostatecznie jednak pojechaliśmy szlakiem w kierunku Bierawy. Niestety pogoda zaczęła się mocno psuć: zaczęło kropić i mocno wiać, a nad Bierawą widać było czarną chmurę. Na moje oko była ona raczej nieruchoma, ale Ania orzekła, że paskudztwo oddala się od nas, więc ruszyliśmy dalej :-) Zresztą... byliśmy już bardzo blisko celu, więc szkoda byłoby teraz zawracać pomijając fakt, iż byłoby to bezcelowe - w Bierawie moglibyśmy chociaż przeczekać ewentualny deszcz pod jakimś zadaszeniem. Jechaliśmy cały czas rowerowym traktem, a w międzyczasie przestało nawet kropić, choć niestety zaczęło już robić się szaro. W Bierawie skierowaliśmy się na most, który ominąłem będąc tu ostatnim razem. Do głównej drogi wyjechaliśmy o jedną uliczkę dalej niż myślałem. Dodatkowo nieco wystraszył nas duży pies w jednym z ostatnich gospodarstw - bardzo szybko dobiegł do odgrodzenia przy drodze, a było ono na tyle niskie, że bez problemu mógłby je przeskoczyć. Dobrze, że nie był tego świadom... Szkoda tylko, że jego właściciel jest także tak samo mało domyślny... Gdy doturlaliśmy się do głównej drogi, zawróciliśmy w kierunku Kędzierzyna. Doszliśmy także do wniosku, że w tym sezonie już raczej sobie razem nie pojeździmy. Po pracy będzie to bardzo utrudnione ze względu na już nie zawsze odpowiednią pogodę i fakt, że szybciej robi się już ciemno.
W drodze powrotnej wiał wiatr i zrobiło się nieco chłodno Warunki te nieco ustały, gdy wjechaliśmy do Starego Koźla - ale to pewnie ze względu na to, iż znajdowaliśmy się między zabudowaniami, a nie w szczerym polu. Gdy dojechaliśmy do niebieskiego szlaku było już ciemno, a gdy go pokonaliśmy, rozstaliśmy się na miejscu zbiórki, wcześniej zamieniając jeszcze kilka zdań.
Ruszyłem dalej w stronę domu i niestety jazdy nie można było zaliczyć do przyjemnych. Wiał wiatr i zaczęło nieco mocniej padać. Coś mi mówi, że w tym roku będą już tylko krótkie wypady, w dodatku w środku dnia tak, aby złapać jak najwięcej słońca i maksymalnej temperatury. Na moście Długosza przemknąłem przez pustą kładkę i myślałem już tylko o tym, aby być już w domu. To był jednak nieco męczący wyjazd. Dotarłem nieco zgrzany - niestety koszulka nie jest tak wydajna jak rajtuzy, choć może to kwestia tego, iż musi obsłużyć dużo większą powierzchnię ciała. Mimo wszystko trzeba przyznać, że jednak spełnia swoją funkcję.