Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Z balastem, czyli... nie sam ;-)

Dystans całkowity:5210.35 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:292:53
Średnia prędkość:17.62 km/h
Maksymalna prędkość:68.64 km/h
Liczba aktywności:178
Średnio na aktywność:29.27 km i 1h 39m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
24.05 km 0.00 km teren
01:29 h 16.21 km/h:
Maks. pr.:36.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Po czeskie piwko do... Raszowej :-)

Sobota, 16 października 2010 · dodano: 16.10.2010 | Komentarze 0

Ledwie wróciłem, a już trzeba było się umawiać na kolejny wyjazd. Co prawda do wyjścia miałem ponad pół godziny i planowałem wykorzystać ten czas na małą regenerację sił, ale telefon zadzwonił już po dwóch minutach :-) Wiedziałem też, że nie wrócę do domu z pustymi rękami, ale zwrot "Tylko weź plecak" jednak wzbudził nieco moją ciekawość.



Jechałem sobie spokojnie, aby się nie zgrzać. Przed skrzyżowaniem z ulicą Gazową chciałem zjechać do osi, aby skręcić w lewo, ale za mną jechał samochód. W pewnym momencie musiałem zwolnić praktycznie do zera, a ten uparciuch wcale nie chciał mnie wyprzedzić... Pojechałem więc prosto. Do parku wjechałem jednak przy banku ING - to był odruch na widok wjazdu :-) Zaraz za mostem dostałem SMS'a - Ania była już na miejscu. Po kilku chwilach byłem już na miejscu i niezwłocznie ruszyliśmy w dalszą drogę.
Pierwszym wyzwaniem jakie przed nami stało, była decyzja o wariancie trasy. Żadne z nas nie chciało podjąć decyzji. W końcu skręciliśmy na niebieski szlak i spokojnie lasem dotarliśmy do przejazdu kolejowego w Raszowej. Szlaban był zamknięty, więc odczekaliśmy kilka chwil podczas których mogliśmy zaobserwować po drugiej stronie torów dwie dziewuchy na koniach. Gdy ruszyliśmy, byłem zmuszony zaprezentować swój kunszt przywódcy, gdyż Ania nie mogła zdecydować się na wyprzedzenie owych koni :-)
Niebawem usiedliśmy na naszej stałej ławce przy brzegu jeziora. Po chwili wręczono mi czeskie piwko i mniej więcej w tym samym czasie minęły nas wcześniej widziane koniki :-) Niestety dosyć szybko zaczęło się ściemniać i zdecydowaliśmy się ruszać w drogę powrotną. I teraz żadne z nas nie chciało decydować o przebiegu drogi powrotnej. Chyba muszę nieco wziąć się w garść, bo pewnego dnia zostanę zmuszony do abdykacji ;-) Ostatecznie jednak zdecydowaliśmy się pojechać dokładnie tą samą drogą, którą jechaliśmy do Raszowej. W lesie było już całkowicie ciemno. Gdy pokonaliśmy kilkaset metrów co jakiś czas w oddali dało się zauważyć światła samochodów. Na szczęście ten las nie jest zbyt rozległy, więc nie obawialiśmy się o to, że pożrą nas jacyś leśni drapieżcy ;-)
Jazda asfaltem była spokojna i tylko przed wiaduktem w Kłodnicy pozwoliłem sobie na mini przyśpieszenie (nawet nie mini sprint ;-) ), a gdy dojechaliśmy do skrzyżowania, każde z nas ruszyło w swoją stronę. Droga do domu była już bardzo spokojna :-)

Dane wyjazdu:
24.48 km 0.00 km teren
01:18 h 18.83 km/h:
Maks. pr.:39.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Do Raszowej na trening ;-)

Wtorek, 5 października 2010 · dodano: 05.10.2010 | Komentarze 0

Rano wstałem niewyspany i trochę też odczuwałem wczorajszy powrót z Dziergowic. W ciągu dnia jednak wszelkie dolegliwości minęły. Już z samego rana w pracy zadzwoniła do mnie "Warszawka" zdecydowanie poprawiając moje samopoczucie :-) Do końca dnia roboczego losy wyjazdu nieco się jeszcze ważyły, ale oczywiście zakończyło się to bardziej prawdopodobnym scenariuszem :-)



Gdy doszło co do czego jak zwykle nie potrafiłem się zebrać. Co prawda wchodząc do domu z pracy, w przypadku szybkiego wyjścia na rower nie dysponuję raczej zbyt dużą ilością czasu, ale tym razem to wyglądało tak, że co chwila o czymś sobie przypominałem i musiałem się wracać dosłownie z progu. Do Kłodnicy, gdzie byłem umówiony z moją muzyczną mentorką dojechałem nieco zgrzany (koszulka!) i niestety z tego powodu pogorszyło się nieco moje samopoczucie. Nie dość, że jazda była mniej przyjemna, to jeszcze zacząłem nieco obawiać się o to, aby niczego nie złapać. Ten stan minął po kilkuset metrach :-) Jechaliśmy w stronę przejazdu kolejowego, aby skręcić w dobrze nam znaną drogę przez las, kończącą się przy stacji PKP w Raszowej. Tym razem jednak przejechaliśmy wjazd, bo prowadzący do boju Napoleon nieco przeszarżował :-) Napoleon, to ksywka która zrodziła się podczas wyjazdu do Głogówka :-) Zatrzymaliśmy się więc na następnym wjeździe, ale po krótkiej naradzie postanowiliśmy jednak pojechać asfaltem. Może to i lepiej - chyba jednak tą drogą szybciej osiągniemy cel, a nieco zależy nam na czasie. Fakt faktem po chwili byliśmy już w Raszowej, a po kilkunastu minutach u celu nad jeziorem.
Na miejscu wyjaśniłem nieco trapiące mnie wątpliwości dotyczące metronomu. Gdy ruszyliśmy w drogę powrotną było już ciemno. Skierowaliśmy się w stronę stacji PKP, a następnie asfaltowym szlakiem ku drodze z Januszkowic. Na początku tego szlaku wyprzedził nas jeden samochód, ale później było już spokojnie. Spokój oczywiście zakończył się na głównej drodze, gdzie od czasu do czasu mijały nas samochody, ale nie było to bardzo uciążliwe. W Kłodnicy na skrzyżowaniu każde z nas pojechało już w swoją stronę.

Dane wyjazdu:
50.73 km 0.00 km teren
02:44 h 18.56 km/h:
Maks. pr.:37.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Dziergowice (po raz pierwszy w sezonie! :-) )

Poniedziałek, 4 października 2010 · dodano: 04.10.2010 | Komentarze 0

Dziś kolejny dzień z dobrą pogodą. Trzeba więc to wykorzystać :-) W pracy rzucaliśmy z Anią pomysłami odnośnie celu wyjazdu i stanęło na Dziergowicach. Trochę to dziwne, ale jeszcze tam nie byliśmy... Umawiamy się na wjeździe na Dębową...



Gdy dojechałem na miejsce Ania już czekała, więc nawet się nie zatrzymywałem i niezwłocznie ruszyliśmy. Gdy przejechaliśmy Dębową zdecydowaliśmy, że do Cisku pojedziemy drogą asfaltową, rezygnując z drogi polnej przy Odrze, gdzie mogło być mokro. W Bierawie zrobiliśmy mały przystanek, podczas którego Ania poszła na zakupy (ech te kobiety... ;-) ) wracając po chwili ze zdobyczami. Niebawem byliśmy już na drodze prowadzącej do czerwonego szlaku, na którym miałem okazję niedawno się zagubić :-) Tym razem wiedziałem już w którą stronę należy skręcić na pierwszym skrzyżowaniu, ale oczywiście po kilku kolejnych pamięć zaczęła mnie zawodzić, a Ania zaczęła bać się pimpka (czyt. pieska :-) ), który stał przy drodze :-) Był tak mały, że ledwie go dojrzałem. Może to kwestia różnicy wzrostów? ;-) Skręciliśmy w stronę głównej drogi, a mnie dopiero po powrocie do domu przypomniało mi się którędy pojechałem, gdy byłem tam poprzednio... :-) Gdy po kilku minutach wyjechaliśmy na drogę było już szaro, a gdy byliśmy a na drodze dojazdowej do jeziora w Dziergowicach zaczynało się już powoli ściemniać.
Po przyjeździe posiedzieliśmy dłuższą chwilę nad brzegiem. Niestety nadchodząca noc zmusiła nas do powrotu do domów. Przed odjazdem wymieniłem jeszcze baterie w przedniej lampce - taaak... teraz to ja rozumiem :-) Zdecydowaliśmy także zrezygnować z wcześniej branej pod uwagę opcji powrotu do Lubieszowa lasem, ponieważ było już zbyt ciemno. Gdy dojeżdżaliśmy do przejazdu kolejowego szlaban właśnie się zamykał, a po chwili dojechała do nas ciężarówka, która po otwarciu przejazdu ruszyła wzbijając tumany kurzu. Była już ciemna noc, ale mimo to postanowiłem zatrzymać się przy kościele w Dziergowicach, aby zrobić choć jedną fotkę. Jakoś nie było okazji wcześniej, aby zrobić jakieś zdjęcia podczas tego wyjazdu. Poza tym uważam, że ten obiekt jest jednak dosyć ciekawy pod względem architektonicznym.



Podjęliśmy decyzję, aby do Kędzierzyna wrócić główną drogą tak, aby jazda mogła być równa i stosunkowo szybka. O tej porze szkoda było nam tracić czas na wyboistych i niepewnych przy słabym oświetleniu drogach. Na drodze w lesie między Lubieszowem, a Bierawą po lewej stronie dosyć często słychać było jakiś głośny szelest, a nawet odgłos łamanych gałęzi. Pewnie to było jakieś leśne zwierzątko, ale dziwne było to, że biegło obok nas aż do zabudowań w Bierawie. Dalej najkrótszą drogą udaliśmy się do Starego Koźla. Na ostatniej prostej zauważyliśmy w oddali niebieskie światła. Gdy dojechaliśmy na miejsce, zostaliśmy skierowani przez policjanta na objazd bocznymi dróżkami. Początkowo nie byliśmy zadowoleni z tego faktu, ale w sumie czyjeś nieszczęście przyczyniło się do tego, że odkryliśmy fajny odcinek. W domu pogrzebałem na lokalnych stronach internetowych i niestety okazało się, że przyczyną całego zamieszania było śmiertelne potrącenie rowerzysty... Według dostępnych informacji wynikało też, że kierowca uciekł z miejsca zdarzenia... Tuż przed zjazdem na Brzeźce, postanowiliśmy że pojedziemy przez tą miejscowość, a następnie główną drogą dotarliśmy na Pogorzelec, skąd udałem się do domu. Podobnie jak dzień wcześniej do skrzyżowania w Kłodnicy jechało mi się dobrze, ale później odczuwałem już dosyć silnie efekty nadmiernej temperatury ciała. Na gwałt potrzebuję koszulki...

Dane wyjazdu:
33.66 km 0.00 km teren
01:42 h 19.80 km/h:
Maks. pr.:37.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wyjazd po ciuszki

Piątek, 1 października 2010 · dodano: 01.10.2010 | Komentarze 0

Dziś chciałem znaleźć się w domu po pracy najszybciej jak to tylko możliwe. Jest piątek, więc nie chcę, aby umknęła mi ostatnia okazja do zaopatrzenia się w ciuchy przed weekendem. Poza tym wciąż biega mi po głowie ta myśl o Krakowie, więc muszę być dobrze przygotowany. Będę miał mało czasu, aby dojechać do Bierawy na czas, a ponadto nie jadę sam, więc zadanie będzie jeszcze bardziej utrudnione ;-)



Od samego początku narzuciłem dosyć szybkie tempo. Było na tyle szybkie, że za "Ogrodową", gdzie czekała na mnie Ania nawet się nie zatrzymałem :-) Towarzyszka drogi jak tylko ujrzała mnie wynurzającego się zza wzniesienia, domyślnie ruszyła przed siebie, ale tylko obok niej śmignąłem :-) Za Brzeźcami wyraziłem swoje obawy co do tego, czy uda nam się zdążyć przed czasem - hurtownia rzekomo miała być otwarta do godziny osiemnastej. W Starym Koźlu odłączyłem się od Ani, wcześniej jednak uzyskując na to jej pozwolenie :-)
Gdy byłem już na ulicy, gdzie miała znajdować się owa hurtownia dojechałem do znaku, gdzie najprawdopodobniej trzeba było skręcić. Postanowiłem jednak pojechać dalej, gdyż coś świtało mi w głowie, że przed przejazdem kolejowym znajduje się jeszcze jedna uliczka. Wjechałem w nią wykorzystując lukę między tirami, które właśnie ruszyły zza przejazdu, gdy dróżnik uniósł szlaban. Jechałem przed siebie i nie widziałem nigdzie żadnej hurtowni, więc zapytałem o nią stróża w najbliższej firmie, jaką spotkałem na drodze. Okazało się, że jednak muszę się trochę wrócić i wyszło na to, iż trzeba było skręcić z głównej w miejscu, gdzie stał znak :-)
Gdy dojechałem na miejsce okazało się, że jest już zamknięte - dowiedziałem się, że ponoć zamykają o szesnastej. Zapytałem więc stojącego obok człowieka, czy w sobotę także jest czynne, czy też nie. Widać było, że mi zależy. Odpowiedzią było pytanie skąd jestem i na jaką kwotę zamierzam zrobić zakupy. Wartością graniczną było 500 PLN :-) "Utargowaliśmy" się do trzystu i pan zadzwonił po właściciela :-) W oczekiwaniu zamieniliśmy kilka słów o rowerach i dostałem też propozycję kupna modelu za 14 tys. PLN. Oczywiście odmówiłem, bo... Kośka by się obraziła ;-) To był jeden z przekazanych w tej rozmowie argumentów :-) Po chwili pan wytłumaczył się obowiązkami zawodowymi, po czym zniknął za jednymi z drzwi, a ja rozpocząłem pobieżne studiowanie mapy ściennej, która kończyła się na Krakowie :-) Trzeba jednak przyznać, że odczuwam już temperaturę podczas jazdy i chyba wizytę w grodzie Kraka będę musiał odłożyć na przyszły sezon. Dla zaspokojenia ambicji od razu w głowie pojawiła się myśl o Częstochowie, ale także szybko odrzuciłem ten pomysł. W tym roku będą już chyba tylko krótkie wypady.
Po króciutkiej chwili zadzwoniłem do Ani, która zjawiła się po udzieleniu małej wskazówki. Niebawem dotarł także szef całego zamieszania i z marszu otworzył nam swój magazyn. W trakcie robienia zakupów było całkiem śmiesznie - całe towarzystwo raczej warte siebie :-) Oczywiście Ania i ja nieco Pana Szefa przeganialiśmy w żartach, ale trzeba przyznać, że był on pozytywnym człowiekiem :-) Niestety okazało się, że na stanie nie ma koszulek w moim rozmiarze... Ponadto kurtka w rozmiarze 3XL także była dosyć ciasna. Oczywiście rozumiem, że na rower, ale ja chcę oddychać! ;-) Nieważne... Ania kupiła sobie rękawiczki... w rozmiarze dziecięcym :-) Co prawda największy rozmiar, ale... hi hi hi (a miałem się nie śmiać :P ). Wychodzimy z magazynu i udajemy się do biura, gdzie niestety trza płacić ;-) Otrzymuję także od właściciela wizytówkę na wypadek, gdybym miał zgłosić się w sobotę po dodatkowe zakupy, co zresztą wcześniej zapowiedziałem.
Po wyjściu przyszła pora, aby spakować zakupy. Drobiazgi schowałem do sakwy podsiodłowej, natomiast kurtkę ubrałem na bluzę. Bluza jest większa od kurtki... Gdy wyjechaliśmy na główną i nabraliśmy prędkości, zacząłem odczuwać wyraźną różnicę, gdyż kurtka chroniła przed wiatrem. Mknęliśmy szosą, a naokoło było już ciemno. Zdecydowaliśmy się skręcić na szlak do Starego Koźla, ale niestety w miejscu urwanej po powodzi drogi nie można było przejechać, gdyż trakt łączący z drugim końcem drogi był cały w kałużach i błocie. Zawróciliśmy więc z powrotem do głównej i dojechaliśmy do Starego Koźla, gdzie odbiliśmy na szlak.
Jechaliśmy nie oświetloną drogą wśród pól i na tym odcinku drogi prym wiodła Ania, a to za sprawą tego, iż moja lampka rowerowa wręcz padła. Chyba trzeba się w końcu zlitować i zamówić jakąś porządną, lub chociaż baterie wymienić w tej aktualnie wykorzystywanej :-) Niebawem czekało na nas małe wyzwanie w postaci kałuż, które sprawnie ominęliśmy. Zdarzyło się też, że to ja jechałem jako pierwszy - mimo, że bez oświetlenia :-)
Przy końcu drogi postanowiłem, że odprowadzę Anię do jej domostwa, po czym udałem się do domu - tym razem jednak obierając inny kierunek, gdyż postanowiłem skręcić w stronę wiaduktu kolejowego i stamtąd ruszyć w drogę, ale wcześniej musiałem odstać swoje na światłach. Cały odcinek do domu minął bardzo spokojnie.
Wycieczka udana :-) Niby niedaleko i bez wyraźnego celu turystycznego, ale jestem z niej zadowolony. Kolejne kilometry na liczniku, znów okazja do pogadania... Jest OK :-)

Dane wyjazdu:
91.13 km 0.00 km teren
05:15 h 17.36 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Szlakiem leśnych ścieżek

Sobota, 25 września 2010 · dodano: 25.09.2010 | Komentarze 0

Rano (jak co weekend) psiak nie dał mi pospać za długo i już o wpół do ósmej byłem z nim na spacerze. Dzionek zapowiadał się prześliczny i od razu nabrałem ochoty na wyjazd :-) Umówiliśmy się na godzinę dziewiątą na Pogorzelcu. Oczywiście nie dane mi było zdążyć :-) Gdy wsiadłem na rower i pokonałem dosłownie kilka metrów przypomniało mi się, że nie wziąłem swojego multitoola. Musiałem więc wrócić się do domu i wszcząć poszukiwania, w czasie których zdążyłem się już zgrzać, gdyż byłem w bluzie. Okazało się, że ów przedmiot znajduje się w plecaku, który cały czas miałem na sobie... No cóż - już jestem spóźniony - jest dziewiąta...



Gdy tylko wyruszyłem, z powodu opóźnienia zacząłem cisnąć i niestety od razu się zgrzałem. Zależało mi jednak na tym, aby być na Pogorzelcu jak najwcześniej. Gdy zjechałem z drogi rowerowej, postanowiłem pojechać ulicą Kozielską, więc nieco inaczej niż dotychczas. Za tym wyborem przemawiała lepsza nawierzchnia i mniej skrzyżowań na których musiałbym skręcać. O mały włos na tym etapie mogłem zakończyć swoją podróż: na wysokości Kauflanda starszy pan jadący znad przeciwka skręcał na skrzyżowaniu w lewo i zauważył mnie w ostatniej chwili. Awaryjne hamowanie z mojej strony (Pan z racji niewielkiej prędkości nie musiał zbytnio używać hamulców) i skończyło się na ominięciu Poloneza w odległości 1 metra od maski. Uff... To mogłoby skończyć się dużo gorzej. Na szczęście zostałem jednak dostrzeżony. Gdy dotarłem pod dom Ani zauważyłem zamkniętą furtkę. Hm... Dziwna sprawa. Chwytam za telefon i dzwonię na pierwszy numer. Odzywa się poczta. Tak samo jest, gdy kręcę na drugą komórkę. Poziom dobrego samopoczucia nieco mi spadł - mimo dosyć wysokiej temperatury (wrzesień) i założonej bluzy jechałem dosyć szybko przez całą drogę i dosyć mocno się zgrzałem, a tu taki klops... No co jest grane?!? Dojechała po chwili... Ech... Nastąpiła szybka wymiana barterowa (CD ze zdjęciami za linki ;-) ) i ruszamy RAZ! RAZ! bo czasu szkoda! Jako cel obraliśmy sobie leśny szlak edukacyjny w Starej Kuźni. Ostatnio gdy tam byliśmy zostaliśmy szybko przegonieni przez noc i deszcz, ale dziś nic nie zapowiadało takiego scenariusza :-) Dzień zapowiadał się przepięknie! :-)
Wyruszyliśmy w stronę dobrze nam znanego niebieskiego szlaku z zamiarem dotarcia nim do Starego Koźla. No i oczywiście zaczęło się gadanie :-) W pewnym momencie tak się zagadaliśmy, że w Starym Koźlu obydwoje zamiast w lewo, skręciliśmy w prawo w stronę szlaku do Bierawy. Przed rozjazdem naszą uwagę odwrócił też pies, który na nasz widok przeszedł między prętami w furtce gospodarstwa i trochę na nas poszczekał :-) Całe to zamieszanie wyszło nam jednak nawet na dobre, bo cofając się po około trzystu metrach zauważyliśmy ładną, nieutwardzoną drogę między drzewami, więc po chwili byliśmy już na odpowiedniej trasie i udaliśmy się nią w stronę Azot. Gdy minęliśmy wiadukt kolejowy, spotkaliśmy koleżankę z pracy i po krótkiej konwersacji ruszyliśmy dalej. Następnie zjechaliśmy z drogi, aby wjechać na leśny trakt prowadzący do celu naszej podróży.



Gdy dotarliśmy na miejsce od razu wjechaliśmy na ścieżkę edukacyjną, by po krótkiej chwili z niej zjechać i udać się w stronę budynków nadleśnictwa, gdzie zrobiliśmy małą sesję zdjęciową :-) Następnie wróciliśmy na ścieżkę i poczęliśmy nią zmierzać zgodnie z wytyczonymi znakami. Co prawda zaczynała się ona fajnym zjazdem, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że ścieżka która znajduje się w Rudach ma w sobie więcej uroku. Zgodnie uznaliśmy, że tutejsza jest też trochę zaniedbana, o czym świadczyła na przykład polanka z ławkami do siedzenia wokół których rosły pokrzywy. Wydawało się, że nawet las którym jechaliśmy tutaj z Azot był bardziej przyjazny. Niemniej jednak z ostateczną oceną postanowiłem wstrzymać się do momentu przejechania całego dystansu, który wynosił ledwie półtora kilometra. Po kilkudziesięciu metrach jadąc drogą, wpadłem w jakąś pajęczynę. Po chwili poczułem coś w okolicach szyi z prawej strony, więc szybkim ruchem ręką zrzuciłem to z siebie. Widziałem tylko, że coś spadło w trawę - czyżby pająk? Kolejna przeszkoda znajdowała się nieopodal. Dobrze, że nie jechałem sam, bo pewnie znów miałbym towarzysza na głowie, albo twarzy. To kolejny pająk powił sobie pajęczynę nad drogą, używając do tego krzewów rosnących obok niej. No cóż... Las lasem, ale w Rudach tego jednak nie było... Ruszyliśmy dalej i ku naszemu zdziwieniu po chwili ukazał się nam skraj lasu. Cały przejazd zajął nam nie więcej niż piętnaście minut, z czego pięć poświęciliśmy na fotografowanie pająków. Postanowiliśmy jeszcze raz wjechać na ścieżkę i udać się tym razem w inną stronę, aby dojechać do wieżyczki, którą wcześniej zauważyliśmy. Oczywiście pozostawiliśmy rowery na dole i wdrapaliśmy się na sam szczyt :-) Po kilku minutach, które tam spędziliśmy, po wspólnej naradzie i sprawdzeniu odległości na nawigacji, postanowiliśmy udać się jeszcze na ścieżkę edukacyjną w Rudach. Pogoda dopisywała: niebo błękitne, temperatura wynosiła nie mniej jak dwadzieścia stopni. Gdy tylko klamka zapadła od razu się ucieszyłem nie uzewnętrzniając jednak tego uczucia. Byłem bardzo rad, gdyż przypomniało mi się, że droga do Rud będzie prowadziła w dużej mierze przez las, co oznaczało ciszę i spokój. Ponadto szykowała się kolejna w tym sezonie nieco dłuższa wyprawa, a dzień sprzyjał bardzo takim wyjazdom :-)








Po kilku kilometrach dotarliśmy do Kotlarni, gdzie wjechaliśmy na drogę prowadzącą w kierunku Gliwic. Jechaliśmy nią kilkaset metrów, by następnie zjechać na mniej uczęszczaną drogę (jak dobrze, że jest nawigacja :-) ). Po chwili zauważyłem na ekranie ikonkę budynku, która wskazywała że nieopodal znajduje się jakiś zabytek. Jako że minęliśmy przejazd kolejowy wystrzeliłem z tekstem, że to pewnie chodzi o jakąś lokomotywę - tyle ich PKP ma w użytku i w tym momencie zza drzew, które minęliśmy ukazały się nam trzy zabytkowe, ogromne lokomotywy! Wow! Ale widok! Od razu zjechaliśmy na plac obok. Oczywiście w ruch poszedł aparat :-) Przebywaliśmy tam jakieś kilkanaście minut obchodząc je od każdej strony - były ogromne... Decyzja o wyjeździe do Rud już zaczynała się zwracać :-) Gdy wyruszyliśmy dalej, zaczęliśmy rozglądać się za tym prawidłowym zabytkiem zaznaczonym na mapie, ale okazało się, że aby tam się dostać z miejsca gdzie się znajdowaliśmy, trzeba prawdopodobnie przejechać przez jakiś zakład, na terenie którego nie bylibyśmy zapewne mile widziani :-) Ruszyliśmy więc w głąb lasu zmierzając do celu wycieczki i po chwili przystanęliśmy na krótką przerwę. Gdy wyjechaliśmy na teren, gdzie było mniej drzew zdjąłem bluzę, gdyż było naprawdę ciepło. Jadąc dalej dotarliśmy do drogi którą wracałem, gdy byłem tu sam. Teren wręcz stworzony do jazdy rowerem crossowym :-) Pięknie! :-) Zauważyliśmy także tabliczkę informującą, że znajdujemy się na terenie Parku Krajobrazowego "Cysterskie Kompozycje Krajobrazowe Rud Wielkich". No cóż... Ja tabliczki wcześniej nie widziałem, bo tekst odwrócony był w kierunku jazdy... no i chyba jednak jechałem trochę szybciej ;-) Niedługo potem dotarliśmy do celu :-)





Początkowo jechaliśmy nieutwardzoną drogą, aby następnie wjechać na asfalt. Zacząłem porównywać to miejsce z wpisami w pamięci i muszę w tym miejscu przyznać, że ostatnim razem gdy tu byłem było bardziej urokliwie za sprawą niższej temperatury, oraz większej wilgotności, że nie wspomnę już o mniejszej ilości zwiedzających :-) Po chwili wjechaliśmy na fragment ścieżki edukacyjnej przeznaczonej dla rowerów. Razem pokonaliśmy całą ścieżkę, a następnie udaliśmy się do Rud, gdyż byliśmy już nieco głodni. Tym razem nie jechaliśmy drogą asfaltową, a ścieżką wzdłuż rzeki Rudy, gdzie napotkaliśmy pana na spływie pontonowym ;-) Następnie jadąc alejkami nieopodal Sanktuarium Matki Bożej Pokornej udaliśmy się na posiłek. Musieliśmy jednak oczekiwać na niego dosyć długo i część jednego z najlepszych etapów dnia niestety nam uciekła.








W drogę powrotną udaliśmy się mijając ruiny dworku, a następnie wjechaliśmy do lasu przejeżdżając przez mostek. Na następnym skrzyżowaniu nie pojechaliśmy w lewo (jak powinniśmy), tylko prosto dojeżdżając do drogi prowadzącej do Sośnicowic. Po chwili odbiliśmy w lewo i znaleźliśmy się mniej więcej w połowie rowerowej ścieżki dydaktycznej. Postanowiliśmy też wracać do Solarni znaną nam już trasą. Po drodze przystanęliśmy przy punkcie czerpania wody. W zbiorniku pływał dziwny krab, który uciekł od brzegu, gdy wstałem aby udać się po aparat. Po chwili podpłynął mniejszy, który był bardziej śmiały, ale zdjęcia nie udało się już zrobić. Zaraz po naszym przyjeździe podleciała do nas ważka i przez chwilę zawisła przed nami w odległości około metra, czasem nieco się do nas zbliżając. Przez cały nasz pobyt wracała kilka razy :-) Niebawem ruszyliśmy dalej.
W Dziergowicach nieco skróciliśmy trasę (chwała nawigacji :-) ), ścinając główną drogę. Następnie w Lubieszowie skręciliśmy na boczną drogę, prowadzącą bezpośrednio do Bierawy. Na jej początku stał znak, informujący o czerwonym szlaku, który odbijał w lewo. Trzeba będzie go sprawdzić - najlepiej niebawem :-) Do Kędzierzyna dostaliśmy się często przez nas uczęszczaną drogą do Starego Koźla, a następnie niebieskim szlakiem przez Brzeźce. Rozstaliśmy się na końcu tej drogi.
Dalej jechałem więc sam, tym razem jadąc przez Kłodnicę. Na remontowanym moście Długosza puściłem przed siebie motocyklistę (co prawda nie wolno tam jeździć...) sądząc, że będzie jechał szybciej ode mnie, ale niestety nieco się przeliczyłem, gdyż to on mnie hamował. Zaraz za mostem skręciłem w prawo w stonę domu i przy banku PKO uzyskałem MXS tej wycieczki. Łańcuch wciąż ociera o obejmę, gdy znajduje się on na ostatniej zębatce z tyłu, więc nie była ona przeze mnie używana.
To był bardzo udany dzień, a decyzja o wyjeździe do Rud uratowała wycieczkę. Sądzę, że będę tam przyjeżdżał przy każdej okazji, bo tereny do jazdy są wręcz wyśmienite. A propos, to koniecznie będę chciał pojechać tam jesienią :-) Mam nadzieję, że jednak nie przyjdzie ona szybko :-) Dzisiejszy dzień podarował nam nutkę optymizmu, choć pogodnynki mówią co innego (ale ja ich nie słucham :P ) - od jutra pogoda ma się zepsuć. Mam jednak nadzieję, że jutro także będzie tak słonecznie i ciepło. Rower obowiązkowy! :-)

Dane wyjazdu:
14.88 km 0.00 km teren
01:01 h 14.64 km/h:
Maks. pr.:34.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Dębowy serwis :-)

Środa, 22 września 2010 · dodano: 22.09.2010 | Komentarze 0

Dzisiejszy dzień w pracy dosyć mocno dał mi w kość. Wychodząc stamtąd byłem nieźle wymęczony, ale i tak wiedziałem, że dla relaksu pójdę na rower :-) Tym razem chciałem jednak pojeździć samemu w ciszy i spokoju. Powiedziałem to Ani, gdy rozmawialiśmy przez telefon po pracy. Gdy już byłem gotowy do wyjścia przypomniałem sobie o skrzypiącym łańcuchu w jej rowerze. Może jednak pojadę na tą Dębową z olejkiem do łańcucha? Gdy miałem już wychodzić z domu zadzwonił telefon - ktoś zepsuł moją serwisową niespodziankę. Miejsce zbiórki zostało ustalone... :-)



Gdy dotarłem na wyznaczone miejsce zabrałem się za podciągnięcie przedniej przerzutki, która od poniedziałkowego postoju na moście nie pracowała tak jak powinna. Po krótkiej chwili zjawiła się Ania i po kilku nieudanych(!) próbach ustawienia przerzutki zabrałem się za łańcuch w jej rowerze. Do przerzutki postanowiłem wrócić, gdy będziemy już na miejscu. Musieliśmy odstać dłuższą chwilę, aby wyjechać na główną, gdyż wciąż - jak nie z jednej, to z drugiej strony jechały samochody.
Gdy ruszyliśmy oddaliłem się nieco aby sprawdzić, co udało mi się zrobić z przerzutką. Było do bani... to znaczy źle jak wcześniej. Po chwili jechaliśmy już razem i wtedy dało się odczuć moje zmęczenie tego dnia. W ogóle nie chciało mi się rozmawiać i myślałem wtedy, że chyba lepszym pomysłem byłby samotny wyjazd.
Gdy dotarliśmy na miejsce znów zacząłem grzebać przy przerzutce. Jej ustawienie zajęło mi chyba dobre kilkanaście minut. W tym czasie nieco wzrósł poziom mojej irytacji. Przecież ustawienie przedniej przerzutki, to żadna sztuka! Na Węgrzech, gdy puściła mi linka spiąłem ją żyłką wędkarską i ustawiłem już za pierwszym razem! CO JEST GRANE??? W końcu udało mi się ustawić tą przerzutkę prawie odpowiednio - niestety na ostatniej tylnej zębatce łańcuch wciąż minimalnie ociera o obejmę... Chyba za niedługo oddam rowerek do serwisu, aby to sprawdzić i być może wymienić także klocki z tyłu.
Po dłuższej chwili ruszyliśmy w drogę powrotną, gdyż komary nie dawały spokoju. Gdy jechaliśmy na polnej drodze łączącej Dębową z Kobylicami przeleciał nad nami paralotniarz - dosłownie kilka metrów nad ziemią. To już któraś sytuacja, gdzie można było uwiecznić aparatem fajną chwilę... gdyby był pod ręką... :-)



Przy moście nad Odrą każde z nas pojechało w swoją stronę :-)

Dane wyjazdu:
30.48 km 0.00 km teren
01:43 h 17.76 km/h:
Maks. pr.:36.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Nad Odrą... i szlakiem... bezcelowo :-)

Wtorek, 21 września 2010 · dodano: 21.09.2010 | Komentarze 0

Scenariusz wciąż ten sam :-) Po pracy szybciutko tylko wpaść do domu, aby za chwilę z niego wyjść :-) Tym razem umówieni byliśmy przy Rondzie Milenijnym - chcieliśmy sprawdzić drogę biegnącą wzdłuż nowej obwodnicy.



Z domu wyjechałem około godziny 17. Było ciepło, ale ja niestety odczuwałem wciąż efekty sobotnich sprintów. Prawda jest taka, że nie czuję się optymalnie. Gdy dotarłem na umówione miejsce od razu zostało to zauważone przez Anię. No tak - po oczach wszystko widać :-)
Ruszyliśmy wzdłuż obwodnicy i po około kilometrze dotarliśmy do brzegu Odry. Planując ten wyjazd liczyliśmy na to, że uda nam się przedostać jakoś z rowerami na drugi brzeg, ale okazało się to niemożliwe. Jedyną opcją było wejście po schodach na obwodnicę i przeprawienie się tą drogą, ale nawet nie braliśmy tego pod uwagę. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy wrócić się kilkaset metrów do mijanego wcześniej jeziorka. Ja jechałem mniej więcej tak samo jak do brzegu, natomiast Ania postanowiła skrócić sobie drogę - skończyło się na ubrudzonych w błocie felgach i butach :-))



Na miejscu okazało się, że aby dostać się do brzegu, trzeba przejść przez ledwo wydeptaną ścieżkę, która biegła między krzakami i rosnącymi gdzieniegdzie pokrzywami. Byliśmy tam chyba nie dłużej niż 10 minut - miejsce aczkolwiek spokojne, nie do końca nam pasowało, a ponadto było tam dosyć dużo komarów. Gdy stamtąd odchodziliśmy oboje z nas poparzyły pokrzywy :-)




Postanowiliśmy udać się na niebieski szlak do Starego Koźla. Gdy tylko ruszyliśmy w drogę nad nami przeleciała para łabędzi. Widok był o tyle niesamowity, ponieważ leciały one nie wyżej jak 5 metrów nad nami! Jeszcze kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się, aby podziwiać ich lot, a ja natomiast po raz kolejny zacząłem myśleć o jakimś rozwiązaniu, które pozwoliłoby mi momentalnie wydobyć aparat na wypadek podobnych sytuacji. Trzeba będzie coś wykombinować :-)
Niebieskim szlakiem jechało się bardzo sympatycznie i spokojnie :-) Zaraz za Brzeźcami zostaliśmy ostrzeżeni przez jadących znad przeciwka rowerzystów: na drodze znajdował się jeż. Oczywiście zatrzymaliśmy się, aby go zobaczyć. Mi zajęło dłuższą chwilę zanim go dostrzegłem - i to po tym jak pokazano mi go palcem! :-) Z drugiej strony nie ma się czemu dziwić, gdyż to był bardzo mały jeżyk - prawdziwy słodziak! :-) Oczywiście nie obyło się bez zdjęć :-) Po dłuższej chwili podziwiania malucha, odstawiliśmy go na trawę w pewnej odległości od drogi tak, aby ryzyko że coś mu się na niej stanie było jak najmniejsze. Jeszcze przed odjazdem stamtąd sprawdziliśmy, czy jeżyk jest jeszcze na miejscu, ale już zdążył nam uciec :-) Pomknęliśmy więc dalej :-)






Obraliśmy kurs na Azoty, a następnie przez park, gdzie zaliczyłem najgorszą "glebę" w karierze, dostaliśmy się na Piasty. Tym razem wjeżdżałem tam dużo wolniej, a i tak było czuć zmianę nawierzchni. Czuć było także, że robi się chłodno. Mam nadzieję, że nie dalej jak za tydzień będę miał okazję zaopatrzyć się w strój na niższe temperatury. Jechaliśmy chodnikiem rowerowym aż do głównej drogi, aby następnie parkiem przedostać się na obwodnicę Kędzierzyna. Odeskortowałem jeszcze Anię do bankomatu, po czym się pożegnaliśmy. Gdy wracałem nieco doskwierał mi brak dwóch tylnych przerzutek: wczoraj po tym jak ruszyłem na moście zauważyłem, że na tych przerzutkach łańcuch ociera z przodu o obejmę. Ciekawy jestem co takiego stało się podczas postoju - wcześniej wszystko chodziło jak w zegarku... Trzeba będzie doraźnie podciągnąć linkę i obserwować. Z drugiej strony może to i lepiej, bo dzięki temu nie pędziłem aż tak bardzo, więc zbytnio się nie zgrzałem. Mimo to i tak odczuwałem na sobie ten chłodny wieczór. Dziś w nocy muszę się wygrzać - sezon musi trwać dalej! :-)

Dane wyjazdu:
25.92 km 0.00 km teren
01:18 h 19.94 km/h:
Maks. pr.:43.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Raszowa z niespodzianką

Poniedziałek, 20 września 2010 · dodano: 20.09.2010 | Komentarze 0

Sygnał do wyjazdu dostałem - jak to ostatnimi czasy bywa - jeszcze w pracy. Po powrocie do domu dosłownie wsunąłem obiad i wyszedłem czym prędzej :-) Miejscem zbiórki znów była Kłodnica...



Gdy już miałem wychodzić, zadzwonił brat z prośbą, która zatrzymała mnie w domu na kilka minut, ale tragedii nie było :-) Następna przeszkoda zatrzymała mnie już na nieco dłużej - gdy dojechałem do remontowanego mostu na Odrze okazało się, że przewrócił się pojazd kujący asfalt. Trzeba było odstać tam kilka minut, ale w międzyczasie zrobiłem kilka zdjęć. Gdy już chowałem aparat, czekający ludzie zaczęli ponownie przechodzić po moście, a ja nie zorientowałem się w porę co poskutkowało tym, że wszyscy mnie ominęli i wyprzedzili :-) Ech... nieważne :-) Gdy byłem na moście otrzymałem SMS'a od Ani czekającej już na miejscu. A tak chciałem być o czasie... Mi to zawsze coś musi wyskoczyć :-)



Gdy dotarłem do Kłodnicy od razu zauważyłem nowy strój Ani (facet! :-)) ). Też muszę sobie sprawić taką bluzę rowerową na jesień :-) Niezwłocznie wyruszyliśmy dalej, a gdy mijaliśmy ostatnie zabudowania przed Kanałem Gliwickim pojechałem jako pierwszy z zamysłem obrania jak najkrótszej trasy. Na skrzyżowaniu skręciliśmy na Raszową, aby przed przejazdem kolejowym odbić do lasu z którego wyjechaliśmy przy stacji PKP w Raszowej, cały czas jadąc prostą drogą. Dotarcie do jeziora było już kwestią kilkunastu minut.
Na miejscu dostałem od Ani nowe pałeczki perkusyjne, które od razu (dzięki Anusiakowej wspaniałomyślności) mogłem wypróbować. W drogę powrotną wyruszyliśmy, gdy na niebie już dosyć wyraźnie zarysowany był księżyc.



Chcieliśmy wracać drogą asfaltową wzdłuż czarnego szlaku, ale nieopatrznie skierowaliśmy się ku drodze polnej w kierunku Januszkowic. Gdy po chwili dotarliśmy do zamkniętego przejazdu kolejowego postanowiliśmy zawrócić. Pani lub pan dróżnik zajęty był oglądaniem monitorka, więc szykował się dłuższy postój. W momencie, gdy zjeżdżaliśmy z czarnego szlaku na główną drogę było już ciemno i mroźno. Trzeba tutaj wspomnieć, że Ania zadowolona z dzisiejszych zakupów odzieżowych jechała w pełni komfortowo, natomiast ja odczuwałem niską temperaturę, a ponadto nieco smagał mnie wiatr. Trzeba czym prędzej zaopatrzyć się na jesień... :-) Gdy przejeżdżaliśmy przez las, naszym oczom ukazał się świecący nad drogą i czubkami drzew księżyc. Widok był wręcz magiczny :-) Ja poczułem się jakbym jechał na jakimś odludziu gdzieś w górach :-) To właśnie między innymi dla takich chwil warto jeździć rowerem :-)
Rozstaliśmy się na skrzyżowaniu w Kłodnicy, wcześniej na postoju zamieniając jeszcze kilka zdań. Oczywiście nie zabrakło słów o następnym wyjeździe :-)

Dane wyjazdu:
114.32 km 0.00 km teren
05:47 h 19.77 km/h:
Maks. pr.:50.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Rajd na Głogówek

Sobota, 18 września 2010 · dodano: 18.09.2010 | Komentarze 0

O wyjeździe do Głogówka słuchałem już od jakiegoś czasu. W sumie to nigdy jakoś nie ciągnęło mnie, aby tam pojechać jakąś okrężną drogą (to tak można??? :-)) ), a rowerem byłem tam tylko raz - przejazdem w drodze do Nysy kilka lat temu. Niemniej jednak mapa wraz z wytyczoną trasą, którą dostałem wczoraj na maila nieco mnie zaciekawiła :-) Zresztą... nie ważne gdzie... ;-)



Tym razem miejscem zbiórki było rondo przy Dębowej. Byliśmy umówieni na 8:30, a że przejazd przez park zajął mi jakoś dziwnie mało czasu, to postanowiłem wjechać na drogę prowadzącą bezpośrednio na Dębową i tam zaczekać na towarzyszkę podróży z zamiarem niezwłocznego wysłania jej SMS'a :-) Nie było to konieczne, gdyż po chwili pojawiła się na horyzoncie i od razu zostałem dostrzeżony. Gdy jechałem przez park na polanie obok porozstawiane były namioty: na dziś zaplanowana była inscenizacja bitwy o twierdzę Koźle. Nawet wczoraj, gdy jechałem na rowerze, widziałem przy kozielskiej promenadzie trzech przebranych za wojaków mężczyzn :-)
Poranek był dosyć mroźny (po powrocie będę musiał rozejrzeć się na necie za bandaną, oraz pomyśleć o jakieś kurtce), aczkolwiek "na oko" wyglądał tak jak wiosną, czy wczesnym latem, a wiec napawał nas pozytywnymi emocjami :-) Po kilkunastu minutach jazdy musieliśmy zatrzymać się i sprawdzić przez jakie miejscowości przyjdzie nam przejeżdżać. Oczywiście żadne z nas nie martwiło się o szczegółowy przebieg trasy :-) Gdy już znane nam były nazwy dwóch kolejnych miejscowości ruszyliśmy dalej, a po kilku minutach byliśmy już przy drodze krajowej prowadzącej do Raciborza. Pomyślałem sobie wtedy, że to fajna trasa, gdyż po dwudziestu minutach jazdy można znaleźć się stosunkowo daleko poza miastem. Jak okaże się później cała trasa biegła po spokojnych i mało uczęszczanych drogach. Co prawda przed Gościęcinem pogoniły nas dwa wiejskie pieski, ale na szczęście ich zapał nie był zbyt długi :-)
Pierwszą atrakcją na trasie był XVII wieczny kościół św. Brykcjusza. Przejeżdżałem tamtędy już dwa razy w tym sezonie, ale dopiero teraz zasięgnąłem informacji na temat tego miejsca. Zjedliśmy kupione przez Anię bułki i po zrobieniu kilku zdjęć ruszyliśmy dalej.




W miejscowości Klisino zatrzymaliśmy się na małą, trzyminutową przerwę, a następnie przez Racławice udaliśmy się w stronę Głogówka. Dosyć mocno oddaliłem się od Ani (nie po raz pierwszy tego dnia) i gdy przejechałem wiadukt kolejowy, postanowiłem ukryć się na drodze prowadzącej w pole, ale niestety mój niecny plan nie doszedł do skutku, gdyż zostałem niezwłocznie zauważony :-) Tuż przed Głogówkiem zboczyliśmy z drogi, aby zatrzymać się przy jakimś zakonie, którego nazwy nie pamiętam. Nieopodal zatrzymaliśmy się ponownie, aby znów cyknąć kilka fotek - tym razem wymagały one ode mnie pewnego rodzaju poświęcenia, gdyż praktycznie musiałem położyć się na ziemi, aby dobrze uchwycić kadr :-)





Gdy dotarliśmy do Głogówka pojeździliśmy chwilę na rynku w poszukiwaniu lokalu gastronomicznego, ale okazało się, że są tam same sklepy. Posiłek na schodach przed dyskontem raczej nie wchodził w grę ;-) Chciałem i tutaj zrobić kilka zdjęć (w końcu był to cel naszej wycieczki), ale niestety samochody zaparkowane na rynku psuły całą kompozycję, a miałem kilka ciekawych pomysłów na uwiecznienie tych chwil. W poszukiwaniu lokalu wjechaliśmy w drogę wyjazdową z rynku i po kilkuset metrach znaleźliśmy pizzerię. W ogródku siedział rowerzysta oczekujący na zamówienie, więc gdy usiedliśmy stolik obok doszło do wymiany zdań. Przed otrzymaniem zamówienia zerknęliśmy na mapę, aby sprawdzić ku jakiej miejscowości należy się kierować, aby wyjechać z Głogówka w odpowiednim kierunku.
Dalej udaliśmy się do parku, gdzie znów zrobiliśmy kilka zdjęć (także i tutaj gleba była konieczna ;-) ). Widać tu było także pierwsze symptomy jesieni. Następnie ruszyliśmy w kierunku z którego wjechaliśmy do Głogówka, aby po chwili pokonać zjazd i zatrzymać się przy parkowym jeziorku, gdzie oddałem się fotograficznej pasji :-) Zapomniałem się do tego stopnia, że przy okazji kadrowania przy brzegu, do wody wpadł mi pokrowiec z aparatu :-) Ja praktycznie z miejsca byłem gotowy go poświęcić, ale... nie byłem sam :-) Pomysłowa Ania podała mi długi kij, którym wyłowiłem (już za pierwszym razem :-) ) ów pokrowiec :-) W środku były baterie, które wytarłem i włożyłem w boczną kieszonkę plecaka, natomiast Ania wpadła na pomysł, aby sam pokrowiec umieścić w koszyku na bidon - dzięki temu w momencie gdy dotarłem do domu był on już całkiem suchy :-) Dalej wyruszyliśmy główną drogą ponownie w stronę centrum, aby wyjechać już w dalszą podróż. Pobyt w Głogówku jak i pierwszy etap po wyjeździe stamtąd, były najprzyjemniejszymi momentami tej wyprawy. Stało się tak na pewno za sprawą pogody, gdyż wciąż było ładnie, a ponadto zrobiło się w miarę ciepło. Swoją rolę odegrały także na pewno nasze pełne brzuszki, oraz pobyt w bardzo ładnym parku.










Droga za Głogówkiem była przyjemna, równa i prosta :-) Co prawda na kilka słów naszego negatywnego komentarza zasłużył sobie pirat w czarnym Mercedesie, ale to nie zepsuło oczywiście naszego dobrego samopoczucia :-) Gdy dotarliśmy do Walec okazało się, że mamy dwa odrębne zdania w temacie kierunku w jakim powinniśmy dalej podążyć, ale ja szybko zrezygnowałem z forsowania swojej wersji trasy. Efekt można "podziwiać" na umieszczonej na wpisie mapie :-) Ania twardo obstaje przy zdaniu, że tak to właśnie miało wyglądać :-) Może to i lepiej, że pojechaliśmy właśnie tą drogą - jesteśmy przecież rowerzystami, więc dodatkowe kilometry powinny być powodem do zadowolenia :-) Jechaliśmy nieco pod wiatr, ale to nie przeszkadzało tak, jak bolące dosyć mocno kolana. Ich ból odczuwałem już od kilkunastu kilometrów i był to najsilniejszy ból tych stawów w tym sezonie. Problem z nimi pojawił się, gdy wróciłem z Węgier - wcześniej w ogóle nie miałem problemów z kolanami. Po kilku kilometrach dotarliśmy do drogi, którą jechaliśmy tego lata do Mosznej i od tego momentu to ja prowadziłem, bo jak się okazało Ania zgubiła się nie wiedząc zupełnie gdzie jesteśmy :-)) Szybko jednak odnalazła swój zmysł orientacji, więc ja mogłem udać się na kolejny tego dnia sprint :-) Dalej z miejscowości Grocholub ruszyliśmy razem w stronę Straduni. Co prawda po raz kolejny zostawiłem Anię na pożarcie lwom i innym zwierzom, ale dzielna dziewucha dała radę i "czterdziestką piątką" jechaliśmy już w mniejszym odstępie od siebie. Zaraz za Mechnicą Ania rzuciła hasło, aby nieco zmienić przebieg trasy i przeprawić się do Zdzieszowic promem. To był jej kolejny dobry pomysł :-)
Godząc się na zmianę nie wiedziałem jeszcze, że na promie będę wykorzystany jako siła napędowa, niczym galernik :-) Ostatnim razem płynąłem promem będąc na zielonej szkole w Janowcu nad Wisłą, ale z tego co pamiętam, to tam nie byliśmy wykorzystywani w ten sposób :-) Niemniej jednak było to naprawdę udane urozmaicenie tej wyprawy, więc schodząc na ląd byłem naprawdę zadowolony :-) Ponadto na drodze dojazdowej do Odry zauważyłem szlak rowerowy, który będzie trzeba kiedyś wypróbować - oby jeszcze w tym sezonie :-)



Przed Januszkowicami podjęliśmy decyzję, że rezygnujemy z postoju przy jeziorku w Raszowej (niestety słońce nie było już tak intensywne) i udamy się drogą asfaltową prowadzącą czarnym szlakiem do stacji PKP w Raszowej, a następnie drogą polną i lasem wjedziemy na żółty szlak za Łąkami Kozielskimi. Po kilku minutach i ta koncepcja upadła ze względu na porę dnia, a więc ostatecznie udaliśmy się drogą asfaltową do Łąk Kozielskich, gdzie bezpośrednio wjechaliśmy do lasu na ów żółty szlak. Zaraz po tym, gdy wjechaliśmy do lasu dobiegły nas dziwne dźwięki, ale okazało się, że to wrzaski publiczności zgromadzonej na przyległym stadionie, gdzie odbywała się jakaś impreza plenerowa. Przed nami ostatni fragment prowadzący już do Kędzierzyna. To właśnie ta trasa tak bardzo zafascynowała mnie na początku sezonu :-) Gdy wyjechaliśmy z lasu zaproponowałem, abyśmy zboczyli jeszcze i pojechali obok jeziorka na Kuźniczkach. Chciałem w ten sposób jeszcze bardziej urozmaicić trasę, choć trzeba przyznać że i bez tego była ona bardzo ciekawa :-)
Niedługo potem dotarliśmy do obwodnicy, gdzie się rozstaliśmy. Tutaj mogłem bez wyrzutów sumienia nieco przyśpieszyć, ale... w zasadzie to zdałem sobie sprawę, że przez to moje poganianie (co prawda dla żartu) chyba nieco pozbawiłem ten wyjazd uroku... Obiecuję, że to był ostatni raz :-) Do domu dotarłem o 17:15 i gdy tylko przekroczyłem próg mieszkania zacząłem odczuwać zmęczenie. Dwugodzinny sen rozwiązał tą kwestię, ale niestety po przebudzeniu poczułem się, jakbym był nieco osłabiony... Mam nadzieję, że żadne choróbsko się mnie nie przyczepi, choć tak to trochę wygląda... Chyba spotkała mnie kara za te dzisiejsze samotne sprinty ;-)
To był najpewniej ostatni tak długi wyjazd w tym sezonie. Temperatura nie jest już do końca optymalna na rower, a i pogoda robi się niepewna. Chyba muszę podziękować towarzyszce podróży, za ułożenie tak ciekawej i dobrze rozplanowanej trasy :-) To był bardzo udany wypad, który uświadomił mi, że w okolicy jest jeszcze trochę dróg, które trzeba zrowerować :-)

Dane wyjazdu:
32.58 km 0.00 km teren
01:42 h 19.16 km/h:
Maks. pr.:43.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Raszowa na raz i dwa! :-))

Piątek, 17 września 2010 · dodano: 17.09.2010 | Komentarze 0

Dzisiejszy dzień przypominał ten wczorajszy, choć chyba było nieco chłodniej. Z pracy wracałem dziś autobusem, ale mimo to wyrobiłem się w czasie i po około pół godzinie po dotarciu do domu wyruszyłem do Kłodnicy, skąd mieliśmy jechać do Raszowej.



Ruszyliśmy w kierunku Januszkowic, a na skrzyżowaniu za Kanałem Gliwickim odbiliśmy w prawo, aby za moment zjechać z drogi i wjechać do lasu na niebieski szlak. Po chwili napotkaliśmy pierwszą przeszkodę do ominięcia - o dziwo był to patrol policji. Czyżby interwencja wśród grzybiarzy? Ciekawa sprawa... :-) Mknęliśmy dalej i nieco się zapędziwszy przeoczyliśmy miejcie w którym szlak odbijał w prawo. Jadąc więc prosto dojechaliśmy do końca lasu, gdzie znajdował się czarny szlak prowadzący drogą do stacji PKP w Raszowej. Wcześniej jednak musieliśmy ominąć usypaną na drodze górę kamyczków. Niestety posłużą pewnie do utwardzenia leśnej drogi, więc jazda tutaj nie będzie już niestety tak bardzo przyjemna jak dotychczas...
Nad jeziorkiem w Raszowej spędziliśmy nieco czasu, a następnie udaliśmy się w stronę Januszkowic. Robiło się już nieco późno, więc za przejazdem kolejowym zaproponowałem, aby tym razem zrezygnować z nie utwardzonej drogi wzdłuż jeziora, tylko udać się prosto do biegnącej nieopodal drogi asfaltowej i tak też uczyniliśmy.
Droga z Januszkowic minęła spokojnie, a gdy byliśmy już w Kłodnicy, po mojej sugestii skierowaliśmy się ku Żabieńcowi, ale ostatecznie ze względu na fakt, iż było już ciemno zrezygnowaliśmy z przejazdu przez ten leśny skrót. Oświetlonymi drogami udaliśmy się więc na Pogorzelec, po czym ja wracając w stronę Kłodnicy udałem się do domu.