Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
200.81 km 0.00 km teren
09:07 h 22.03 km/h:
Maks. pr.:59.43 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 9

Piątek, 3 czerwca 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


Pierwsza faza dnia nie należała do najlepszych. Jechało mi się marnie, więcej stałem niż przemieszczałem się. Zrzucałem to na karb świeżości mięśni, aż tu nagle znalazłem się na wysokości prawie tysiąca dwustu metrów nad poziomem morza :-) To była ta przyczyna :-) Niemniej jednak do godziny siedemnastej przejechałem raptem tylko około stu trzydziestu kilometrów! W Sorii dopadł mnie też mocny, aczkolwiek krótki deszcz, a później uciekałem przed burzowymi chmurami, co poszło mi całkiem nieźle :-) W miejscowości El Burgo de Osma po raz pierwszy podczas tego wyjazdu żałowałem, że nie mogę zatrzymać się na dłużej. Ostatecznie przekraczając granicę dwustu kilometrów rozbiłem się w miejscu, które wydawało się być świetną miejscówką. Po wielu dniach, w końcu czekał na mnie suchy śpiwór i namiot! :-)

Pobudka wczesnym rankiem :-) Miejsce noclegowe udaje się opuścić w inny sposób, omijając ciernie ;-)


Caparroso. Wciąż otaczają mnie jakieś nierówności terenu przykuwające wzrok :-) W oddali ruina jakieś starej budowli. Wszystko jest jeszcze nieznane, świeże... Otoczenie wyostrza zmysły...


Zatrzymuję się, by obejrzeć pasmo górskie które jeszcze wczoraj było tak blisko! Dzień dopiero budzi się do życia, a ja wcinam pierwszą czekoladkę ;-) Do świadomości docierają kolejne cechy charakterystyczne tutejszych okolic - tym razem jest to wszechobecna przestrzeń.


Castejon. Ogromne ilości bocianów :-)


Na granicy prowincji Navarra, około dziesięciu kilometrów od miasta Cintruénigo, gdzie trochę pokręciłem w poszukiwaniu sklepu spożywczego :-) Hiszpańskie odległości i ilość sklepów jak na lekarstwo, nie pozwoliły mi odjechać z pustym brzuchem i bidonami ;-) Byłoby ciężko gdyby nie mapy googla, którymi się wspomagałem. Gdy już dotarłem do sklepu, planowałem pozostawić rower przy wózkach dziecięcych w środku sklepu - w holu było dość dużo miejsca. W trakcie parkowania dopadła mnie jedna z ekspedientek prosząc, by rower wyprowadzić na zewnątrz. Wskazała miejsce tuż przy wejściu i bardzo ekspresyjnie dała do zrozumienia, że będzie miała na niego oko. Po tak żywym przekazie, o sprzęt byłem w stu procentach spokojny :-) Na zakończenie zakupów pomachałem w podziękowaniu :-) Jeszcze przed wejściem do sklepu natknąłem się na kilka czarnych kobiet w nakryciach głowy przypominające burki, oraz sukniach aż do ziemi. Przez moment poczułem się jak w Afryce...


Zarys Gór Iberyjskich. Połykam kilometry :-)


Krótki przystanek w Valverde. Słońce już zaczyna prażyć - celowo wybieram miejsce na postój w cieniu.


Na granicy wspólnoty autonomicznej Kasylia i Leon. Wciąż zagłębiam się w jeszcze nie odkrytą Hiszpanię... :-)


Kilka kilometrów przed miastem Agreda. Jedzie się ciężko. Cały czas pod górę, słońce grzeje niemiłosiernie...


Wjazd do Agredy. Prawie w samo południe ;-) W końcu dociera do mnie, że muszę wysuszyć śpiwór i namiot. Odwlekałem to wcześniej, będąc pochłonięty urokiem Hiszpanii i chęcią pokonywania kolejnych kilometrów.


Cały dzień jechało mi się ciężko. Już sądziłem, że to zmęczenie mięśni, aż tu nagle... :-) Kilka kilometrów od miejscowości Olvega.  




Widok z trasy :-) Hiszpania jest pięknie pofałdowana :-)


Almenar de Soria. W poszukiwaniu sklepu. Niestety dookoła tylko pustka, oraz zupełnie podstarzały bar. Z nieba leje się żar!


Droga do Sorii. Hiszpańskie przestrzenie :-)


Po dłuższym pobycie w Sorii, gdzie w końcu podjadłem, naładowałem telefon, oraz zrobiłem zakupy na dalszy etap drogi. Niestety również w słonecznej zwykle Hiszpanii dopadł mnie deszcz! Pierwszy raz, gdy wjeżdżałem do Sorii. Padało krótko, ale obficie. W trakcie posiłku słyszałem też kilka grzmotów. Na obrzeżach miasta wstąpiłem do sklepu i taki oto widok ujrzałem po wyjściu. Trzeba było się śpieszyć! Na całe szczęście przed sobą miałem zjazd z wyżyny :-) Było po godzinie dziewiętnastej, a ja miałem ledwie sto czterdzieści kilometrów w nogach! Sprzyjało mi jednak szczęście - za Sorią gnałem jak wicher! :-)


El Burgo de Osma, to kolejne miejsce przez które tylko przemknąłem. I chyba po raz pierwszy podczas całego tego rajdu po Europie żałowałem, że nie mogę zatrzymać się na dłużej by pozwiedzać. Na zdjęciu tutejsza katedra.

Kolejny przykład na to, że ta wyprawa nauczyła mnie, aby nie martwić się o to o co nie musimy. Tuż za El Burgo de Osma trafiłem na stację, gdzie zrobiłem pełne zakupy :-) Ba! Zmieściły mi się one do saddlebaga, który nauczyłem się coraz to lepiej pakować :-) Niedaleko znalazłem też super miejscówkę na nocleg! Niewidoczny, a jednocześnie bardzo blisko drogi :-)
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
233.35 km 0.00 km teren
10:25 h 22.40 km/h:
Maks. pr.:66.82 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 8

Czwartek, 2 czerwca 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


O poranku szybko ruszyłem w trasę. Na początku trochę się zamotałem, a gdy tylko wyjechałem z miasta, znów zaczęło padać! Miałem jednak w sobie nadzieję :-) Co prawda według prognoz w górach również miało padać, ale słowo „Hiszpania” działało wręcz magicznie :-) W końcu wyszło też słońce! Niedługo potem zacząłem wspinać się na Pireneje :-) Szło mi to tak sobie, gdyż mięśnie nie miały już swojej świeżości. Nie było jednak źle :-) Około dwa kilometry przed szczytem dołączył do mnie inny kolarz i razem wdrapaliśmy się na górę, przy okazji nieco rozmawiając :-) Później był zjazd! Stromizna bardzo szybko przeszła w łagodną równię pochyłą :-) Mimo to jechało się bardzo przyjemnie! Po drugiej stronie gór był inny świat! Muszę przyznać, że zostałem zauroczony Hiszpanią! Na uwagę zasługuje również zachowanie kierowców w stosunku do rowerzystów – chyba nawet lepsze, niż w Niemczech. Swoją drogą, to kolarzy jeździ tu bardzo dużo! I widać też, że podchodzą do tematu na poważnie!

Ponownie na trasę wyruszałem w Pau. Poprzedniego dnia wstąpiliśmy jeszcze do Decathlonu, gdzie zaopatrzyłem się w dętkę i awaryjną oponę. Prognozy pogody wciąż jednak nie były zachęcające - również w Pau miało dziś padać! Faktycznie gdy tylko ruszyłem, musiałem ponownie stawiać czoła mżawce, która na szczęście była już mniej obfita, niż te poprzednie. Niemniej jednak początkowe kilka kilometrów o porannej szarówce minimalnie odebrało mi ochotę do jazdy za sprawą ochłodzenia organizmu i ponownego moczenia ubrań. Dodatkowo przed wyruszeniem pojawił się jeszcze jeden problem w postaci niespodziewanej opuchlizny na stopach! Ten problem jednak bardzo szybko zignorowałem. Co tam opuchlizna, kiedy droga, cel i przygoda czeka!!! Wciąż byłem w grze!!!


Berenx. Pireneje witają mnie pierwszymi podjazdami. Mimo wciąż niezachęcającej aury jadę przed siebie. Mam w sobie nadzieję że - choć według prognoz w górach miało padać - to najgorsze warunki są już za mną.


Pierwszy "hiszpański" znak drogowy za miejscowością Salies-de-Bearn. Wierzę, że jadę ku lepszemu...! :-) Oczami wyobraźni już widzę hiszpańskie słońce! :-)


Okolice Arberats-Sillegue. Pasmo Pirenejów w oddali. Jedzie się spokojnie, czuję oddech spokoju w organiźmie.


Na wylocie z Behasque-Lapiste. Temperatura zaczyna rosnąć i powoli robi się gorąco :-) Również niebo zdaje się przejaśniać :-) Czuję w sobie nowe siły :-) Ciało sprężyście i ochoczo reaguje na wydawane mu polecenia :-)


Kilka kilometrów później na niebie pojawia się słońce! Momentalnie robi się gorąco, więc wykorzystuję sytuację, by choć trochę podsuszyć mokry ekwipunek. Zobaczyć słońce po tylu dniach - bezcenne! Mimo tego, że temperatura bardziej męczy na podjazdach, to jedzie się zdecydowanie przyjemniej!


Jeszcze Francja (Uhart-Mixe), ale już widać pierwsze klimatyczne symptomy w postaci rosnących przy drodze palm :-) O ja Cię...! :-) Wyprawa zaczyna nabierać nowego smaku! Czekam na nowe doznania! :-)


Okolice Arhansus. Przystaję, bo widoczki są niczego sobie :-) Przy okazji zdejmuję buty, aby dać nieco wytchnienia wciąż nabrzmiałym stopom :-) Wcale jednak nie przejmuję się ich stanem :-) Uczucie towarzyszące tej wyprawie i poczucie celu zdecydowanie dominują! Oczywiście nie zapominam o detalach i buty zapinam najluźniej jak tylko się da.


Za Ostabat-Asme. Jadąc czerpię przyjemność z podziwianych widoków :-)


Przed Gamarthe. Widać już co czeka mnie na dalszym etapie :-) Bardziej mnie to cieszy, niż martwi! :-)


Mijam Saint-Jean-le-Vieux. W następnej miejscowości zatrzymuję się w Intermarche, gdzie kupuję przecudowny w smaku jogurt pitny! Niebo w gębie! Po jego wypiciu ponownie zrobiłem kilka kroków w stronę sklepu by kupić jeszcze inny smak, ale szybko się zreflektowałem. Nie jestem tu, by pić jogurty! :-) Liczy się droga, czas i rower! Jedziemy! :-) Pogoda jest bardzo przyjemna na rower :-) Ładnie świeci słońce i nie jest za gorąco :-)


Za Saint-Jean-Pied-de-Port. Ponownie przystaję, by choć przez krótką chwilkę popatrzeć na góry :-) Oczywiście ważne jest też zdjęcie! Trzeba to zachować w pamięci jak najdłużej... Szarymi chmurami już nie przejmuję się wcale :-) Najgorsze już za mną :-)


Gorący podjazd w Valcarlos. Z niewielkiego zadaszonego parkingu, wysuniętego nad zbocze, rozpościera się bardzo ładny widok :-)


Przemierzam dystans wzdłuż francuskiej granicy :-) Czekam też przełęczy, by w końcu móc cieszyć się zjazdem! ;-)


Wgryzam się w Hiszpanię :-) Podjazdy robią się coraz bardziej męczące, nieco zaczyna również doskwierać temperatura :-) Oczywiście nie jest to kwestia "Hiszpanii", a raczej wysokości, przebytego już dystansu, czy po prostu rosnącej w ciągu dnia temperatury. Oczywiście jadąc nie zauważam tych niedogodności! One się wcale nie liczą!


Przystanków robię całkiem sporo i dość często. Ostatnie dni i pierwszy w życiu taki wyjazd zupełnie bez fizycznego przygotowania nie mogły nie pozostawić na mnie żadnego piętna. Gdybym dziś wyruszał z domu, przełęcz osiągnąłbym w znacznie szybszym tempie i przy niewielu przystankach. Po ponad tygodniu jazdy nie czułem się źle (ba! przecież czułem się świetnie!), ale przy wspinaniu się w górę, świeżości jednak trochę brakowało :-)


Szczyty skąpane w chmurach :-) Zdjęcie niestety nie oddaje tego uroku :-)


Kilka kilometrów od przełęczy :-) Fajny widok z górskiej serpentyny :-)


Kolejny przystanek ledwie około półtora kilometra dalej :-) Kolejne metry drogi pokonuję systematycznie, aczkolwiek zdecydowanie wolniej, niż to zwykle bywa :-) W dole widoczny poprzedni fragment poprzedniego etapu drogi :-) Stromizna robi wrażenie! Do dalszej drogi ruszam po dłuższym odpoczynku, siedząc na barierce energochłonnej :-) Niedługo po tym gdy wyruszam, dojeżdża do mnie jakiś kolarz i ostatnie około dwa kilometry pokonujemy razem, rozmawiając to o urokach tutejszych gór i tras na szosę, to o mojej wyprawie, ekwipunku i przeżyciach z drogi :-) Kolega narzuca oczywiście szybsze tempo i staram się dotrzymać mu towarzystwa, dzięki czemu finalnie - mimo większego wysiłku - udaje się szybciej osiągnąć szczyt :-)


Na przełęczy odstawiam rower przy kaplicy i wyruszam na pieszy rekonesans :-) Trzeba uważać, bo szosowe buty nie dają pełni kontroli na kamienistych ścieżkach :-) Dookoła kręcą się inni turyści, jest też sporo karawanów z Francji. Widać też góry po francuskiej stronie. W powietrzu wisi wilgoć :-)


Pamiątkowe zdjęcie i już za chwilę zjazd! ;-)


Zjazd okazał się być bardziej łagodny, niż się tego spodziewałem i w zasadzie większe prędkości osiągnąłem jedynie w początkowej fazie. Przeszkodę geograficzną w postaci Pirenejów miałem już jednak za sobą. Czekałem tego, co spotka mnie w Hiszpanii! Ciąg do jazdy napędzał ciało i umysł! :-)


Po drugiej stronie Pirenejów był inny świat... Dobrej jakości asfalty o znikomym ruchu samochodowym, a przede wszystkim piękna, słoneczna pogoda powodowały, że pierwsze kilometry Hiszpanii, to była dosłownie rowerowa bajka! Napisałem nawet do Aneczki, że na starość przeprowadzamy się do Hiszpanii ;-) Kilka razy minęły mnie pary kolarzy, ubrani profesjonalnie i widać było, że tak też podchodzą do tego sportu! Przyznać trzeba, że warunki do jego uprawiania mają tu wyśmienite! Mnie tak chciało się przeć do przodu, że rower jechał praktycznie sam! Dodatkowo w oczy rzuca się zachowanie kierowców i czuję się tu ekstremalnie wręcz bezpiecznie! I tak będzie przez całą Hiszpanię! Na zdjęciach okolice Nagore.


Przed Olaverii. Architektura tutejszych miejscowości zdradza silną odrębność kulturową mieszkańców w porównaniu z tym, co widziałem do tej pory. Da się również zauważyć, że wiele domów w mniejszych miejscowościach czy wioskach jest opuszczonych i popada w ruinę. To efekt migracji ludności do większych miast. Na swojej trasie przez całą Hiszpanię, takich miejsc widziałem bardzo dużo.


Kilkaset metrów dalej znów zatrzymałem się na krótkie podziwianie widoków :-) Jestem szczerze zauroczony tym, jak pięknie powitała mnie Hiszpania! Śmiga się aż miło! Jest cudownie odmiennie, a warunki jakie tu panują wydają się być wręcz idealne na rower!


Zewsząd widać jakieś szczyty! :-) Okolica jest przepiękna! Nie umiem się nie zatrzymać, choć na chwilę :-)


Przy osadzie Otano. Pireneje i pierwsze hiszpańskie górki zostawiam za plecami :-) Ach, co to były za cudowne kilometry! :-) Poza tym widać, że szosa ma tu długą tradycję. Na postoju minął mnie jakiś pan w średnim wieku na starszej ramie. Później dogoniłem też innego starszego rowerzystę o długich siwo-białych włosach i takiej też długiej brodzie. Z jaskrawo pomarańczowym bagażem na tyle robił kosmiczne wrażenie :-) Ciekawe gdzie prowadziła jego droga... :-)


Tafalla. W końcu udało mi się zrobić zakupy :-) W sklepie same pyszności! ;-) Ośmiorniczki (a raczej ośmiornice!), kalmary i inne nie znane mi tutejsze produkty! Ja skupiłem się na tym, co było mi znane i nie nastręczało trudności w spożyciu :-) Przy kasie mogłem też usłyszeć pierwsze hiszpańskie rozmówki, a także zaobserwować zachowania ludzi :-) Na posiłek zatrzymałem się przy hali sportowej. Słońce już chyliło się ku zachodowi i momentalnie zrobiło się odczuwalnie chłodno, ale liczyłem się z tym, że tak będzie. Śpieszyłem się z jedzeniem, gdyż mocno gonił mnie pęcherz, a dodatkowo chciałem oddalić się od zabudowań przed zmrokiem, by zwiększyć szanse na znalezienie dobrego miejsca na nocleg. W tych lekko niesprzyjających warunkach nagle ogarnęła mnie samotność... Minęła od razu, gdy wskoczyłem na rower! :-) Tego dnia pokonałem jeszcze około dwadzieścia kilometrów, w większości już po ciemku, co również miało swój urok :-) Przed zajęciem finalnego miejsca próbowałem zatrzymać się dwa razy, ale za pierwszym razem zatrąbił na mnie mijający mnie tir, a przy kolejnym, gdy już wybierałem odpowiedni krzak, w oddali włączył się zraszacz na polu ;-) Poza tym jednak drugie miejsce było w bezpośredniej bliskości przy drodze, więc nawet dobrze się złożyło, że wystąpiły jakieś czynniki, które odwiodły mnie od położenia się tutaj :-) Ostatecznie rozbiłem się na jakimś polu, położonym niżej niż droga, gdzie zupełnie nie było mnie widać :-) Niestety schodząc tam w zupełnej ciemności nie zauważyłem ciernistych krzaków, które dodatkowo rosły w uskoku i wszedłem w nie raniąc sobie nogi aż do kolan :-) Później było już lepiej :-) Gwiazdy na niebie i motyle w brzuchu :-) Byłem tak daleko od domu! Pierwszy raz w życiu na takiej wyprawie! Na hiszpańskiej, nieznanej mi zupełnie ziemi! Byłem bardzo wdzięczny, że tak mogę...!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
27.44 km 0.00 km teren
01:33 h 17.70 km/h:
Maks. pr.:40.45 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 7

Środa, 1 czerwca 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


Kolejna deszczowa noc i w dodatku zimny poranek. Początkowo sądziłem, że uda mi się zrobić zakładane dwieście kilometrów, ale niestety... Warunki do jazdy były bardzo złe - odczuwałem to jeszcze mocniej po dwóch poprzednich dniach. Dobiłem do jakiegoś lokalu za Lapalisse i pijąc herbatę zastanawiałem się co dalej. W telewizji pokazywali powódź pod Paryżem, a także prognozy pogody. Miało lać do poniedziałku! Na myśl o przerwaniu jazdy rowerem aż łzy stanęły mi w oczach. Wraz z Aneczką szukaliśmy transportu koleją na południe Francji do strefy bez opadów, aż w końcu wpadłem na genialny pomysł :-) Telefon do Piotra i kilka minut przed północą byłem już w Pau :-)

Na nocleg zjechałem przed Urbise. Trawa w tym miejscu była tak wysoka i mokra, że znów zaczęło mi chlapać w butach... Poza tym grunt był nierówny i w wielu miejscach stała woda, ukryta w zieleni. Jakoś przeżyłem ten nocleg... O poranku wszystko było dramatycznie mokre. Pakowanie się w takich warunkach również nie należało do przyjemnych. Rower cały przemoczony mimo wszystko spisywał się bardzo dobrze. Wspaniały kompan w podróży!


Do Lapalisse wjechałem kompletnie przemoczony, walcząc z zimnem i trzęsąc się przy tym. Dodatkowo szarość dnia wkradała się w oczy. Duża strata ciepła i ogólne zmęczenie powodowało, że do mojego organizmu zaczęła wkradać się wyraźnie odczuwalna senność! To było ciężkie pięćset kilometrów...


Bez wyraźnego planu zjechałem z trasy do zauważonego z drogi lokalu. Znów w ruch poszła herbata z ogromnymi ilościami cukru. Siedziałem na wysokim taborecie wymęczony, zziębnięty i próbujący zebrać myśli. Głowa mówiła, by nie wychodzić na zewnątrz, ale mój plan na dziś mimo wszystko był ambitny - chciałem pokonać dziś dwieście kilometrów. Nie było wiadomo, czy mi się to uda, ale cały czas chciałem walczyć! Pękłem w momencie gdy zobaczyłem prognozę pogody. Mieliśmy środę a w TV mówili, że miało tak lać jeszcze do poniedziałku! Potwierdziła się zatem wczorajsza informacja uzyskana w serwisie rowerowym. Poza tym dowiedziałem się o zalanym Paryżu, autostradzie nieopodal niego, wezbranych rzekach i połamanych drzewach. Miałem świadomość tego, że każdą noc spędzam pod namiotem i tu pojawił się element ryzyka, na który nie miałem wpływu. Teoretycznie wszystko mogło się wydarzyć. Byłem również wymęczony dotychczasową jazdą w tych dramatycznych warunkach. Mimo tego chyba przez godzinę walczyłem ze sobą! Przecież chciałem cały dystans pokonać rowerem! To miało być moje osiągnięcie! Decyzję o pozostawieniu roweru podjąłem ze łzami w oczach... Zaczęliśmy wraz z Aneczką szukać połączeń kolejowych na południe Francji, w międzyczasie nieco okrzepłem, godząc się z podjętą decyzją. Wtem przypomniałem sobie o opcji awaryjnej, jaką zakładałem przed wyjazdem na tą wyprawę! Dlaczego dopiero teraz sobie o tym przypomniałem?!? Jeden telefon i po godzinie czasu poznałem Sebastiana - rumuńskiego kierowcę, którego zadaniem miało być dostarczenie mnie i roweru we wskazane przeze mnie dowolne miejsce na świecie ;-)
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
173.13 km 0.00 km teren
08:33 h 20.25 km/h:
Maks. pr.:61.11 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 6

Wtorek, 31 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


Noc nie należała do ciekawych. Cały czas lało, a ponadto co najmniej kilka razy budziłem się, trzęsąc jak galareta. Spałem w mokrym namiocie i śpiworze. Dzień znów był deszczowy, choć całe szczęście nie aż tak bardzo jak poprzedni. Przemoczony byłem „tylko” kilka razy. Poza tym rozciąłem oponę. Jakby tego było mało, nastraszył mnie owczarek niemiecki, goniący za mną wzdłuż drogi i ciągnący za sobą łańcuch. Wyglądało to tak, jakby się zerwał! Na szczęście ostatecznie nie wybiegł na drogę. Niestety całość nie wygląda optymistycznie. Wstępując do serwisu rowerowego dowiedziałem się, że taka pogoda ma być aż do soboty! Mam jednak nadzieję, że słońca będzie coraz więcej. Nie jestem w stanie wyrobić normy kilometrowej w takim deszczu, a ponadto dziś namiot i śpiwór są już kompletnie mokre. Ja razem z nimi...

Powitał mnie chłodny i wilgotny poranek. Namiot był kompletnie przemoczony, a ja wraz z nim. Całe szczęście warstwa ubrań przy ciele nieco przeschła, więc od mokrego śpiwora coś mnie oddzielało. Gorzej było ze stopami, które starałem się podkulać jak tylko się da, by nie dotykać mokrych ścianek namiotu.


Tournus. Na pierwszy rzut oka była to całkiem ciekawa miejscowość. Niestety ja jechałem walcząc z chłodem. Mimo to na tym odcinku nie jechało się najgorzej :-)


Dość męczący podjazd na wylocie z Tournus. Dodatkowo tylna przerzutka zaczyna świrować. Co by nie było rower dostał w kość...!


Szorstkie francuskie asfalty w końcu dopadły mnie nieopodal La Chapelle-sous-Brancion... Prawdopodobnie nawet widziałem moment złapania gumy - przejechałem po wklęsłej łacie na drodze, a ostry kraniec właściwego asfaltu poczynił szkód. Miałem sporo szczęścia, bo stało się to na samym końcu zjazdu! Gdyby doszło do tego choćby kilkadziesiąt metrów wcześniej, prawdopodobnie leżałbym na zębach... Opona zgubiła powietrze dosłownie w dwie, trzy sekundy. Szosówka, to już nie są żarty...


Na boku opony znalazłem około pół centymetra rozcięcia. Nie dość, że ostatnie dni były ciężkie, nie dość że walczyłem ze swoją psychiką, to jeszcze to... Spoglądając w górę w obawie przed deszczem, zacząłem wyciągać z sakwy rzeczy potrzebne do wymiany dętki. Awaryjnej opony nie wziąłem ze sobą z domu, gdyż już się nie zmieściła. Dodatkowo oponę szosową wymieniałem tylko raz, ale na polu walki wszystko poszło gładko i cała operacja nie zajęła mi nadmiernie dużo czasu. Niestety stało się to czego się obawiałem - podczas tego nieplanowanego postoju znów zaczęło padać. Jakby tego było mało w głowie jakże niedoświadczonego kolarza tkwiły myśli, ile kilometrów, a może wręcz metrów uda mi się przejechać na uszkodzonej oponie. Czuć było jej bicie. Ponadto bardzo szbyko wróciła dramatyczna pogoda. Spory deszcz i cholerny wiatr! Szarość myśli, szarość wokoło mnie. Mimo tego trzeba było jechać dalej.


W międzyczasie zaangażowałem Aneczkę w poszukiwania serwisu, lub sklepu rowerowego. Jeden ze sklepów minąłem, ale dowiedziałem się o tym po fakcie, a wszystkie pozostałe sugerowane znalezione w internecie, były nie po drodze. Ja nie miałem natomiast zamiaru zjeżdżać z trasy. Nie miałem na to czasu, bo piętnaście czy dwadzieścia kilometrów, to w dwie strony była godzina samej jazdy, a dodatkowo warunki w których się aktualnie znajdowałem były mocno nieciekawe - jedynym kierunkiem była jazda naprzód! W Saint-Bonnet-de-Joux zapytałem jakiegoś chłopca o serwis rowerowy, a ten wskazał kierunek za mną. Wśród wielu wejść faktycznie znalazł się serwis, którego nie dojrzałem wcześniej! Okazała się to być raczej rowerowo-motocyklowa rzemieślnicza manufaktura, ale serwisant miał chęci. Niestety nie udało się nawet zakupić dętki: wybrzydzałem, bo nie pasowała mi długość wentyla ;-) Przy okazji dowiedziałem się też, że ma padać jeszcze po weekendzie! Dotychczas kierowałem się prognozami, które przekazywała mi Aneczka i które były dużo bardziej optymistyczne! Dlatego też informacja od serwisanta dość mocno osłabiła moje morale...


Wychodząc z serwisu udałem się prosto pod wiatę przystankową, skąd zadzwoniłem do Ani. Telefon miał służyć wymianie informacji ale też czułem, że muszę się pozbierać. Dzisiejszy dzień kosztował mnie już dość sporo sił psychicznych, choć oczywiście cały francuski odcinek powodował tu efekt bazy. Po krótkiej rozmowie ruszyłem dalej, stawiając czoła szarości, deszczowi i wiatrowi. Kiedy to się skończy?!? W Charolles podczas kolejnej rozmowy przyznałem po raz pierwszy - choć jednak trochę na wyrost - iż jeśli ta pogoda ma się utrzymać jeszcze przez kilka dni, to nie dam rady... Miałem serdecznie dość tego cholernego deszczu i zimna!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
143.47 km 0.00 km teren
07:25 h 19.34 km/h:
Maks. pr.:48.65 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 5

Poniedziałek, 30 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


W zasadzie tylko rano o poranku zwinąłem się bez deszczu. Później było już tylko gorzej. Mimo to udało się osiągnąć cel ekstremalnego minimum na dziś, czyli pułap stu pięćdziesięciu kilometrów. Te kilka kilometrów różnicy jest tu już bez znaczenia. Trasa była bardzo wymagająca. Non stop w deszczu! Jestem mokry całkowicie. To będzie noc przetrwania.

Mój wymyślony na szybko patent przeciwdeszczowy ;-) Miałem tylko jedną parę skarpet na zmianę, więc musiałem zadbać o to, by mieć choćby w miarę suchy komplet na zmianę. Ów patent wytrzymał jakiś czas, ale jak już puścił, to woda lała się na całego...


Pierwszy nocleg we Francji wypadł w dość dogodnym miejscu :-) Niedaleko drogi i zupełnie zaszyty na polnej miedzy :-) Tylko ta pogoda...


Okolica była całkiem zachęcająca do jazdy. Niestety wiele z uroku jazdy szosą zabierała pogoda. A byłem jeszcze świeżutki - chciało się pożerać dystans!


Delikatny podjazd nieopodal Valonne. Jedne z ostatnich chwil względnego spokoju :-)


Zaczyna już dokuczać mi niższa temperatura i niepogoda. W sklepie zaliczam też pierwszy kontakt z autochtonami - starszej ekspedientce w sklepie w Belleherbe tłumaczę na migi, że przyjechałem tu na rowerze ;-) Zgłodniały daję się też skusić na lokalny wyrób, coś na kształt twardego pasztetu. Postój trwał kilka dłuższych chwil, gdyż już padało...


Pierrefontaine-les-Varans. Chronię się przed deszczem i chłodem, by chwilę odsapnąć. Ruszam, ale udaje mi się pokonać może kilkaset metrów - widząc za skrzyżowaniem sklep z zadaszeniem, podejmuję decyzję w zasadzie instynktownie, zjeżdżając z wytyczonej trasy przejazdu. Warunki odbierają jakąkolwiek chęć do dalszej jazdy! Gdy stoję wydaje się, że jest względnie spokojnie, lecz gdy tylko ruszam, podmuchy wiatru i wdzierająca się wszędzie woda, zmuszają do większej pracy i samozaparcia.


Loray. Jazda staje się bardzo nieprzyjemna. Mocno wieje, jest zimno i wilgotno. Pada gęsta mżawka, a w dodatku bardzo mocno wieje - akurat z kierunku przeciwnego do kierunku mojej jazdy! Gdy wymęczony zatrzymuję się na przystanku, trzęsąc się z zimna obserwuję, jak wiatr niesie poziome fale deszczówki! Wiem jednak, że zbyt długi postój zaprzepaści moje szanse na przejechanie choćby większej części zakładanego dziennego dystansu, a także spowoduje nadmierne wychłodzenie organizmu. Jestem cały przemoczony, ale jakoś udaje mi się opanować drżenie, zjadam czekoladę i mając w głowie myśl o zadaniu do wykonania, wyruszam na drogę...


Docieram do Pontarlier, która jest większą miejscowością, niż te mijane dotychczas. Mam nadzieję odnaleźć tu jakieś schronienie - trasa ostro daje w kość! Gdy po krótkim kluczeniu udaje mi się znaleźć jakieś lokum, przemoczony i zziębnięty zamawiam herbatę i siadam przy stoliku. Podkurczam nogi i nie jestem w stanie opanować drżenia, stopy, kolana, jak i reszta ciała żyją swoim życiem! Czuję się trochę zażenowany i delikatnie rozglądam się, czy nikt mnie nie obserwuje... Do drugiej i kolejnej herbaty biorę zwiększone ilości cukru. Organizm domaga się kalorii! Przy trzeciej herbacie zimno zaczyna puszczać, a ja nie jestem w stanie utrzymać szklanki w dłoniach! Chciałem zamówić jeszcze jedną, a przy okazji pozbyć się drobnych, lecz sprzedawczyni nie zgadza się na transakcję, gdyż... brakuje mi piętnastu eurocentów! Mam jeszcze dziesięć euro w papierze, ale postanawiam jednak nie przedłużać pobytu. Mimo, że w głowie coś szepcze by nie wychodzić na ten ziąb wiem, że zadanie nie zostało wykonane.


Nie ujechałem zbyt wiele. Deszcz cały czas padał, wiało z przeciwka, a ciepło które wypracowałem sobie przy herbacie uciekło dosłownie z pierwszymi metrami - jeszcze zanim na dobre wsiadłem na rower! Warunki odejmowały chęci do jazdy... To była walka! Na przystanku w położonym nieopodal Dompierre-les-Tilleuls nawet nie siadam. Jem przekąskę i chodzę w tą i z powrotem, od czasu do czasu zerkając na otoczenie. Jest to dla mnie oczywiste, że siadając automatycznie wydłużyłbym postój, gdyż ciężko byłoby mi się ponownie zebrać. Ruszając nie zważam już zbytnio na to, w jakim jestem stanie. I tak jestem cały przemoczony...


Jadąc dalej zaczynam drwić z niepogody! No co tak mało tej wody! Chciałbym więcej! Rzucam wręcz wyzwanie i motywuję się na głos mówiąc do siebie, że dam radę! Każdy samochód a co gorsza ciężarówka, to dodatkowa porcja wody. Oczywiście najgorsze są ciężarówki jadące z przeciwka. W momencie mijania uderzała we mnie fala wzbijanej z asfaltu wody i w sekundę byłem jeszcze bardziej przemoczony! W końcu w Censeau trafiam na budynek opisany jako hotel i restauracja. Wypijam tam cztery herbaty, ponownie nie potrafiąc opanować mocnego drżenia ciała. Herbata w szklance parzy, ale z uporem maniaka ściskam ją w rękach, starając się uchwycić jak największą powierzchnią dłoni. Byle było ciepło! Przy okazji udaje się naładować telefon. Niestety na pytanie o coś do zjedzenia, otrzymuję informację, że niczego takiego tu nie mają... Muszą wystarczyć mi ogromne ilości cukru, wsypywane do herbaty... Spędzam tam całkiem sporo czasu. Poniekąd zależy mi na naładowaniu telefonu, ale przy okazji zbieram też siły na dalszą drogę. Obserwuję też sytuację za oknem... Bez zmian. Zaczynam zastanawiać się ile kilometrów uda mi się tak przejechać. Zdaję sobie sprawę z tego, że pod kątem ekwipunku nie jestem przygotowany na kilka dni deszczu.


Krótki przystanek na trasie. Osłonięty znów mam wrażenie, że jest spokojnie, ale gdy tylko ruszam, wiatr daje o sobie znać. Jedzie się cieżko, ale staram się jednak pokonywać maksimum dystansu.


Na postój zjeżdżam mając na liczniku nieco ponad sto czterdzieści kilometrów. Dla mnie jednak jest to jak zakładane wcześniej sto pięćdziesiąt. Te kilka kilometrów w ogóle nie ma dla mnie znaczenia. Nie miałem sobie nic do zarzucenia, gdyż warunki były naprawdę ciężkie, a ja chyba jednak pokazałem trochę charakteru... :-) Byłem silniejszy o ten jeden dzień i dawało to nadzieję na to, że kolejny również będzie udany - nawet jeśli pogoda się nie poprawi. Czekała mnie natomiast noc w mokrym namiocie i śpiworze. Co jakiś czas budziłem się telepiąc z zimna...! Nocowanie pod dachem nie wchodziło jednak w grę!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
270.73 km 0.00 km teren
12:32 h 21.60 km/h:
Maks. pr.:57.62 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 4

Niedziela, 29 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


Wstałem nieco wcześniej, niż do tej pory. Trzeba było zabrać się z sadu ;-) Słońce jakoś nie mogło przebić się przez chmury i było mi to nawet na rękę – miałem dziś kilka niezłych podjazdów, a jeden szczególnie długi. W końcu zaczął też kropić, a później padać deszcz. Już przed Stockach, aż do samiusieńkiej Francji jechałem w deszczu. Około sto trzydzieści kilometrów! W związku z tym wizyta w Bazylei okazała się być klapą, pomijając w ogóle fakt, że jazda szosą po mieście do przyjemnych nie należy. Do Francji nie wiem nawet kiedy wjechałem :-) Trochę też spadły mi morale, w brzuszku trochę pusto, ale niespodziewanie na drodze pojawił się bus z pizzą! Do tego obsługa była bardzo miła! :-) Niestety zaliczyłem też przewrotkę (jak nowicjusz – przy nawrocie!), ale nie zabolało mnie nawet stłuczone kolano, a rowerowa duma... Jutro będzie lepszy dzień :-) Muszę przyznać, że czułem też lekką satysfakcję z pokonania tych ponad stu kilometrów w deszczu :-) Taki wyjazd, to faktycznie jazda w każdych warunkach. 

Finalnie ujechałem wczoraj jeszcze kilkadziesiąt kilometrów :-) Fajnie śmigało się pomiędzy miejscowościami, a ponadto miałem zapas mocy w nogach :-) Ostatnie kilometry jechałem już w zupełnej ciemności, a dodatkowo - nie podświetlając nawigacji i jadąc w błędnym przekonaniu, że widzę ślad - trochę nadłożyłem drogi. Ostatecznie kończąc ten długi dzień, zdecydowałem się na rozbicie namiotu w bezpośrednim sąsiedztwie mijanej ostatnio miejscowości. Dodatkowo ciągłe podświetlanie ekranu nawigacji nie sprzyjało efektywności jazdy i w związku z tym niepotrzebnie zwiększało zużycie baterii. Było to na tyle niewygodne, że prawie udało mi się nawet wjechać na czyjeś podwórko ;-) Ponadto na horyzoncie w kierunku mojej jazdy widać było błyskawice i pioruny. Kładłem się z nadzieją, że burza przejdzie obok i w świadomości, że o poranku czeka mnie wcześniejsza pobudka, niż zwykle. Od pobliskich domów dzielił mnie naprawdę niewielki dystans! :-) Mimo tego psychicznie czułem się totalnie swobodnie - i jak zresztą podczas całej tej wyprawy, nie przejmowałem się wcale doborem miejsc noclegowych :-)


Zbierać zacząłem się około za piętnaście piąta, gdy ledwie zaczynało świtać :-) Na trasie byłem już po piątej :-) Na całe szczęście noc była spokojna, jedynie z lekkimi opadami deszczu :-) Chłodny poranek nie pomagał jednak we wkręceniu się w jazdę :-)


Eichstegen tuż za plecami. Przystaję na chwilę ale widzę też, że wcale nie musi być dziś słonecznie. Warstwa chmur na niebie i słońce, które nie bardzo potrafi sobie z nimi poradzić. Zobaczymy, co przyniesie dzień.


Kolejny krótki przystanek na trasie. Jedzie się rześko, choć pogoda wciąż niepewna.


Stockach. Chłodno i od pewnego czasu pada deszcz. Ponadto jechałem już na odczuwalnym głodzie, a w promieniu wzroku ani widu żadnego sklepu! To nie Polska, gdzie spożywczy jest w każdej wiosce... :-) Na szczęście trafiła mi się jakaś stacja paliw :-) Mimo zapełnienia żołądka jakoś ciężko jest ruszyć. Chłód i chyba też lekkie zmęczenie z nocy dają o sobie znać.


Przed Tengen. Najdłuższy podjazd dzisiejszego dnia :-) Doceniam teraz dzisiejszą pogodę, bo gdyby dzień był gorący, z pewnością nieco gorzej pokonywało by się tu dystans :-)


Niestety z powodu sporego zachmurzenia nie udaje mi się w pełni podziwiać Alp, które są tu przecież praktycznie na wyciągnięcie ręki... Po cichu liczę jednak na to, że kiedyś jeszcze będzie ku temu okazja :-) Wiem już też, że niestety znalazłem się w obszarze deszczowego frontu, który według prognozy pogody sprawdzanej jeszcze w domu, miał swoim obszarem objąć praktycznie całą Francję. Zobaczymy co z tego będzie...


Krótki przystanek przed lekkim podjazdem i kolejne zdjęcie z trasy :-)


Ledwie kilka kilometrów od granicy ze Szwajcarią. Już mam świadomość tego, że jeszcze dziś będę we Francji i to daje mi pewien obraz pokonanego dystansu, oraz już lekką satysfakcję :-) Tymczasem na postoju dostrzegam zjeżdżające ze wzgórza po lewej dwa rowery. Jadą bez rowerzystów i z bardzo dużą prędkością! Dosłownie po ułamku sekundy dociera do mnie, co tak naprawdę zobaczyłem, a chwilę później owe rowery wynurzają się zza wzgórza, widoczne na dachu wiozącego ich samochodu :-) Ciarki jednak były ;-)


Stuchlingen. Już czuć zapach rześkiego, szwajcarskiego powietrza ( ;-) ), a tymczasem (choć to bardzo banalne spostrzeżenie) na stacji benzynowej śmietniki, to powycinane plastikowe beczki, krzywa metalowa krata na podjeździe co chwila hałasuje pod kołami przejeżdżających na niej samochodów. I to tu? Przy granicy Niemiec i Szwajcarii? Dodatkowo tuż obok stacji jakiś kierowca grzebie pod maską swojego samochodu, w poszukiwaniu usterki. Szok ;-) Wszystkie te scenki obserwowałem, będąc już mokry po deszczu, który zaczął padać jakiś czas temu i wciąż nie ustaje. Aż do samej Francji, czyli około stu kilometrów pogoda zdąży się jeszcze pogorszyć... :-)


Anegdotka z trasy: ze Szwajcarii mam zdjęcie tylko jak leje ;-)


Pod wiaduktem kolejowym za miejscowością Mumpf. Szwajcara przywitała mnie solidnym deszczem, szarością na niebie i wilgocią wkradającą się pod każdą warstwę ubrania. Dodatkowo zachowanie kierowców wobec mnie było wyraźnie na minus względem Niemiec. Niby nie czuję się zagrożony na drodze, ale jednak co niektórzy mogliby troszkę zwolnić wyprzedzając rowerzystę - zwłaszcza w deszczu. Zdjęcie dłoni zrobione na początkowym etapie owych trudniejszych warunków pogodowych. Później było jeszcze nieco gorzej ;-)


Bazylea, w której wizyta okazała się lekką klapą. Jeszcze przed wyjazdem spodziewałem się, że na szosie nie będzie tu do końca ciekawie, ale swoje dołożyła też brzydka pogoda. Prócz tego miejski standard: ruch samochodowy, osiedla bloków. Oj, Szwajcaria inaczej widziana była oczami mojej wyobraźni, choć trzeba przyznać, że w zasadzie nawet tego kraju nie "liznąłem", wjeżdżając tu tylko by odhaczyć dodatkowy kraj na trasie. Na zdjęciu parking dla rowerów :-) Wjechałem tu będąc pewien, że to przejazd pod skrzyżowaniem, a tu taka niespodzianka ;-)


Folgensbourg - już Francja. W deszczu, miejskim ruchu, mnogości uliczek i ogólnej gorączce rowerowej jazdy w deszczu nawet nie zauważyłem żadnego znaku informującego o wjeździe na terytorium kolejnego kraju. Istnieje również prawdopodobieństwo, iż takiego znaku wcale nie było :-) We Francji od razu zauważyłem gorszy stan dróg ale też pewnie dlatego, że jechałem szosą :-) Na moment przestało padać, więc można było nieco odetchnąć. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść...


Za miejscowością Seppois-le-Bas. Pierwsze francuskie krajobrazy. Muszę przyznać, że Francja od samego początku nie przypadła mi do gustu.


Niedziela i wszystko pozamykane, a w brzuchu pusto :-) Na Zachodzie spodziewałem się jednak większej sieci sklepów i stacji benzynowych, a na mojej trasie było ich jak na lekarstwo... Na całe szczęście na wylocie z Dampierre-les-Bois natrafiłem na busa z gorącą pizzą, okraszonego przesympatyczną i przemiłą obsługą, w postaci dwójki młodych chłopaków i jednej dziewczyny. Byli niezmiernie uczynni i wykazywali dużą chęć zrozumienia przekazu w języku innym, niż francuski. Po skończonym posiłku głośno mnie pożegnali, machając na drogę. Dziękuję zarówno za przyjęcie, a także za to, że nie musiałem iść spać z burczącym brzuchem ;-)
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
295.44 km 0.00 km teren
12:54 h 22.90 km/h:
Maks. pr.:63.78 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 3

Sobota, 28 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0


Dzień rozpocząłem trochę słabiej. To chyba efekt późnego rozbijania się poprzedniego dnia. Dodatkowo przez pierwszą część dnia miałem wiatr w twarz. Całe szczęście zamiast parasola, musiałem użyć okularów przeciwsłonecznych :-) Gdy tylko zacząłem wyglądać „profi”, zaraz minął mnie pierwszy kolarz :-) Również później kręciło się ich całkiem sporo :-) Udało mi się też wysuszyć namiot i śpiwór :-) Przed Memmingen trochę popadało. Kilka razy również na mnie trąbiono, że nie jadę drogą rowerową. To szosa, ludzie! Pogoda szybko się poprawiła, a ja włączyłem szósty bieg :-) Ostatni kilkudziesięcio kilometrowy etap, jechało mi się naprawdę świetnie :-) Dodatkowo spokojne wioski położone na malowniczych wzgórzach zachęcały by łykać je jedna po drugiej :-) Przed Babenhausen zaliczyłem mega fajny zjazd, podczas którego pęd aż mnie wystraszył :-) Prędkość co prawda nie była zabójcza, ale nie znałem drogi, a nisko zawieszone słońce tworzyło refleksy na mokrym asfalcie, utrudniając wybór optymalnej linii przejazdu :-) Poza tym czas nagłego przyśpieszenia był bardzo krótki! Opony aż terkotały na nawierzchni! :-) Dzień znów zakończyłem bardzo późno – z deszczem i błyskawicami na horyzoncie. Dodatkowo pobłądziłem trochę nie podświetlając nawigacji. Wszystko jednak przetrzymałem, a w nagrodę dostałem pięknie gwieździste niebo podczas rozbijania namiotu :-)

Wczoraj jechałem do późnej nocy, rozbijając się już po ciemku na obrzeżach miejscowości Steinach. Jazda po ciemnym lesie dawała frajdy, a poza tym jak zwykle na sam koniec dnia dostawałem kopa :-) Z miejsca noclegowego zebrałem się skoro świt :-)


Przystanek na śniadanie w Mengkofen. Siedziałem sobie spokojnie, aż tu nagle ktoś w języku polskim życzy mi smacznego :-)


Droga w kierunku Weng. Komfortowa jazda :-) Opony nie nabierały wody z przesychającego asfaltu.


Przystaję na moment, a po chwili zatrzymuje się przy mnie jegomość na rowerze i coś do mnie mówi po niemiecku, nie odpuszczając. Finalnie dość szybko okazuje się, że chciał jedynie powiadomić mnie, że z tego przystanku nigdzie nie odjadę publiczną komunikacją. Jego upór wpisywał się w moje pozytywne odczucia dotyczące mieszkających tu ludzi. Bez szarpaniny i pełna kultura.


Malownicza droga nieopodal miejscowości Moosburg an der Isar. Z nieba zaczyna lać się żar.


Erdweg. Kolejny krótki przystanek na trasie. Za ogrodzeniem korty tenisowe, ogólny ład i porządek. Na każdym kroku widać dobrą gospodarską rękę.


Koniec sielanki ;-) Przed miejscowością Mering dopada mnie deszcz. Po kilku chwilach woda chlupie w butach, a ponadto jakaś kobieta daje znak klaksonem, że nie podoba jej się rowerzysta na drodze przeznaczonej dla samochodów. Mimo, że wdłuż biegnie jakaś droga rowerowa, to nic sobie z tego nie robię. Szosa nie bardzo nadaje się na jazdę po takiej asfaltowej nitce. Wjeżdżając do miasta mijam stację benzynową, gdzie uzupełniam bidony i pusty brzuszek :-) W międzyczasie deszcz przestaje padać :-)


Upierdliwych kierowców w tej części Niemiec znalazło się więcej :-) Oczywiście ignorowałem ich. Ponownie zrobiło się słonecznie i odczuwalnie ciepło. Promienie słońca atakowały oczy, więc jechałem w okularach. Rowerek mknął po asfalcie aż miło! Zerknąłem na dróżkę obok, biegnącą tuż przy polu. Była lekko zanieczyszczona polnym nalotem, a ponadto od czasu do czasu trochę popękana w poprzek. Na pewno nie byłbym w stanie jadąc tamtędy wykorzystać w pełni możliwości roweru! Tymczasem do moich uszu zaczęło dobiegać też jakieś cykanie. Jechałem lekko zaniepokojony do czasu aż okazało się, że to łańcuch dostał w kość przy okazji niedawnego deszczu :-)


Zaraz na początku miejscowości Ettringen zatrzymuję się w końcu, by przesmarować hałasujący łańcuch. Po niedawnym deszczu nie ma już absolutnie żadnego śladu.


Za miejscowością Eppishausen. Doskonale wiem gdzie jestem! :-) To miejsce utkwiło mi w pamięci jescze z map googla, gdy planowałem trasę przejazdu :-) To było fajne uczucie móc się tu znaleźć i zobaczyć jak faktycznie świat tu wygląda, a trzeba przyznać że podobnie jak na całym niemieckim etapie podróży, wyglądał dużo lepiej, niż sobie to wyobrażałem przed startem. I mam tu na myśli zarówno drogi, krajobrazy, ale również "sumę wszystkich strachów" ;-) Niemcy okazały się być naprawdę przyjazne!


Przemierzam dystans od miejscowości do miejscowości. Są niewielkie, zadbane i uśpione. Aż chce się jechać do kolejnej z nich i "łykać" je jedna po drugiej! Ten odcinek pokonałem bardzo sprawnie! Tutaj - za miejscowością Breitenbrunn.


Łykania kilometrów ciąg dalszy :-) W Babenhausen, które zostawiłem za plecami, natknąłem się na kilku czarnoskórych azylantów - wszyscy na rowerach. Pierwszego z nich mijałem u podnóża podjazdu, z którego zjeżdżałem. Biedak kierował się w przeciwną stronę... ;-) Babenhausen była kolejną zadbaną miejscowością, a dodatkowo pachniało tam barowym jedzeniem :-)


Dettingen an der Iller. Powoli będę rozglądał się za miejscem na nocleg, choć wciąż mam chrapkę "łyknąć" jeszcze kilka miasteczek :-) Kilometry dosłownie same wchodzą w nogi!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
279.46 km 0.00 km teren
12:08 h 23.03 km/h:
Maks. pr.:66.47 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 2

Piątek, 27 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0



Wpis na szybko, bo już jedenasta. Ostatni etap w Czechach był dość słaby z uwagi na nawierzchnię. Ponadto dały mi się we znaki ostatnie wysokie podjazdy. Zakładałem zatem na dziś absolutne minimum dystansu, który przyjąłem przed wyjazdem, a tu niespodzianka :-) Nocą pięknie się jechało! Mam nadzieję, że jutro nie będzie padać...

Pierwszy nocleg na wyprawie. Pierwszy zjazd szosą z asfaltu. Jak się później okaże, to była pierwsza wyprawa, gdzie czułem się w 110% swobodnie przy wyborze miejsca noclegowego. Żadnego oglądania się za siebie, żadnego nasłuchiwania, czysty odpoczynek.


Miejscówka bardzo fajna i mimo tego, że kolor mojego namiotu mocno odbiegał od moich kryteriów, a dodatkowo widać mnie było z bocznej drogi dojazdowej, to nie miałem żadnych obaw co do tego miejsca :-) To był też pierwszy wyprawowy poranek :-) Okolica dopiero powoli budziła się do życia, a ja już zaczynałem kręcić kilometry :-) Przez pierwsze kilka dni jazdy początkowe około stu kilometrów było niejako rozgrzewką :-) Dopiero po pokonaniu tego dystansu wchodziłem na jeszcze wyższe obroty i czułem, że organizm ma kopa :-) Inna sprawa, że ta "stówka" pękała w zasadzie późnym porankiem, gdyż wstawałem praktycznie razem ze słońcem :-)


Kamen. Małe śniadanie na ławce pod sklepem. W końcu można zjeść. Jak człowiek ;-)


Przez pierwszych kilka dni rozciągałem się przy okazji niektórych postojów, obawiając się o ścięgna, które załatwiłem sobie trzy tygodnie przed wyjazdem. Poza tym jechałem bardzo zadaniowo: licznik, średnia, dystans.


Tu nie mogłem się nie zatrzymać mimo, że jechałem dość mocno rozpędzony :-) Wełtawa w okolicach wioski Zvikovske Podhradi.


Suszenie śpiwora i namiotu podczas posiłku w miejscowości Mirotice. Zakup tego namiotu był owocem bardzo dużego kompromisu :-) Z uwagi na swój wzrost nie miałem w zasadzie żadnego wyboru :-) Miał nie być jednopowłokowy, ale nie było wyjścia... Efektem był zawsze mokry śpiwór, bo w tak "przytulnym" wnętrzu dotykanie ścianek namiotu było na porządku nocnym ;-)


Odpoczynek przed miejscowością Klatovy. Słońce już daje w kość...


Ostatnie kilometry na czeskiej ziemi :-) Widoki umilają jazdę i choć jest gorąco, a pod górę czasem jedzie się ciężko, to ogólnie morale wysokie :-)


Już w Niemczech. Jeszcze nie wiem czego się spodziewać. Lampkę w rowerze włączam szybciej niż zwykle, bo a nuż zaraz ktoś zadzwoni na policję... Inna sprawa, że tu wiele samochodów nawet o zmierzchu jeździ bez świateł. Ogólnie jednak jest bardzo spokojnie, okolica zadbana. Czekam pierwszego noclegu :-)


Lekko pokropiło. Jedną z miejscowości przemknąłem z prędkością zbliżoną do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, zaliczyłem kilka ładnych serpentyn (na jednej z nich sarna przebiegła mi drogę kilka metrów przede mną) i cieszyłem się z pewności jazdy po dobrej jakości asfalcie. Po tych wrażeniach schłodziłem się zieloną Colą :-) Czułem powiew świeżości, spowodowany poznawaniem całkiem nowych miejsc!
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
259.67 km 0.00 km teren
11:17 h 23.01 km/h:
Maks. pr.:58.85 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016, dzień 1

Czwartek, 26 maja 2016 · dodano: 23.09.2016 | Komentarze 0



Dzień zero o poranku był całkiem zwyczajny. Wstałem, zjadłem jak gdyby nigdy nic. Dopiero później moje poczynania wyszły spoza normy. Mimo tego z domu wyszedłem, jakbym udawał się na zwyczajną wycieczkę. Oczywiście było nieco dłuższe pożegnanie ;-)
Generalnie deptało się fajnie, choć oczywiście były kryzysy. Zaraz za granicą zacząłem się martwić, bo telefon znów nie łapał sieci. Później było już OK. Aż do wieczora... Spóźniłem się też z zakupami, ale to nie był problem. Dziwnie mi się pisze. Z powodu problemów z siecią nie mogę dać znać Aneczce co się dzieje a wiem, że się martwi... 

Przed miejscowością Nove Herminovy. Krótki postój na przystanku. W tle kierowca polskiego TIRa najpewniej "kręcił" pauzę. Polski odcinek o poranku był szary i pochmurny - słowem: niezachęcający. Mimo tego coś nakazywało jechać. Nie czułem wcale, że jadę na tak długą wyprawę. Może to perspektywa ewentualnej możliwości zawrócenia do domu, a może fakt iż być może nie dochodziło do mnie, że to się dzieje naprawdę :-)


SMS do Aneczki: "Przed Unicovem :-) Za mną ok. 10 km zjazdu. Nie wracam się :D :D :D Jedzie się całkiem dobrze, choć mam cały czas wiatr w twarz. Tak chyba będzie do samego końca :-)"


Za mną najbardziej nieciekawy odcinek na czeskiej ziemi. Zaraz za Mohelnicami asfalt zrobił się porowaty, co mocno wpływało na opory toczenia. Jechało się prawie jak z zaciśniętym hamulcem, dodatkowo brak pobocza i stada TIRów (droga E442). Pod koniec podjazdu postój na odpoczynek :-) Mimo tych trudności i tak muszę przyznać, że całe Czechy przemknąłem na fajnym tempie, a wyżej opisana droga - mimo, że oceniona jako najgorszy odcinek z TIRami i tak dalej - była spokojnie do przejechania. Później były też wietrzne odcinki z dużą ilością ciężarówek, które mocno wypychały mnie z pasa awaryjnego i trzeba było się pilnować, gdyż prędkość roweru oscylowała wokół czterdziestu, czy nawet pięćdziesięciu kilometrów na godzinę na zjazdach :-) Generalnie było to sympatyczne przeżycie i nowe szosowe doświadczenie :-)


Moravska Trebova. Pierwszy kontakt z czeskim językiem na tej wyprawie :-)


Wylot z miasta Hlinsko. Króciótki postój na posiłek - nieopodal ruch wahadłowy. Nie śpieszy mi się :-)


Nie ma to jak w Czechach ;-) Zawsze coś muszą wymyślić ;-) Zdecydowałem się nie jechać objazdem i nieco ryzykując pojechałem swoim śladem. Oby to tylko nie był remont mostu ;-)


Zaliczając krótki zjazd dotarłem do drugiej strony zakazu ruchu :-) Spokojnie przeprowadzając rower ruszyłem w dalszą drogę, oszczędzając kilka kilometrów :-) Opłaciło się :-)


Havlickuv Brod. Jest już wieczór i szukam jakiegoś sklepu, lecz trafia mi się on w godzinie zamknięcia. Przy okazji obserwuję troszkę humorystyczną sytuację, gdy ostatni klient zostaje zamknięty pomiędzy drzwiami. Niestety schował się przed obiektywem aparatu :-)
Kategoria WYPRAWY


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Cabo da Roca 2016 - dzień 0

Środa, 25 maja 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0

Po wczorajszej akcji z oponami przez pół dnia naparzała mnie dłoń. Lekko doskwierały mi też plecy i co tu dużo więcej pisać - odczuwałem już tych kilka ostatnich wieczorów. Byłem niewyspany, a ponadto bolało mnie gardło. Efekt wczorajszej wody. Po południu objawy dość wyraźnie ustąpiły. Coż z tego jak jeszcze nie wyjechałem, a już mocno za wszystkimi tęskniłem... Były również ukryte i niewypowiedziane obawy przed trasą. Przy obiedzie przypomniała mi się jednak sentencja u mety i przypomniał cel: wypłynąć z bezpiecznego portu. Na dwa razy poleciałem do Castoramy po sznurek. Za drugim razem spotkałem sporo znajomych :-) Pogadałem też z koleżanką na kasie i okazało się, że jej mąż marzy o samotnym objechaniu Polski :-) Poleciłem przyszłoroczny MRDP i wyszedłem, gdyż pojawili się inni klienci. Ta rozmowa dobrze mnie nastroiła :-) Tak. Wypłynąć z bezpiecznego portu. Na szerokie wody.
Kategoria WYPRAWY