Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
48.14 km 0.00 km teren
02:06 h 22.92 km/h:
Maks. pr.:45.50 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Góra św. Anny, podjazd II

Niedziela, 11 grudnia 2011 · dodano: 11.12.2011 | Komentarze 0

Oczy otworzyłem dziś już o czwartej rano... To znaczy tak mi się wydawało, bo gdy po czasie wstałem okazało się, że było przed ósmą ;-) Zaliczyłem spacer z Benkiem i zacząłem zbierać się do jakieś roboty czekając, aż na zewnątrz zrobi się cieplej. Przebijające przez nie odsłonięte jeszcze żaluzje promienie słońca, nastrajały mnie dodatkowo do wyjścia :-) Po jakiś trzech godzinach wreszcie nadszedł ten moment :-) I już mi się micha cieszy! :-)



Na samym początku jechało mi się dobrze, ale już na Gazowej poczułem, że temperatura jednak nie jest zbyt wysoka. Mimo to byłem zgrzany, gdy dojechałem do świateł w Kłodnicy. Zmartwiłem się, gdyż nie chciałem do tego dopuścić i co oczywiste, było to zjawisko niepożądane. Ze świateł poderwałem się jednak bardzo mocno, lecz odpuściłem już przy kościele i nawet fajny zakręt przed wiaduktem, przejechałem ze średnią jak na mnie prędkością, odbijając sobie jednak przy wylocie z wiaduktu. Pierwszy przystanek spowodowany lekkim przegrzaniem, zrobiłem w lesie za Kłodnicą. W dalszej części trasy, było już o wiele lepiej :-) Starałem się też jechać jak najbardziej optymalnie, jeśli chodzi o prędkość i wykorzystanie sił w nogach, omijając przy tym nierówności na drodze.



Mknąc w miarę spokojnie, tuż przed Leśnicą przeciąłem duże skupisko gawronów. Miasteczko przejechałem sprawnie - może nawet zbyt sprawnie ;-) Muszę kiedyś zatrzymać się na tutejszym Rynku. Latem powinno być sympatycznie :-) Na zjeździe postarałem się przycisnąć, ale szybko zostałem wyhamowany przez wiatr i lekkie wzniesienie. Oczywiście byłem przygotowany na podjazd na Ankę :-) Także psychicznie. Trzeba było przecież poświęcić dla dobra sprawy ładną średnią, która wynosiła ponad 25 km/h ;-) Przypomniało mi się też, że kiedyś - jeszcze ze starym góralem - wspinanie się na szczyt, było niezmiernie nużące. Teraz to czysta przyjemność :-) Turlałem się swoim tempem, nie męcząc się w ogóle :-) Na stromym podjeździe przed nawrotem, zauważyłem wóz strażacki. Gdy podjechałem bliżej okazało się, że mundurowi strażacy robią sobie na jego tle zdjęcia. Chciałem nawet załapać się na jedno, ale gdy wjeżdżałem w kadr, fotograf właśnie opuszczał obiektyw... No cóż ;-) Po kilku chwilach zatrzymałem się przed szczytem.



Dalej ruszyłem po kilku minutach, mając wcześniej problemy z odpowiednim wykadrowaniem zdjęcia, gdyż robiłem je pod słońce. Od razu wjechałem na szczyt, skąd stoczyłem się już po kilkunastu sekundach, jadąc ostrożnie z uwagi na dwoje małych dzieci i oszroniony asfalt. Można powiedzieć, że Ankę jedynie przeciąłem, ale byłem ciekaw dalszej drogi :-) Była mi ona co prawda znana, ale jako że udało mi się wymyślić bardzo fajną trasę, tym bardziej ciągnęło mnie do przodu :-) Gdy znalazłem się na głównej znów przycisnąłem, dolatując do autostrady, za którą odbiłem w boczną uliczkę. Niebawem przejechałem nieopodal gospodarstwa, z którego latem wyskoczył do mnie groźny pies. Widać było, że do stojącego przy nim samochodu wsiadają ludzie i przemknęło mi nawet przez myśl, aby ich zaczepić, ale ostatecznie dałem sobie spokój. Niestety gdy przejeżdżałem szlakiem na tyłach tego gospodarstwa, nie czułem się komfortowo. Ewentualną ucieczkę utrudniałaby także nawierzchnia drogi, która w tym miejscu po raz pierwszy zastąpiła asfalt wyboistą i kamienistą ziemią. Po chwili byłem już w lesie, gdzie nie dochodziło do mnie już ujadanie psa :-) Poza tym perspektywa fajnej drogi, czyniła mnie znów pozytywnie nastrojonym :-) Przed skrzyżowaniem zatrzymałem się dwa razy na zdjęcie. Słońce grało z jesienią, zmieniając otaczające mnie barwy, jak w kalejdoskopie.




Po kilkudziesięciu kolejnych metrach, przystanąłem już na skrzyżowaniu. W każdą stronę prowadził jakiś szlak. Wiosną będę chciał przejechać je Antkiem :-) Kośkę z kamienistymi oponami, pozostawię sobie na asfalty :-) W tym miejscu postanowiłem uchwycić też zimowe detale dzisiejszego wyjazdu. Mijałem już co prawda wcześniej szron na asfalcie, czy zabieloną trawę i zamarznięte kałuże, a nawet małe kawałki lodu leżące na drodze, ale dopiero tutaj mogłem na spokojnie to chwycić :-) Wcześniej po prostu nie chciało mi się zatrzymywać :-) Gdy kręciłem się wokoło, dobiegł mnie odgłos silnika samolotu i faktycznie po niecałej minucie zauważyłem na skraju lasu, lecący mniej więcej na wysokości autostrady jednopłatowiec. No właśnie... Autostrada. Szum samochodów wyraźnie zaburzał harmonię tego miejsca... Jak tu było wcześniej? Dopiero teraz rozumiem charakter Góry św. Anny i okolic.




Ruszyłem przed siebie i gnając po równej kostce, dotarłem do A czwórki. Wiedziałem, że za nią będzie czekał mnie kamienisty zjazd. Początkowo było całkiem przyjemnie, gdyż jeszcze pomiędzy pierwszymi drzewami, jechałem po asfalcie. Rozpędzony wyhamowałem, gdy nawierzchnia uległa zmianie. Cienkie i bardzo mocno napompowane opony, średnio radziły sobie z kamieniami, ale i tak cieszyłem się jazdą :-) Nawet kilka ostrych momentów nie zmazało uśmiechu z mojej twarzy :-) Minąłem też piękną polankę, którą odwiedziliśmy z Anią, gdy jechaliśmy tą drogą pod górę. Była cała zaorana, ale mam nadzieję, że na wiosnę znów przyodzieje swą ładniejszą szatę.
Gdy wjechałem na asfalt, znów mogłem przyspieszyć. Nie gnałem jednak zbytnio, aby nie narażać się na wiatr jeszcze większy, niż i tak był. Podczas tej jazdy po lekkiej równi pochyłej, zmarzły mi troszkę końcówki palców. Wiatr był odczuwalny. Myślami byłem jednak w dniu swojej ostatniej wizyty w tym miejscu. Tym razem nie było jednak koników, a góry widać było dużo gorzej niż wtedy. Nic to! Jedziemy dalej! :-) Przypomniało mi się też, że Aneczka miała jakoś teraz wracać z Opola. Która to godzina? Może wsiądę w pociąg w Jasionej? Byłaby to fajna opcja, ale jednak z drugiej strony nie tęskniłem za industrialnymi widokami i powrotem do domu, jaki zgotowałbym sobie, wysiadając ze stacji w Kędzierzynie. Przez przejazd przejechałem o wpół do drugiej, ruszając z przystanku PKP chwilę po tym, jak wysłałem do Ani SMS'a. Minęliśmy się o kilka minut :-) Zbyt korciło mnie, aby dziś przejechać wymyśloną przez siebie trasą. Mimo że wiatr nieco się wzmógł, jechałem przed siebie ochoczo. W pewnym momencie, tuż przed zabudowaniami Krępnej, zauważyłem w oddali na polu stadko pasących się saren :-) Zostałem zauważony po około dwóch minutach, ale od razu schowałem się za drzewami, nie niepokojąc dalej uczestników biesiady ;-)




Czekał mnie teraz gorszy odcinek drogi. Pocieszałem się tym, że do Zdzieszowic nie miałem daleko, a stamtąd promem przedostanę się na drugą stronę Odry, jadąc dalej lasem już prawie do samego końca. Dodatkowo przypomniało mi się, jak pędziłem tutaj we wrześniu z wiatrem, dostając przyspieszenia niczym rakieta :-) Dosłownie :-)
Na głównej było średnio ciekawie. Ruch samochodowy raczej niewielki, ale jednak w jeździe przeszkadzał wiatr. Starałem się jednak robić swoje i tak oto dotarłem do Zdzieszowic, mijając jeszcze tuż przed zjazdem na prom trzy quady, z których pierwszy z nich mijając mnie stanął dęba. Ja nie wiem, czy aby to nie powinno być zabronione... Jeżdżą tym i tylko hałasują. Pół biedy, gdyby mieli wyznaczony do tego teren, a tak? Kiedyś już zdarzyło mi się spotkać taką grupę na "szlaku" w Nysie i nie było to do końca przyjemne, a na pewno głośne. Zresztą doniesienia medialne też o czymś świadczą. Szybko zapomniałem jednak o tych świrkach i ucieszony zjechałem w dół do Odry.
Niestety przy promie nie było żywej duszy. Tylko kaczki pływały przy brzegu, chowając się na mój widok w sitowiu tak, że nawet nie mogłem zrobić im zdjęcia. Chyba czeka mnie nieplanowana zmiana trasy... Podszedłem do gabloty i za szybą odczytałem kartkę z harmonogramem kursowania promu. Listopad i grudzień wyłączony. Od razu przypomniało mi się o forumowej ściądze promowej... Przecież mogłem na nią zerknąć przed wyjściem z domu. Zawiedziony ruszyłem w drogę powrotną, starając się ułożyć w głowie jakąś trasę, z dala od głównej. Na domiar złego, zaczynałem odczuwać już zmęczenie.



Faktem jest, że nie byłem zadowolony z takiego obrotu spraw. Co prawda od razu pomyślało mi się, że powtórzę tą trasę na wiosnę, lub nawet w lutym, ale nie uśmiechało mi się jechać do samego Koźla samochodowym szlakiem, zmagając się w dodatku z wiatrem. Niemal momentalnie przeszło mi przez myśl, że mogłem wsiąść do pociągu w Jasionej, ale nie zagrzała ona w mej głowie miejsca. Nie było wyjścia - trzeba było jechać.
Niestety moje obawy były uzasadnione. Jazda z powodu wiatru i wręcz naciąganych, średnich widoków, była raczej koniecznością, niż przyjemnością. Turlałem się jedynie przed siebie licząc na to, że szybko dotrę do lasu za Januszkowicami. Odrzuciłem też koncepcję, aby jeszcze wcześniej odbić w kierunku Raszowej, gdyż nie było sensu zakręcać kolejnego kółka. Na szczęście między drzewami znalazłem się dosyć szybko, ale mniej więcej w środku lasu zatrzymałem się jeszcze na dłuższą chwilę. Gdy znów ruszyłem, wstąpiły we mnie świeże, choć nie do końca odnowione siły. Jechałem dla samej jazdy, utrzymując jednak fajną prędkość. W Kłodnicy znów nie wystartowałem spod wiaduktu, utrzymując dotychczasowe tempo. Stanąłem nawet na światłach w oczekiwaniu na zielone, łamiąc dotychczasową praktykę wjeżdżania na chodnik. To był chyba przełomowy moment, bo ruszyłem z ostrego kopyta. Odcinek do Koźla przejechałem już jednak normalnie, w obawie o zachowanie odpowiedniej ciepłoty ciała. Optymalnym tempem pokonałem Odrę i na chwilę znów zatrzymałem się na czerwonym przy komisariacie policji. Gdy zapaliło się zielone, moja reakcja zdziwiła mnie samego. Przez pierwsze dwie, trzy sekundy średnio nabierałem prędkości po to, by następnie przycisnąć tak, aby wymazać dotychczasowe 40 km/h z pola MXS na liczniku. Prułem do przodu, zwalniając dopiero za skrzyżowaniem z Żeromskiego, nie dając szans na to, aby wyprzedził mnie jadący za mną samochód :-) Prawdę powiedziawszy, to nawet nie poczułem jego obecności. To nie było planowane w żaden sposób! :-) Serce waliło mi mocniej przez kilka następnych chwil. Rozpędzony i pobudzony, dojechałem do domu :-)


Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.