Info
Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)Więcej moich rowerowych statystyk.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2019, Grudzień1 - 0
- 2019, Listopad2 - 0
- 2019, Październik4 - 0
- 2019, Wrzesień5 - 0
- 2019, Sierpień10 - 0
- 2019, Lipiec13 - 0
- 2019, Czerwiec7 - 0
- 2019, Maj1 - 0
- 2019, Kwiecień3 - 0
- 2019, Marzec1 - 0
- 2019, Luty2 - 0
- 2019, Styczeń1 - 0
- 2018, Grudzień1 - 0
- 2018, Listopad2 - 0
- 2018, Październik4 - 0
- 2018, Wrzesień11 - 0
- 2018, Sierpień10 - 0
- 2018, Lipiec16 - 0
- 2018, Czerwiec12 - 0
- 2018, Maj16 - 0
- 2018, Kwiecień13 - 0
- 2018, Marzec4 - 0
- 2018, Luty5 - 0
- 2018, Styczeń4 - 0
- 2017, Grudzień3 - 0
- 2017, Listopad1 - 0
- 2017, Październik7 - 0
- 2017, Wrzesień4 - 0
- 2017, Sierpień20 - 0
- 2017, Lipiec17 - 0
- 2017, Czerwiec24 - 0
- 2017, Maj31 - 0
- 2017, Kwiecień6 - 0
- 2017, Marzec6 - 0
- 2017, Luty2 - 0
- 2017, Styczeń2 - 0
- 2016, Grudzień5 - 0
- 2016, Listopad2 - 0
- 2016, Październik12 - 0
- 2016, Wrzesień7 - 0
- 2016, Sierpień17 - 0
- 2016, Lipiec9 - 0
- 2016, Czerwiec10 - 0
- 2016, Maj19 - 0
- 2016, Kwiecień18 - 0
- 2016, Marzec4 - 0
- 2016, Luty3 - 0
- 2016, Styczeń8 - 0
- 2015, Grudzień5 - 0
- 2015, Listopad4 - 0
- 2015, Październik6 - 0
- 2015, Wrzesień23 - 0
- 2015, Sierpień24 - 0
- 2015, Lipiec26 - 0
- 2015, Czerwiec22 - 0
- 2015, Maj26 - 0
- 2015, Kwiecień22 - 0
- 2015, Marzec25 - 0
- 2015, Luty19 - 0
- 2015, Styczeń14 - 0
- 2014, Grudzień8 - 0
- 2014, Listopad20 - 0
- 2014, Październik20 - 0
- 2014, Wrzesień5 - 0
- 2014, Sierpień6 - 0
- 2014, Lipiec6 - 0
- 2014, Czerwiec7 - 0
- 2014, Maj10 - 0
- 2014, Kwiecień7 - 0
- 2014, Marzec6 - 0
- 2014, Luty4 - 0
- 2014, Styczeń4 - 0
- 2013, Grudzień1 - 0
- 2013, Listopad2 - 0
- 2013, Październik2 - 0
- 2013, Wrzesień4 - 0
- 2013, Sierpień11 - 0
- 2013, Lipiec7 - 0
- 2013, Czerwiec8 - 0
- 2013, Maj3 - 0
- 2013, Kwiecień2 - 0
- 2013, Marzec1 - 0
- 2013, Luty1 - 0
- 2013, Styczeń2 - 0
- 2012, Grudzień2 - 0
- 2012, Listopad3 - 0
- 2012, Październik2 - 0
- 2012, Wrzesień6 - 0
- 2012, Sierpień21 - 0
- 2012, Lipiec21 - 0
- 2012, Czerwiec17 - 0
- 2012, Maj20 - 0
- 2012, Kwiecień5 - 0
- 2012, Marzec8 - 0
- 2012, Luty10 - 0
- 2012, Styczeń11 - 0
- 2011, Grudzień9 - 0
- 2011, Listopad13 - 0
- 2011, Październik4 - 0
- 2011, Wrzesień19 - 0
- 2011, Sierpień23 - 0
- 2011, Lipiec31 - 0
- 2011, Czerwiec22 - 0
- 2011, Maj27 - 0
- 2011, Kwiecień16 - 0
- 2011, Marzec14 - 0
- 2011, Luty7 - 0
- 2011, Styczeń7 - 0
- 2010, Grudzień9 - 0
- 2010, Listopad9 - 0
- 2010, Październik17 - 0
- 2010, Wrzesień24 - 0
- 2010, Sierpień22 - 0
- 2010, Lipiec4 - 0
- 2010, Czerwiec5 - 0
- 2010, Maj1 - 0
Wpisy archiwalne w miesiącu
Kwiecień, 2011
Dystans całkowity: | 659.57 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 27:09 |
Średnia prędkość: | 24.29 km/h |
Maksymalna prędkość: | 58.20 km/h |
Liczba aktywności: | 16 |
Średnio na aktywność: | 41.22 km i 1h 41m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
89.47 km
0.00 km teren
04:15 h
21.05 km/h:
Maks. pr.:39.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Stobrawski Park Krajobrazowy, dzień 2
Sobota, 30 kwietnia 2011 · dodano: 01.05.2011 | Komentarze 0
Trochę dziś pospałem ;-) Mieliśmy wyjechać rano, ale... jakoś tak się złożyło ;-) Przeprowadziliśmy też obchód gospodarstwa, a następnie krótko przygotowaliśmy się do drogi i wyruszyliśmy! :-)Dzień zapowiadał się pięknie. Pierwsze kilometry przejechaliśmy równym i takim samym tempem. Nawierzchnia drogi była ładna, naokoło spokojnie... Już na tym etapie podziwialiśmy widoki i cieszyliśmy się jazdą, a przecież te "główne" atrakcje były jeszcze przed nami :-) Na ostatniej prostej przed Łubnianami, przypomnieliśmy sobie o ubiegłorocznej wyprawie - grzało wtedy jak cholera :-) Chwilę później doszedł do nas zapach rzepaku z pobliskiego pola... Za Łubnianami zauważyliśmy, że ostatnie domki są jakby inne, odrębne niż reszta - jakby wyrwane z czasoprzestrzeni, o innym charakterze. Tymczasem wjechaliśmy do Stobrawskiego Parku Krajobrazowego...
Niedługo kazał on nam czekać na to, abyśmy zaczęli się nim zachwycać. Niby to tylko las, ale jest jakoś tak inaczej... bardziej kolorowo, zieleń jakby bardziej zielona... jednym słowem: było przepięknie! Jechaliśmy leśną drogą, a w pewnym momencie dosyć przypadkowo zatrzymałem się przy jakieś czerwonej tabliczce. Okazało się, że był to zakaz niszczenia mrowisk. Hm... No jasne! Naokoło nas znajdowały się ogrodzone mrowiska! Jedno z nich dosłownie całe się poruszało! :-) Gdyby mogło, to pewnie biegałoby po tym lesie! :-) Po raz kolejny uznaliśmy, że przyjazd tutaj był bardzo dobrym pomysłem. Czuliśmy się szczęśliwi, że możemy przebywać w takim miejscu. Brawa dla pomysłodawczyni! :-)
Jadąc dalej, minęliśmy skarpę porośniętą krzewami jagód, a następnie dojechaliśmy do skrzyżowania, na którym skręciliśmy w złym kierunku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że mieliśmy do dyspozycji i mapę i nawigację :-) Co prawda początkowo jechaliśmy dobrze, ale ja zarządziłem odwrót. Ot taki ze mnie wódź ;-)
Nie wiem jakie widoki czekałyby na nas, gdybyśmy jechali wcześniej założoną trasą, ale tutaj także było przepięknie! :-) Co chwila odwracaliśmy głowy, mijając to piękne polanki, to zagajniki, czy też małe rzeczki. Ptaki także świergotały aż miło! :-) Ja natomiast cały czas przekręcałem nazwę miejscowości ku której zmierzaliśmy, wymawiając ją jako "Zagwiżdże" :-)
Niebawem dojechaliśmy do przysiółka Mańczok, gdzie natknęliśmy się na zabytkową kapliczkę. Na wylocie trochę obszczekały nas psy, które co prawda były za ogrodzeniem, ale Ania i tak jakby trochę na chwilę wróciła do rzeczywistości ;-) Za zabudowaniami musieliśmy pokonać nieco piaszczystą drogę, a gdy wjechaliśmy znów do lasu, zrobiliśmy sobie mały postój, gdyż widoki były przednie. Las żyje!
Gdy ruszyliśmy ponownie, oddaliłem się na kilkanaście-kilkadziesiąt metrów od Ani, aż tu nagle jaszczurka przebiegła mi przez drogę :-) Zahamowałem awaryjnie, informując Anię o tym fakcie :-) Na jej rewanż nie musiałem czekać długo :-) Jako że musiałem przystanąć na moment, teraz to ja byłem goniącym :-) Gdy dojechałem do Ani, ujrzałem ją stojącą na zakręcie i pokazującą mi, abym zachował ciszę. Podjechałem więc spokojnie i moim oczom ukazał się... zając siedzący na brzegu drogi, który kompletnie nic nie robił sobie z naszej obecności! Z pół minuty trwało, zanim zamknąłem jadaczkę z wrażenia. Także w tym czasie zając postanowił czmychnąć sobie do lasu, a zrobił to tak spokojnie, jakby chciał nam powiedzieć "I tak mnie nie dogonicie" ;-) Byliśmy w małym szoku, a jednocześnie bardzo cieszyliśmy się z jakże udanego wyjazdu. Po raz kolejny jednak dał o sobie znać brak aparatu pod ręką.
Chwilę później wjechaliśmy do Zagwiździa (od tej pory przestałem przekręcać nazwę ;-) ), a później asfaltową drogą w lesie, dojechaliśmy do Grabic. Zacząłem też jechać swoim tempem. W Radomierowicach skierowaliśmy się w stronę znajdującego się tam pomnika przyrody - 350-letniego dębu szypułkowego, stojącego obok także zabytkowego kościoła. Pokręciliśmy się tam dłuższą chwilę, robiąc oczywiście fotki. Po czasie zauważyłem też, że to raczej my byliśmy aktualnie największą atrakcją wioski ;-)
Niedługo potem znów byliśmy na leśnej ścieżce. Słońce zaczynało przygrzewać, ale mimo to dzień był wciąż idealny na wycieczkę taką jak nasza. Cały czas nie opuszczał nas dobry humor i samopoczucie :-) Tereny doprawdy przecudne! Doprawdy nie sądziłem, że będę zachwycony aż do tego stopnia.
Według mapy, w Święcinach - przez które właśnie przejeżdżaliśmy - też znajdowały się pomniki przyrody, a także zabytkowe budynki - co prawda bardzo zaniedbane - ale faktycznie odmienne. Ania rzuciła, że skoro tu jesteśmy, to możemy podjechać do pobliskiego rancza. Pokręciliśmy się tam chwilę, a gdy wyjeżdżaliśmy minęliśmy na drodze samochód na lubelskich rejestracjach. Niesiony entuzjazmem dzisiejszego dnia, zamieniłem dwa słowa ze swoimi krajanami :-)
Jadąc asfaltem, cały czas mieliśmy okazję do podziwiania widoków. Cały dotychczasowy dzień skłaniał mnie też ku stwierdzeniu, iż był to chyba najbardziej pozytywny tegoroczny wyjazd. Przed Fałkowicami dostrzegliśmy bociana na polu, obserwowanego zarówno przez nas, jak i przez rolnika, robiącego sobie przerwę nieopodal. Muszę przyznać też, iż w ogóle na tych terenach jest zadziwiająco dużo bocianich gniazd. Gdy wjechaliśmy do Fałkowic, znów zrobiliśmy krótki postój - tym razem za sprawą pasących się przy drodze ładnych krówek :-)
Przemierzając dalsze kilometry, dotarliśmy do Starościna, kręcąc się tam kilka minut. Już trochę czas nas naglił. Zadzwoniłem do Michała, aby umówić się na godzinę spotkania. Oglądany przez nas pałacyk - de facto cel dzisiejszego wyjazdu - był trochę zaniedbany, ale ponoć jest już wykupiony, więc na pewno będzie odrestaurowany. Szkoda tylko, że stanie się niedostępny...
Niebawem ruszyliśmy w drogę powrotną, skręcając w bardzo słabo oznakowany szlak rowerowy. Mimo niewielkich wątpliwości, postanowiliśmy jechać dalej. O słuszności wyboru, przekonały nas dwie turystyczne tablice informacyjne. Na końcu owego szlaku zatrzymaliśmy się przy rzeczce, a następnie przy jeziorku pełnym łabędzi.
Znów zacząłem jechać swoim tempem. Ania tymczasem zaczęła coś narzekać na kolano, ale chyba tak naprawdę, to nieco bardziej pochłonięta była napawaniem się mijanymi przez nas widokami ;-)
Po kilku przejechanych kilometrach, znów byliśmy w Fałkowicach, zatrzymując się na skrzyżowaniu i studiując mapę ;-) Było to trochę utrudnione, bo znajdujący się za ogrodzeniem pies, chciał dobrać się nam do skóry ;-) Następnie za Domaradzem oddzieliliśmy się od siebie, ponieważ ja przystanąłem, aby uwiecznić ładną kapliczkę, stojącą przy drodze.
Jadąc dalej, zdecydowaliśmy się dojechać do Pokoju asfaltem, zahaczając o stację benzynową, gdzie zapchaliśmy nasze żołądki hot dogami :-) Gdy dojechaliśmy do miejscowości, znów odbiliśmy między drzewa i znów byliśmy zachwyceni :-) Znajdowaliśmy się w parku, którego historia sięga początków XIX wieku. Na jego terenie znajdował się także posąg lwa, postawiony ku czci jednego z niegdysiejszych właścicieli Pokoju.
Jak się później okazało, park nie był jedyną tutejszą atrakcją. Na wylocie natknęliśmy się bowiem na bardzo ładnie położone stawy hodowlane. Naokoło było spokojnie, czysto... Aż chciało się pozostać tu dłużej. Nas jednak gonił już czas. Ruszyliśmy dalej, napotykając jeszcze za parkiem punkt czerpania wody - wysuszony do cna :-)
Zająłem się uwiecznianiem tychże jakże pięknych chwil, tymczasem Ania zauważyła na horyzoncie brzydko wyglądające chmury i faktycznie - zaczęło padać, gdy tylko ruszyliśmy. Puściłem się w długą, z zamiarem poczekania na pierwszym przystanku. Czasem zacinało aż miło, ale mimo to jechało mi się bardzo przyjemnie :-) Przez głowę co jakiś czas przechodziły mi też myśli o Ani - czy sobie radzi? Gdy dojechałem do Kup, zadzwoniłem do Michała - już wyjechali z Opola. Uznałem więc, że dobrym pomysłem będzie, gdy wrócę sam, a następnie wrócimy po Anię samochodem. Tym bardziej, że Michał nie znał przecież drogi i położenia domu.
Ruszyłem, mijając ładny kościół, a za skrzyżowaniem grupę mężczyzn z gołębiami w klatkach. Moja jazda zaczynała przypominać sprint i niedługo potem byłem już w Brynicy. Szybko dojechałem do domu, czekając na Anię i gości, którzy zjawili się praktycznie w tej samej chwili :-) W tym momencie zadałem sobie dwa pytania. Skoro padał jedynie deszcz, a nie było burzy, to skąd Ania wzięła gromy? I dlaczego rzucała nimi we mnie? ;-) Na szczęście trwało to nie więcej niż minutę, więc jakoś to przetrwałem ;-)
Po czasie zaczęliśmy piec kiełbaski, rozkładając się pod zadaszeniem z powodu padającego deszczu. Jak to stwierdziła Ania, 80% wyjazdu było udanego, ale ja uważam, że cały taki był. Zobaczyliśmy bardzo dużo ciekawych i pięknych miejsc, na terenach - w moim odczuciu - o pewnej odrębności zarówno pod względem przyrodniczym, jak i architektonicznym. Pogoda także dopisała - bo nawet i deszcz był fajny :-) Czego więc wymagać więcej od takiej wycieczki? :-) Ja uważam, że był to najciekawszy wyjazd w tym roku :-)
Dane wyjazdu:
15.21 km
0.00 km teren
00:40 h
22.82 km/h:
Maks. pr.:41.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Stobrawski Park Krajobrazowy, dzień 1
Piątek, 29 kwietnia 2011 · dodano: 01.05.2011 | Komentarze 0
Dziś w pracy byłem sam i miałem lekkie ciśnienie, aby wyjść z niej o czasie, bo przecież musieliśmy zdążyć na pociąg. Zresztą nawet nie o to chodziło - po prostu chcieliśmy wyjechać jak najszybciej. Mury biurowca opuściłem zgodnie z planem, ale jeszcze w drodze do Ani gadałem przez telefon.Gdy już do byłem na miejscu, sprawnie zebraliśmy się na stację, na której panowało małe zamieszanie, gdyż na peronie nie pokazywali naszego pociągu. Niemniej jednak w końcu wjechał trochę opóźniony i załadowaliśmy się do niego ochoczo :-) Podróż przebiegała spokojnie, ale z czasem coś gryzącego zaczęło unosić się w powietrzu. Pani konduktor poinformowała nas, że nastąpiła jakaś awaria i poleciła, abyśmy przeszli wgłąb pociągu. Oczywiście w głowach nam się nie mieściło to, abyśmy mogli zostawić rowery, więc nie ruszyliśmy się z miejsc. Mimo wszystko byliśmy w bardzo pozytywnych nastrojach :-)
Na stacji w Opolu przebiliśmy się przez tłum i już na rowerach ruszyliśmy dalej. Przez miasto jechało się przyjemnie, ale już na wylocie zostaliśmy obtrąbieni przez TIR'a, któremu przeszkadzało to, że nie jechaliśmy wytyczoną obok ścieżką rowerową. Na moje oko to był zwykły chodnik... Po chwili znów spokojnie jechaliśmy dalej. Już na tym etapie zacząłem rozglądać się na boki. Dzień był ładny, a ja obserwowałem otoczenie. Na krótko przed metą oddaliłem się od Ani, a w międzyczasie zaczęło kropić.
Na miejscu zauważyliśmy, iż nasze bidony śmierdzą tym gryzącym "czymś" z pociągu. Ciekawe co to było... Poczęliśmy instalować się w domu, a tymczasem zaczęło padać - nici więc z dzisiejszego wyjazdu. Później siedząc na tarasie wypatrzyliśmy tęczę :-)
-
Dane wyjazdu:
7.80 km
0.00 km teren
00:18 h
26.00 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Odprowadzam Kośkę...
Czwartek, 28 kwietnia 2011 · dodano: 01.05.2011 | Komentarze 0
Na majowy weekend, Ania wymyśliła wyjazd na swoją daczę ;-)) Mając do dyspozycji tylko rower i autobus, nie dam jednak rady zapakować się na raz, a więc dziś musiałem odprowadzić Kośkę do miejsca zbiórki.Już wcześniej chciałem połączyć ten wyjazd z jakąś fajną trasą, a że nie miałem już za dużo czasu, to padło po prostu na Żabieniec. W ubiegłym roku odkryłem tam kilka fajnych ścieżek przelotowych i chciałbym w tym roku skorzystać z nich, choćby na krótkich przebieżkach.
Za Koźlem było trochę wietrznie i jakoś przez moment minimalnie ciężko mi się jechało. W Kłodnicy wiatr ustał i od tej pory zrobiło się bardzo fajnie :-) Jazda była na tyle przyjemna, że na miejscu znalazłem się praktycznie niepostrzeżenie :-) Poszło mi naprawdę szybko i byłem nawet zaskoczony licznikowym czasem jazdy :-)
Kategoria Krótko, nie zawsze na temat ;-)
Dane wyjazdu:
50.17 km
0.00 km teren
01:49 h
27.62 km/h:
Maks. pr.:52.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Między pejzażami :-)
Środa, 27 kwietnia 2011 · dodano: 27.04.2011 | Komentarze 0
W pierwszy dzień po świętach w pracy, spojrzałem kilka razy za okno, sprawdzając czy aby przypadkiem chmury nie robią się deszczowe. Stęskniłem się za rowerem do tego stopnia, że sama myśl o nim, wywoływała małe podniecenie :-) To już tydzień czasu minął! :-) Co prawda wczoraj byłem już w domu, ale padał deszcz i z wyjazdu - choćby krótkiego - zrobiły się nici...Po powrocie z pracy, mimo jasnego celu, minęło trochę czasu, zanim wyszedłem. Dobrze, że mam ten rower. Zawsze może człowiek odreagować, a i odsypiać nieprzespanej nocy nie musiałem ;-) Trzeba wspomnieć, że spać poszedłem o czwartej rano, przenosząc blogowe zdjęcia na inny serwer.
Od samego początku jazdy, narzuciłem szybkie tempo do tego stopnia, że po dziesięciu kilometrach, średnia wynosiła 30 km/h. Droga była przyjemna - czasem zawiał lekki, trochę chłodny wiaterek, a słońce nieśmiało puszczało promyczki. Za Gościęcinem zatrzymałem się na chwilę na wzniesieniu, po czym skierowałem się w stronę skrzyżowania w Borzysławicach, widocznego na mapie nawigacji. Na miejscu okazało się jednak, że ta droga nie jest zbyt zachęcająca... Dla pewności wyboru, zapytałem przechodzącej niedaleko kobiety, czy aby na pewno dojadę nią do krajowej "trzydziestki ósemki". Okazało się, że tak... ;-)
Trakt był kamienisty i wyboisty, ale dało się jechać :-) Później pojawiły się jeszcze kałuże, ale ostatecznie dotarłem do jakiegoś zakładu i zmierzając już utwardzoną, aczkolwiek dziurawą drogą, dojechałem do Pawłowiczek.
Od początku coś mówiło mi, że źle skręciłem na głównej, ale postanowiłem jednak już się nie wracać. Po bokach drogi, mijałem pięknie umajone pola, dojeżdżając po czasie do ciekawego podjazdu. Było tam naprawdę ładnie! :-) Pokonując kolejne kilometry i pomyślałem sobie nawet o mapie :-) Może będę ją zabierał na odkrywanie kolejnych rowerowych szlaków? Większa pewność, oznaczałaby że mógłbym więcej zobaczyć :-) Powróciła także myśl o pedałach SPD - gdybym miał je dzisiaj, to dopiero byłby szał! ;-)
Na lekkiej równi w dół, sunąłem sobie spokojnie i bez wysiłku, osiągając prawie 40 km/h. Powietrze miało kwiecisty zapach. Normalnie podoba mi się tutaj! :-) Kolorowe polne pagórki, tworzyły naprawdę ładne pejzaże :-) Wystarczyło tylko wychylić trochę nosa z Kędzierzyna i już czuć było powiew świeżości! :-) Ponownie zatrzymałem się na wzniesieniu... Szkoda, że aparat nie dał rady uchwycić piękna tych krajobrazów...
W Ostrożnicy szybko i dynamicznie pokonałem zjazd wraz z zakrętami, dostając później power'u podczas jazdy pod górkę :-) Chwila postoju i dalej w długą! :-) Słońce było jeszcze w dużej odległości od horyzontu, ale zrobiło się już pomarańczowe i jakoś dziwnie małe ;-) Ja tymczasem ponownie dostałem kopa! :-) Jechałem cały czas, starając się utrzymać prędkość powyżej średniej i łykając kilometry, dotarłem do Naczysławek, gdzie minąłem Corvettę - chyba model ZR1. Co prawda nie jestem fanem, ale aż krzyknąłem na jej widok! Nie zatrzymując się, dotarłem do Dębowej, przez którą przejechałem w małym zamyśleniu, aby następnie szybko przemknąć kozielskim parkiem :-) Będąc już na Chrobrego, chciałem wycisnąć z siebie i Kośki jeszcze trochę prędkości, podobnie jak na drodze prowadzącej do osiedla :-) O mały włos, wyjazd mógł jednak skończyć się dla mnie źle, gdyż nie zostałem zauważony(!) przez chcącego zaparkować kierowcę, który wjechał na mój pas, praktycznie wprost przede mnie. Masakra jakaś z tymi kierowcami...
;-)
_
Jejciu! Jejciu! ;-)
Kategoria Krótko, nie zawsze na temat ;-)
Dane wyjazdu:
40.04 km
0.00 km teren
01:29 h
26.99 km/h:
Maks. pr.:50.80 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Góra św. Anny, podjazd I
Środa, 20 kwietnia 2011 · dodano: 20.04.2011 | Komentarze 0
Od dzisiaj byłem już na przedświątecznym urlopie. Tak się złożyło, że wyjazd na święta przesunął się o jeden dzień, a więc mogłem pozałatwiać swoje sprawy. Mimo że od rana ciągnęło mnie na rower, to wpierw jednak musiałem odfajkować zaplanowane na dziś obowiązki. Dzień był bardzo ładny, dlatego też ze wzmożoną siłą kombinowałem, jaką trasę mógłbym dziś pokonać. Nie miałem zbyt dużo czasu - później miałem jechać na mecz, a i spakować się trzeba było na wyjazd. Po chwili wpadł mi do głowy fajny pomysł :-) Tak - Góra św. Anny, to chyba dobra opcja na dziś ;-)Na zewnątrz był bardzo ładny dzień :-) Temperatura odpowiednia, praktycznie bezwietrznie :-) Ruszyłem od razu narzucając fajne tempo :-) Jazdę zakłóciła mi dopiero za Januszkowicami kobieta, wyjeżdżająca z przydrożnego placu. Włączając się do ruchu, spojrzała zapewne tylko w lusterko (albo nawet i nie) i o mały włos wjechałaby we mnie bokiem samochodu. Niestety był to kolejny w ostatnim czasie, przykład ślepego idioty na drodze... Nie przejmując się tym incydentem zbyt długo, dotarłem do Zdzieszowic bardzo szybkim tempem. Podczas całego odcinka z Koźla, utrzymywałem prędkość pod 30 km/h, więc jak dla mnie było to naprawdę dobre tempo :-) Pierwszy krótki postój, zrobiłem po przejechaniu miejscowości - licznik pokazywał średnią prędkość na poziomie 28,9 km/h i trzeba przyznać, że byłem uradowany tym wynikiem :-) Nie chodziło mi o sam fakt wysokiej średniej, a o pewność co do możliwości szybkiego przemieszczania się, która jest tak ważna na długich dystansach. Zwolniłem jednak przed dojazdem do podnóża góry, gdyż trochę zaczęło zawiewać znad przeciwka.
Początek podjazdu, to bardzo przyjemny odcinek drogi :-) Dobry asfalt i silny zapach lasu sprawiły, że jeszcze bardziej chciało mi się przeć do przodu :-) Dalej wcale nie było gorzej :-) Mimo, że zaczęło być już stromo, starałem się jechać na najwyższej możliwej przerzutce i na najniższą zębatkę z przodu zrzuciłem chyba tylko ze dwa razy :-) Podjazd nie był w stanie mnie zmęczyć, choć na jego początku myślałem, że będę zmuszony pokonać go na raty. W trakcie jazdy, postanowiłem jednak pokonać go ciągiem i byłem przekonany o tym, że mi się to uda :-) Faktycznie, nawet te ostatnie - najbardziej strome metry już na szczycie - także przejechałem pewnie i bez większego wysiłku :-) Na miejscu minąłem grupę ludzi, siedzących obok schodów, prowadzących do kościoła klasztornego i zatrzymałem się nieopodal.
Po niedługim czasie wprowadziłem rower na kościelny dziedziniec. Gdy opuściłem budynek kościoła zauważyłem, że bardzo nisko nad górą przelatuje mały samolot. To już kolejne stracone ujęcie spowodowane tym, że nie mam aparatu pod ręką... Niebawem zjechałem do wsi i ruszyłem w drogę powrotną.
Oczywiście zjeżdżając z góry, także deptałem na pedały :-) Obserwowałem też ładne widoki w dole, ale nie chciało mi się zatrzymywać, aby je uwieczniać ;-) Gdy dojechałem do podnóża, nad moją głową pojawił się sufit z białych pąków drzew :-) Doprawdy był to bardzo ładny i przyjemny widok... :-) Chwilę później minąłem pierwsze skrzyżowanie, zauważając w oddali starą ciężarówkę. Mimo to nie zwolniłem, będąc w przekonaniu, że poruszamy się zapewne podobnym tempem. Z tego krótkiego rozważania wyrwał mnie chłopiec, machający do mnie z wyprzedzającego mnie właśnie Audi. Oczywiście także mu pomachałem :-)
Gdy dojechałem do Leśnicy zauważyłem, że owa ciężarówka pojechała prosto, podczas gdy ja skręcałem. Mimo to po kilkuset metrach wyjechała przede mnie z podporządkowanej, buchając trującym błękitem. Zwolniłem, aby nie wdychać tych straszliwych spalin. Kilkadziesiąt metrów dalej znów jednak spotkała mnie przykra niespodzianka. Za oprawkę moich okularów wpadł jakiś owad i zdążył mnie udziabać, zanim się go pozbyłem. Piekło odczuwalnie, a więc stanąłem i pomacałem się przy skroni. Coś wyrosło, ale chyba sytuacja była opanowana... ;-)
Znów podkręciłem tempo. Tym razem zakres prędkości oscylował pomiędzy 35, a 40 km/h i muszę przyznać, ze jechało mi się bardzo fajnie :-) Szybko przemknąłem przez Raszową, wjeżdżając w las. W końcowej fazie przejazdu zaczęło zawiewać znad przeciwka, ale utrzymywałem prędkość powyżej średniej. Za Kłodnicą zrobiłem sobie krótki postój, a następnie jadąc chwilę pod wiatr, dotarłem do domu, utrzymując wysoką prędkość.
W końcu udało mi się zrealizować postawiony sobie jeszcze w ubiegłym roku cel :-) Mekka okolicznych rowerzystów wpisana do bloga ;-) Oczywiście nie był to ostatni podjazd na tą górę... ;-)
Kategoria Krótko, nie zawsze na temat ;-)
Dane wyjazdu:
6.13 km
0.00 km teren
00:17 h
21.64 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Wieczorna przejażdżka
Wtorek, 19 kwietnia 2011 · dodano: 19.04.2011 | Komentarze 0
Dziś znów byłem w domu dopiero pod wieczór. Było jeszcze widno i ciepło, więc dla relaksu wziąłem Benka na spacer, podczas którego zarejestrowałem pierwsze oznaki lekkiego ochłodzenia. Mimo wszystko chciałem się przejechać. Choć trochę...Pojechałem najpierw pozałatwiać swoje sprawy, a następnie udałem się do parku, starając się jechać dynamicznie. W drugiej części zwiększyłem tempo, od czasu do czasu agresywnie depcząc, natomiast przez ostatnią już tylko przemknąłem. Dojeżdżając do Chrobrego, musiałem zatrzymać się do zera, ale za to mogłem później poczuć przyśpieszenie podczas ruszania :-) Pięknie było czuć moc przekazywaną na asfalt :-) Puściłem się w sprint (MXS), a przed zjazdem na osiedle, gwałtownie wyhamowałem praktycznie do pełnego zatrzymania. Odcinek bezpośrednio do domu, pokonałem już spokojniej.
Kategoria Krótko, nie zawsze na temat ;-)
Dane wyjazdu:
24.87 km
0.00 km teren
00:56 h
26.65 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Ponownie drogą zachodzącego słońca
Poniedziałek, 18 kwietnia 2011 · dodano: 18.04.2011 | Komentarze 0
Do domu wróciłem po południu i żałowałem, że było już tak późno. W ogóle nie czułem zmęczenia po wczorajszym wyjeździe, a wręcz przeciwnie - jeszcze mnie nosiło. Naprawdę szkoda, że wróciłem o tej porze dnia... Gdyby nie to, na bank wyjeździłbym jakiś ładny ślad :-) Tymczasem ruszyłem, spoglądając na zachodzące słońce.Na końcu osiedla, jakiś idiota wyjeżdżając z podporządkowanej, wymusił mi pierwszeństwo. Coś ostatnio bardzo często muszę okazywać negatywne emocje, wobec innych uczestników ruchu drogowego... Gdy tylko wyjechałem za Koźle, zacząłem czuć mięśnie nóg. To pozytywny efekt wczorajszego wypadu :-) Oczywiście nie zwolniłem, chcąc jak najdłużej je pomęczyć :-) Jako że było już trochę chłodno, skróciłem sobie drogę i nie pojechałem obok stadniny, tylko krajówką.
Chwilę później sunąłem już boczną drogą, prowadzącą do przejazdu kolejowego. W pewnym momencie, wyprzedził mnie Opel. Doszedłem go, gdy stał przed zamkniętym przejazdem i zauważyłem, że ma nie domknięte tylne drzwi. Zapukałem kulturalnie i zwróciłem uwagę kierowniczce ;-) Gdy ruszyliśmy, zacząłem mocniej pedałować i tak się zapędziłem, że nie wiadomo kiedy, przejechałem skrzyżowanie na którym miałem odbić, zauważając to dopiero przed główną drogą :-) Na kolejnym podjeździe dopingowałem się jeszcze bardziej, mówiąc do siebie na głos i niebawem znów dotarłem do głównej, mijając wcześniej dwie mafijne hordy z kijkami ;-) Szybciutko czmychnąłem na skrót do Łężec, a później podjąłem decyzję o skróceniu trasy i rezygnacji z przejazdu przez Gierałtowice, gdyż robiło się już nieco szaro.
Dotarłem więc do podjazdu za Bytkowem: hop! i już miałem go za sobą! :-) Kolejny pokonałem równie dynamicznie :-) Jeszcze zjazd i byłem już w Radziejowie. Na polnej drodze, rozpędziłem się prawie do czterdziestu kilometrów na godzinę, aż tu nagle za mną pojawił się samochód! Żeby tutaj?!? Niestety gdy mnie wyprzedził, przez dłuższą chwilę jechałem w kurzu, ale nie przeszkodziło mi to w tym, aby później jeszcze bardziej podkręcić tempo :-) Zjechałem ze wzniesienia w Reńskiej i skierowałem się w stronę Koźla bacząc, aby prędkość jazdy była utrzymywana powyżej średniej.
Gdy już się tam znalazłem, odbiłem do parku. Jechałem w zakręcie na skraju parku, wsłuchany w śpiew ptaków i nieco oderwany od rzeczywistości, aż tu nagle sarna! Przebiegła w poprzek alejki, ze trzy metry ode mnie! Nie zgubiłem jej z oczu i jechałem alejką w pewnej odległości obok niej, przystając kilka razy. Doprowadziłem ją praktycznie aż do końca tej części parku, postanawiając odjechać po dłuższym wzajemnym wpatrywaniu się w siebie :-) Cholera zepsuła mi średnią ;-) Do drugiej części parku, wjechałem mocno depcząc na pedały. Jeden śmig i już byłem na wylocie :-) Na Chrobrego wykonałem jeszcze ładny, długi sprint i skierowałem się w stronę domu, osiedlem jadąc już nieco spokojniej :-)
Kategoria Krótko, nie zawsze na temat ;-)
Dane wyjazdu:
159.22 km
0.00 km teren
06:20 h
25.14 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Ucieczka z czarnej dziury
Niedziela, 17 kwietnia 2011 · dodano: 17.04.2011 | Komentarze 0
Dzisiejszy dzień miał być bezdeszczowy i mimo, że niebo przysłonięte było chmurami wierzyłem, że tak będzie. Postanowiłem pojechać do Czech - czułem, że tym razem nic nie przeszkodzi mi w realizacji tego planu :-) Zacząłem się zbierać, ale jak to u mnie bywa, znów wyszedłem z opóźnieniem :-)Na peron wpadłem dosłownie w ostatniej chwili - konduktor już trzymał dłoń w górze, aby dać znak do odjazdu :-) Rzuciłem tylko w jego stronę, że podjadę sobie na koniec składu i niezwłocznie to uczyniłem. Pół minuty później siedziałem w ostatnim przedziale "osobówki" :-)
Gdy już opadła adrenalina zauważyłem, że mam pękniętą tylną linkę hamulcową. Pięknie... Ale co tam! :-) Przednim hamulcem też da się hamować! ;-) Zresztą ta tylna jeszcze się trzyma... ;-) Zwróciłem też uwagę na opony. Oj, chyba będzie trzeba nieco pośpieszyć się, z planowanym już wcześniej zakupem nowych papuci, bo boki są już mocno spękane. Trochę strach atakować na tych oponach +200 km, a przecież plany to są nieodległe. A przynajmniej mam taką nadzieję ;-) Nieco zaaferowany zaobserwowanymi defektami, po pół godzinie wysiadłem z pociągu na stacji w Nędzy... Oczywiście najpierw włączyłem nawigację, aby rozpocząć rejestrowanie śladu. Co prawda gapiłem się w jej ekranik dosyć często, ale i tak w pewnym momencie musiałem zawrócić :-) Mimo to do rezerwatu "Łężczok", dotarłem już później bez problemów :-) Miejsce to jest zaiste piękne :-) Nawet ja, jako totalny laik, byłem w stanie dostrzec bogactwo fauny tutaj królującej. Spotkałem też kilku fotografów, ze statywami tak dużymi, że chyba nawet wyższymi ode mnie ;-)
Oczywiście wyjeżdżając z rezerwatu, znów pomyliłem kierunki, wracając się po kilkunastu metrach :-) No zdolny jest ze mnie gość! ;-) Gdy zjechałem z głównej drogi, ujrzałem pasące się na polu nieopodal stado saren :-) Niebawem zniknąłem między drzewami, dojeżdżając ku swojemu zdziwieniu do zagospodarowanego obiektu parkowo-rekreacyjnego. Było to bardzo ładne i spokojne miejsce. Pomyślałem sobie, że mógłbym pokazać je Ani, ale myśl ta uciekła w popłochu, na widok stromego podjazdu, jaki mnie czekał ;-)
W Kobyle zatrzymałem się na przystanku na krótki postój. Po chwili dobiegł do mnie przerażony Pisk nakazując, abym odwrócił głowę. Oczywiście uczyniłem to i ujrzałem gościa zarzynającego Seat'a paląc gumy. Minęły ze dwie sekundy, zanim ruszył z miejsca. Uśmiech kierowcy bezcenny... Mnie natomiast czekał podjazd... Hm... Podjazdy tak w zasadzie ;-) Gdy już je pokonałem, rozpędziłem się z górki, ciesząc się swobodą, aż tu nagle kogut, stojący ze dwa metry ode mnie, napiał mi prosto do ucha! ;-) Normalnie taki był z niego chojrak, że otworzył dziób akurat w momencie, gdy go mijałem! Łenewer - jedziemy dalej... ;-) Przede mną był kolejny podjazd, ale akurat ten podobał mi się jeszcze bardziej, bo chociaż odwdzięczył mi się ostrym zjazdem :-)
Dalszy odcinek był już bardziej płaski :-) Jechałem sobie żwawo, w pewnym momencie mijając panią z aparatem, chcącą uchwycić motyla na kwiecie :-) Wywnioskowałem z jej uśmiechu, że pewnie się jej to udało :-) Dziś, to chyba każdy jest uśmiechnięty :-) Taki dzień... piękny dzień :-) Nieopodal zatrzymałem się, aby poobserwować przez moment pływające po tafli łabędzie, a jeden z nich podpłynął do brzegu. Pewnie chciał ode mnie jakieś jedzenie, którego niestety nie miałem... A tak z drugiej strony, to co to ma w ogóle znaczyć? Kto to widział, żeby łabędzie odżywiały się ludzkim żarciem? Zresztą... One to w ogóle jakieś dziwne były... ;-)
Mój sielankowy nastrój zmąciła ociupinkę nieco ciemniejsza od pozostałych chmura, która wędrowała razem ze mną. Niepokój jednak szybko odszedł, bo przecież powiedziałem, że dziś padać nie będzie, a więc nie będzie ;-) Dodatkowo po kilku kilometrach jazdy, ujrzałem znów jakiś ładny widok, który wprawił mnie ponownie w fajny nastrój :-) Doszedłem też do wniosku, że Kędzierzyn to czarna dziura na mapie Polski. Nie ma tu nic. Na zamkniętym przejeździe kolejowym przed Krzyżanowicami, zagadałem do napotkanego kolarza. Twierdził, że zawsze ma takiego pecha, że ten przejazd jest zamknięty akurat wtedy, gdy on tędy jedzie... ;-) Ale to tak tylko na marginesie, bo poza tym, to bardzo miły był z niego gość :-) Pogadaliśmy sobie przez następnych kilkaset metrów i rozstaliśmy się na skrzyżowaniu tylko dlatego, bo ja znów(!) pomyliłem kierunki i w ogóle miejscowości :-) Zawróciłem, pytając Bogu ducha winnego przechodnia o to, gdzie chcę pojechać - o dziwo ja sam nie wiedziałem, a on wiedział! ;-) Tak oto dotarłem do ruin zamku w Tworkowie :-)
Następnie zwróciłem się już ku czeskiej granicy, wierząc ślepo mej - jakże bardzo turystycznej - nawigacji ;-) Jechałem sobie spokojnie, aż tu nagle - tak! To tędy wracałem z wyprawy! To jest to skrzyżowanie, przez które przemknąłem rozpędzony bodajże do ponad 50 km/h, w ogóle się nie zatrzymując :-) Aż korciło mnie, aby wjechać do Czech tą samą drogą co wtedy, mimo że nawigacja się uparła abym skręcił w prawo, co zresztą uczyniłem ;-)
Byłem w Czechach :-) Wdrapując się na jedną z górek, minąłem zjeżdżającego na poziomym rowerze kolarza. Pozdrowiliśmy się nawzajem. Ach, jak ja lubię te czeskie pagórki :-)
W Bohuslawicach minąłem grupę crossowców, a następnie po kilku następnych kilometrach, postanowiłem przystanąć na polanie przy rzeczce. Jak się okazało, miejsce to było świadkiem tragedii - pod jednym z drzew stała mała, drewniana kapliczka, za oknem której umieszczono portret małego chłopca. Bardzo wymownym i chyba najbardziej uderzającym elementem jej wystroju, była znajdująca się tam także maskotka krowy Milki, której akurat tutaj przypadła niewdzięczna rola, pełnienia funkcji symbolu bólu i cierpienia najbliższych chłopca...
Po kolejnych kilku machnięciach, znalazłem się w w Mokrych Lazcach, gdzie pozdrowiłem nadjeżdżającą znad przeciwka parę rowerzystów. Ona pięknie uśmiechnęła się do mnie, natomiast on zignorował. No rzesz jaki gbur! ;-) Oj niech lepiej ta panienka ucieka od niego, póki jeszcze może ;-) Mnie natomiast wypadł z ręki telefon - prosto na asfalt. Nie to, żebym był oczarowany uśmiechem owej Czeszki, bo i po pierwsze nie wiadomo, czy to w ogóle Czeszka była, a po drugie, to ja po prostu do kieszeni plecaka nie trafiłem ;-) Oparłem więc rower o przydrożne ogrodzenie i wróciłem po zgubę. Na szczęście wyświetlacz cały :-) Pomajstrowałem chwilę już przy rowerze w towarzystwie psa, który z każdą minutą ujadał coraz to bardziej :-) Na szczęście znajdował się z drugiej strony ogrodzenia ;-) Gdy ruszałem, zauważyłem na tylnej klapie stojącego przede mną busa, naklejkę z sąsiadami - tymi z kreskówki. Ech ci nasi sąsiedzi Czesi... ;-) Zaliczając kolejny nawrót w Stitinie, dotarłem do Velkich Hostic i postanowiłem zboczyć z drogi, aby zobaczyć zamek, reklamowany na drogowskazach :-) W drodze do tego miejsca, sfotografowałem też ładny kościółek :-)
Gdy znów wróciłem na główną, skierowałem się już bezpośrednio ku Opawie. Trudno, aby było inaczej - wszak byłem raptem kilka kilometrów od niej, a i przecież był to mój cel na dziś :-) Na miejscu pokręciłem się bez żadnej koncepcji. Trochę głupio tak wyjechać nawet bez zdjęcia... Jeździłem w tą i tamtą stronę, w pewnym momencie zjeżdżając na chodnik i zatrzymując się na pasach z sygnalizacją. Oczywiście dopiero po kilku cyklach zorientowałem się, że "aby przejść, należy wcisnąć przycisk" ;-) Niemniej jednak oczekiwanie nie wyszło mi na złe, bo miałem okazję zaobserwować dwa małe rajdowe Citroeny, przejeżdżające przez skrzyżowanie z dużą prędkością, w odległości między sobą około jednego, czy dwóch metrów! Ponadto przyplątał się do mnie jakiś narwany młodzieniec, który o mały włos nie wjechał we mnie, gdy przyhamowałem przed zakrętem. Na szczęście chwilę później mnie wyprzedził :-)
Jako że odkąd wjechałem do Opawy, zrobiła się nieco mniej przyjemna aura, postanowiłem dosyć szybko opuścić to miasto i udać się w podróż powrotną. Zmierzając ku granicy drugorzędną drogą, zauważyłem w oddali pana z pieskiem. Nie widziałem dokładnie tego psa, ani tym bardziej nie potrafiłem rozpoznać jaka to rasa, ale od razu przypomniał mi się mój Benek :-) Tak się złożyło, że przystanąłem aby założyć kurtkę, a w międzyczasie owi spacerowicze zbliżyli się na taką odległość, że mogłem się im bliżej przyjrzeć. Okazało się, że ten czworonóg, to taki właśnie Benek! Normalnie mały Benek! :-) Był bardzo podobny, do mojego ulubieńca :-) Ruszyłem nieco uradowany tymże trafem i pokonując wzniesienie, przekroczyłem granicę, nękany nieco wiatrem. W tym miejscu muszę sprawiedliwie oddać, że droga po polskiej stronie, była w lepszym stanie :-)
Pokonując kolejne kilometry postanowiłem, że do domu wrócę rowerem, rezygnując z dojazdu do raciborskiej stacji PKP. Na moje nieszczęście, od tego momentu zaczęły się schody. Przede mną co chwila wyrastały kolejne podjazdy, a wiatr nie tylko utrudniał wjazd, ale także uniemożliwiał nabranie prędkości podczas zjazdów. Dodatkowo dopadł mnie kryzys. Częściej przystawałem i zbijałem przerzutki, chcąc oszczędzić stawy. Zaczynało brakować mi dynamiki i świeżości. Musiałem walczyć ze sobą i tym cholernym wiatrem. Gdy dotarłem do Nowej Cerekwii miałem wrażenie, że skądś znam mijane skrzyżowanie. Po chwili było już wszystko jasne - dojechałem do sklepu, w którym robiłem ostatnie zapasy przed przekroczeniem granicy, w drodze nad Balaton :-) Zrobiłem małe zakupy (sok i obowiązkowo czekolada!), po czym opuściłem budynek. Słońce wyszło zza chmur... Chwilę później, z odnowionymi siłami, pokonywałem kolejny podjazd.
Za Suchą Psiną znów poznałem miejsce z drogi nad Balaton. Gdy wtedy stałem przed tym skrzyżowaniem, obładowany niczym juczny wielbłąd, zaczepił mnie chłopiec, pytając o zawartość sakw. Na to wspomnienie, ogarnęła mnie mieszanka emocji, złożona ze szczypty wzruszenia, rozrzewnienia, z domieszką radości ze szczęściem - a wszystko to scementowane za pomocą odczucia własnej wartości. Muszę przyznać, że przez moment mną targało... Po kilku kilometrach, dotarłem do Baborowa, gdzie nie chcąc się zatrzymywać, nie spojrzałem na mapę, mijając skrzyżowanie, które optymalnie doprowadziłoby mnie do kolejnego punktu na trasie. Swój błąd zauważyłem, gdy byłem już na skraju miejscowości, ale mimo to postanowiłem nie wracać. Niestety nie było to dobre posunięcie, bo już za pierwszym zakrętem zakląłem na widok sporego podjazdu. Kolejny czekał na mnie w Babicach, a jeszcze jeden po kolejnych kilku kilometrach. Gdy dotarłem do wspólnego dla obydwu wersji tras punktu, zrobiłem sobie kilkuminutowy postój. Czekał mnie odcinek krajowej "trzydziestki ósemki", ale wiedziałem też, że gdy znajdę się już po jej drugiej stronie, będę już prawie w domu.
Po "krajówce" jechałem w otoczeniu idiotów, wyprzedzających mnie na styk i pędzących na złamanie karku. Szczęściem zjechałem z niej dosyć szybko, bo doprawdy zagrożone było moje zdrowie psychiczne, a pewnie i każdego z rowerzystów, który znalazłby się na moim miejscu. Znowu jednak musiałem częściej przystawać. Przebyte w bądź co bądź niełatwym terenie kilometry, odcisnęły już swoje piętno. Na szczęście najgorszy wytrzymałościowo pas, miałem już za plecami. Gdy dotarłem do Gościęcina, wstąpiły we mnie nowe siły... Zacząłem znów cisnąć, o dziwo nie odczuwając zmęczenia! Oczywiście jechałem w łatwiejszym terenie, ale na pewno nie można tłumaczyć tym, aż tak dużego przyrostu wydajności! Śmigałem, aż miło! Wrócił kop w nogach, werwa i ta iskra, wywołująca zapłon, który zawsze rwał mnie do przodu! Pobudzone dzisiejszym wyjazdem, ubiegłoroczne wspomnienia sprawiły, że aż łezka zakręciła się w oku, na myśl o tym, gdzie znajdowałem się przed rokiem i o tym, jak długą drogę musiałem przebyć, aby teraz znów móc cieszyć się życiem... Dziś wiem, że siła jest ze mną.
Przed Bytkowem zauważyłem dwóch paralotniarzy. Przez kilka chwil jechaliśmy bok w bok, ale oczywiście musiałem się zatrzymać, aby pstryknąć fotę, więc mnie wyprzedzili ;-) Po krótkiej chwili, z drugiej strony nadleciał kolejny :-) Ten załapał się nawet na zdjęcie z samolotem - jakiś ruch tam mają dziś na górze ;-)
_
Silniejszy o jeden wyjazd.
Kategoria Wypady, nie w(y)padki ;-)
Dane wyjazdu:
72.62 km
0.00 km teren
02:54 h
25.04 km/h:
Maks. pr.:46.20 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Głogówek - lepiej późno, niż później ;-)
Sobota, 16 kwietnia 2011 · dodano: 16.04.2011 | Komentarze 0
Wczoraj po południu, podczas rozmowy z Anią, na krótko poruszyliśmy wątek wiosny - niby już przyszła, a jakoś tak jej nie widać... Rok temu o tej porze, jeździliśmy już jak w pełni sezonu. Pomyślałem sobie, że wyjdę więc jeszcze dziś na rower - ot tak, na przekór rzeczywistości - ale po powrocie do domu poszedłem jeszcze z Benkiem na spacer i gdy wróciłem, było już po dwudziestej trzeciej.Dziś chciałem w końcu zawitać do Czech. Gdy już miałem wychodzić okazało się, że muszę iść z Benkiem... Po bardzo krótkim wahaniu postanowiłem jednak zrezygnować z wyjazdu i poświęcić się dla psiaka ;-) Okazało się to być dobrym posunięciem, bo widok jego uradowanej mordki nastroił mnie bardzo pozytywnie :-) Całości dopełnił Satriani, który rozbrzmiewał w słuchawkach...
Wyszło więc na to, że najpierw pojadę do Głogówka. Gdy wszedłem po rower okazało się, że tylny hamulec był niesprawny - wysiadł na końcowych metrach ostatniego wyjazdu, a ja oczywiście zapomniałem o tym! :-) Może to dlatego też zawiódł mnie, gdy wracałem z wycieczki dookoła Kędzierzyna?
Pierwszym punktem na trasie, był więc sklep rowerowy :-) Na szczęście przypomniało mi się o tym, że jest jeszcze jeden prócz tego, który omijam :-) Na miejscu multitool w ruch, trochę kręcenia i nowe klocki były zamontowane :-) Dodatkowo miałem okazję zamienić kilka słów ze starszą, bardzo miłą panią :-) Oj, rzadko spotyka się dziś takich ludzi... Niebawem dotarłem do Reńskiej Wsi. Było ciepło, ale wiał zimny wiatr i dlatego jeszcze na wzniesieniu w granicach wsi, postanowiłem założyć kurtkę. Gdy ją ubierałem, zaczął szczekać na mnie duży pies podbiegający do ogrodzenia, przy którym się zatrzymałem, ale wołający go miły kobiecy głos sprawił, że mimo wszystko czułem się bezpiecznie ;-)
Za Gościęcinem mijam miejsce ze świeżo skoszoną trawą. Zaciągam się, niemal momentalnie ogarnięty szczęściem. Ogólnie podczas tego wyjazdu miewałem momenty, gdy ogarnia mnie prawdziwa radocha :-) Dzień jest doprawdy cudny! :-) W takich warunkach, od czasu do czasu powiewany przez wiatr, dotarłem do Bryks zachowując szybkie tempo. Obszedłem kościół, naciskając za każdą z trzech klamek naokoło, ale żadna nie chciała wpuścić mnie do środka... ;-) Będąc znów w siodle, szybko i dynamicznie pokonałem podjazd przed Kózkami - nieco dalej wołając bociana ;-) - a w Kazimierzu zostałem pozdrowiony przez tamtejsze dzieci, poniekąd zaaferowane widokiem takiego jeźdźca ;-) Te małe wiejskie dzieci są całkiem inne niż w miastach - chyba bardziej ciekawe... Gdy minąłem zabudowania, przystanąłem nieopodal przydrożnej kapliczki, postawionej na cześć pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Około stu metrów od drogi stał też jakiś stary, zniszczony budynek, o ciekawym kształcie, ale nie podszedłem do niego - cel na dziś był przecież inny. Szczęśliwie na postoju padły też baterie od nawigacji, więc wymieniłem je zanim ruszyłem dalej :-)
Gdy doturlałem się do głównej w kierunku Głogówka, zaczął wiać mocny, przeciwny wiatr. Walcząc z nim dotarłem do miejscowości, a następnie do ronda w centrum, na które jakiś kretyn w Golfie wyjechał praktycznie przede mnie. Jadąc w jego towarzystwie dotarłem do Rynku, wyprzedzając go wcześniej i okazując swoje niezadowolenie. Puścić szczawika za kierownicę... Parę minut później byłem już w parku. Niestety nie było tak ładnie, jak miałem nadzieję. Pokręciłem się tam trochę, robiąc oczywiście sesję - bo przecież po to tu przyjechałem :-) Muszę jednak przyznać, że spędzony tam czas był bardzo krótki w porównaniu z tym, co planowałem. Można powiedzieć, że w stosunku do całkowitego czasu jazdy, to byłem tam prawie przejazdem ;-)
Na wylocie z Głogówka, minąłem bar z fast food'ami. Fakt faktem zacząłem odczuwać głód, a nie wypłaciłem pieniążków jak planowałem mimo, że mijałem bankomat w Koźlu dosłownie o metry. Czyżby znów skleroza? ;-) Etap do Dobieszowic, był czystym nabijaniem kilometrów, na końcu którego zrobiłem sobie przystanek na przystanku ;-) Jeszcze wcześniej w Walcach, minąłem gospodarstwo na którego terenie znajdowały się bardzo duże makiety świątecznych zajęcy :-) Gdy podczas postoju pstrykałem zdjęcia przy drodze, minął mnie rowerzysta z sakwami. Pozbywając się egoistycznie pasażera na gapę, ruszyłem dalej i dogoniłem go na podjeździe, życząc mu szerokości :-) Miałem też ochotę zagadać i zapytać skąd jest, ale... to i tak był dla niego ciężki podjazd ;-)
Puściłem się na kolejnym podjeździe i nim dotarłem do głównej na Prudnik, postanowiłem zahaczyć jeszcze o twardawski las. Oczywiście na leśnej drodze, prędkość znacznie spadła. Jechałem nie zatrzymując się nawet przy domku myśliwych i dotarłem do ambonki, znajdującej się już poza lasem. Chciałem na nią wejść, ale coś tknęło mnie, abym tego nie robił. Schodząc z trzeciego schodka, ukułem się jeszcze leciutko w palec, wystającym z drabinki odrostem. To Ci pech! ;-)
Jadąc dalej podjąłem decyzję, że wykręcę jeszcze na drogę w kierunku Łężec. Była to dobra decyzja, bo miałem okazję zaobserwować tam przed kilka długich minut dwie sarny - w tym jedną młodą :-) Uroku temu jakże romantycznemu spotkaniu, dodawało także palące się kilka metrów dalej ognisko ;-)
W Radziejowie napotkałem ostatnią już atrakcję tego dnia. Gdy zbliżałem się do jednego z gospodarstw, do ogrodzenia podbiegł kilkuletni, mały chłopiec, mówiąc mi dzień dobry. Jego widok zapadł mi głęboko w pamięć na kilka następnych minut (skleroza! ;-) ) - chłopiec był radosny, spontaniczny, ufny... Zachował się tak, jak tylko małe dzieci potrafią... Miał iskry w oku i... loki takie jak ja, gdy byłem w jego wieku. Ech te wspomnienia, dobijają się do głowy... Ufam, że wyrośnie z niego prawy człowiek...
Kategoria Wypady, nie w(y)padki ;-)
Dane wyjazdu:
39.08 km
0.00 km teren
01:32 h
25.49 km/h:
Maks. pr.:58.20 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Na spotkanie z bocianem ;-)
Niedziela, 10 kwietnia 2011 · dodano: 10.04.2011 | Komentarze 0
Dziś znowu przywitał mnie piękny dzień. Do południa było co prawda nawet zimno, ale przed trzynastą termometr pokazywał już dwadzieścia jeden stopni. W międzyczasie zadzwonił też Piotrek, aby wyciągnąć mnie na wspólny wypad, ale byłem jeszcze w proszku i nie chciałem go hamować. Gdy już się ogarnąłem, wpadła mi do głowy myśl, że może fajnie byłoby pojechać do Głogówka, na wiosenną sesję w parku :-)Na zewnątrz było co prawda ciepło, ale za to bardzo wietrznie. Pierwsze mocniejsze podmuchy, dopadły mnie za Koźlem i były na tyle intensywne, że już za Większycami wykonałem postój.
Pierwszy choć bardzo krótki odcinek bez wiatru, pojawił się za Radziejowem i okazało się, że bez "towarzystwa" jechałem bardzo szybko, sprawnie zostawiając za sobą kolejne metry. Widać było oznaki wiosny: kwiaty, powietrze, ogólna aura... Zadomowiła się na dobre :-)
Droga do Gościęcina, była ciągłą walką z wiatrem. Prędkość nierzadko spadała poniżej 20 km/h. W takiej wichurze nie jechałem chyba nigdy! Czasem wiało tak, że nie dało się jechać, a rower musiał był wręcz pochylony, podczas walki z bocznymi podmuchami! Na jednym ze spokojniejszych odcinków minąłem kolarza, dla którego wiatr był jednak sprzymierzeńcem. Chyba to właśnie cechuje doświadczonych cyklistów, że potrafią dobrać sobie trasę pod warunki pogodowe. Oczywiście pozdrowiliśmy się nawzajem :-) Jechałem dalej z nadzieją, że i mnie w drodze powrotnej dostanie się trochę tego wiatru w plecy :-) Za Gościęcinem przystanąłem na moment. Jazda była niemiłosiernie utrudniana przez wiatr. Trochę też odczuwałem chłód, mimo teoretycznie wysokiej temperatury. Powoli zacząłem znów pokonywać kolejne metry, cały czas walcząc. Gdy dotarłem do Bryks, pojawiła się myśl, aby zawrócić już do domu. Trochę kusił mnie ten przeciwny wiatr ;-)
Za Kózkami, dostrzegłem w oddali dym. Zatrzymałem się i chwilę poobserwowałem. To był także pretekst do tego, aby znów trochę odpocząć. Miałem nawet przez moment wrażenie, jakby kręciło mi się w głowie od tego ciągłego wiatru i szumu.
Dalsza jazda także była bardzo rwana. Gdy nie wiało starałem się przyśpieszyć, ale była to syzyfowa praca. W pewnym momencie, zmagając się wciąż z wiatrem, dostrzegłem na polu bociana :-) Praktycznie podświadomie zjechałem na pobocze i położyłem rower. Chwilkę później byłem już na miedzy z aparatem w ręce, ale wiało tak, że nie mogłem uchwycić dobrego kadru. Począłem zbliżać się doń etapami, cykając fotki i tylko raz oglądając się w stronę roweru. Po kilku minutach podchodów, znalazłem się naprawdę blisko! :-) Bocian też to jednak zauważył i poderwał się do lotu. Było mi szkoda czasu na zmianę ustawień aparatu, więc cykałem zdjęcia pojedynczo. Gdy bociek odleciał na pole po drugiej stronie drogi, począłem biec w stronę roweru, który był w znacznej odległości ode mnie. Ja natomiast biegłem raczej dlatego, aby dopaść bociana po raz drugi ;-)
Gdy dotarłem do roweru uznałem, że raczej nastał już czas powrotu do domu. Wizyta u boćka chyba na dziś wystarczy ;-) Założyłem białą kurtkę, kupioną jeszcze jesienią i od razu zrobiło mi się dużo cieplej. Początkowo droga przebiegała dużo swobodniej i mogłem rozpędzić się do fajnych prędkości, ale jednak stosunkowo szybko, znów dał o sobie znać nieustępliwy wiatr. Mimo to do Gościęcina dotarłem chyba ze dwa razy szybciej, niż jadąc w drugą stronę. Co jakiś czas nękany bocznymi podmuchami, dojechałem do Bytkowa. Podobnie jak wcześniej, gdy nie czułem wiatru, byłem w stanie jechać naprawdę, naprawdę szybko. Spodziewałem się jednak, że na drodze do Radziejowa, wiatr znów da mi się we znaki. Faktycznie był on na tym odcinku bardzo dużym problemem, bo praktycznie nie dało się jechać. Walcząc jechałem z prędkością około 15 km/h. Na szczęście sytuacja poprawiła się przed Większycami, skąd dotarłem do domu, mierząc się z już mniejszymi podmuchami.
Kategoria Krótko, nie zawsze na temat ;-)