Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
23.59 km 0.00 km teren
01:16 h 18.62 km/h:
Maks. pr.:37.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Do Raszowej na pogaduchy ;-)

Poniedziałek, 28 marca 2011 · dodano: 28.03.2011 | Komentarze 0

Trzeba się przyznać, że coś ostatnio podpadłem u Ani... Zamierzaliśmy więc pojechać i obgadać sprawę. Co prawda nie bardzo mi się chciało, ale konieczność wyższa...



Przed wyjazdem z Koźla wstąpiłem na pocztę, przez co ostatecznie nieco się spóźniłem. Do Kłodnicy jechałem szybko, choć nie na urwanie głowy, a przed wyznaczonym miejscem już nawet spokojniej. Wkrótce jechaliśmy już razem. Atmosferka była taka sobie... Mając w pamięci ostatni powrót tutejszym lasem zaproponowałem, abyśmy trochę jeszcze podjechali w stronę Raszowej asfaltem, zanim wjedziemy w las. Rwało mnie do przodu, ale nie wypadało tak dziś zbytnio się oddalać...
Jadąc leśną drogą, natrafiliśmy na chmarę wróbli, które zadomowiły się na gałązkach drzew, będących przed nami. Gdy się do nich zbliżaliśmy, ptaki podrywały się do niskiego, przyziemnego lotu i wyglądało to dosyć zabawnie, bo minęła chwila zanim wróble ustąpiły nam drogi na dobre. Tuż przed celem naszego wyjazdu, niespodziewanie zostaliśmy zaczepieni przez chłopca, grającego w piłkę. Zapytał o cel naszej podróży, rozpoczynając bardzo krótką, ale pozytywną wymianę zdań :-) Pokręciliśmy się z Anią chwilę pomiędzy stawami, po czym zatrzymaliśmy się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie siedziałem gdy byłem tu jesienią. Po pewnym czasie zaczęła się gadka...




W drogę powrotną ruszyliśmy, gdy zrobiło się nam chłodno. Zresztą biegnące nad nami chmury, także nie zachęcały do pozostania. Jadąc wystraszyliśmy jeszcze kuropatwę, która trzepotem skrzydeł narobiła małego harmidru. My natomiast byliśmy w dużo lepszych nastrojach. W lesie cały czas gadaliśmy i doszliśmy do wniosku, że pewnie znów nam drogi zabraknie :-) Rozstaliśmy się na skrzyżowaniu w Kłodnicy, a ja nieco przyciskając, popędziłem do domu.

Dane wyjazdu:
26.68 km 0.00 km teren
01:25 h 18.83 km/h:
Maks. pr.:41.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

W poszukiwaniu bidonu

Niedziela, 27 marca 2011 · dodano: 27.03.2011 | Komentarze 0

O godzinie szóstej rano obudził mnie budzik, ale za oknem było ciemno, więc nie wstałem, bo nie było większego sensu. Po godzinie zacząłem zbierać się do wyjazdu do Wrocławia, a podczas podróży uzupełniałem wpisy. Droga powrotna była jednak dużo bardziej męcząca. Do domu wpadłem i momentalnie wyszedłem, aby złapać jeszcze trochę dnia i wyruszyłem na poszukiwania zagubionego bidonu. Może a nuż go znajdę?



Od razu narzuciłem bardzo szybkie tempo i po bardzo niedługim czasie, znalazłem się po drugiej stronie Odry. Zakręciłem w Portową, gdzie rozpocząłem poszukiwania. Wytraciłem prędkość i zacząłem bacznie rozglądać się na boki. Prawdopodobieństwo, że bidon wypadł właśnie tutaj było jednak bardzo niewielkie, więc na Jasnej przyspieszyłem, zwalniając dopiero na drodze do kłodnickiego lasu i znów wzmogłem czujność. Kręcąc głową na wszystkie strony, dojechałem do torów, gdzie musiałem poczekać trzy minuty na podniesienie szlabanu.
Z drugiej strony przejazdu, znajdował się stromy podjazd, który był pierwszym potencjalnym miejscem zagubienia bidonu. Zatrzymałem się na wzniesieniu, ale zguby ani widu. Także na Kuźniczkach nie było po nim śladu. Śmieci dodatkowo utrudniały poszukiwania i rozpraszały uwagę. Przy jeziorze zatrzymałem się po raz kolejny, mijając wcześniej wędkarzy przy ognisku. Zmierzałem ku drodze do Cisowej wiedząc, że szanse na odnalezienie malały z każdym metrem. Przy asfalcie dostrzegłem coś szarego, kształtem przypominającego butelkę. Podjechałem spokojnie, obserwując teren dokładnie - tamtego i tak mi już nikt nie podwędzi. Niestety okazało się, że "tamto", to jakieś plastikowe pudło...
Mimo wcześniejszych planów sprawdzenia tylko Kłodnicy i Kuźniczek, postanowiłem dojechać do Piastów. Skoro już tu jestem... Puściłem się przez Lenartowice, cały czas bacznie obserwując drogę, choć czas już mnie trochę naglił. Za mostem wystraszyłem jeszcze nie na żarty kuropatwę, ale bidonu jak nie było, tak nie było. Na pierwszych metrach Białego Ługu znów musiałem stanąć. Śmieci na poboczu było tyle, że nie chciałem niczego przeoczyć. Chwilę później ruszyłem dalej i jadąc bardzo powoli, dotarłem do skrzyżowania. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i znalazłem się w miejscu, gdzie odkryłem wczoraj zgubę. Przez myśl przeszło mi, aby jeszcze wrócić tą samą trasą, ale niestety słońce już prawie zaszło i nie miałem na to czasu.
Pogodziłem się ze stratą. To w końcu tylko bidon, choć był ze mną od samego początku i jak się okazało, miałem jednak do niego pewien sentyment - przede wszystkim dlatego, bo był ze mną na pierwszej wyprawie. Co innego, gdyby uległ zniszczeniu, a nie został zagubiony przez własną głupotę...
Jechałem już normalnym tempem i postanowiłem sprawdzić kolejną odnogę leśnego traktu. Dotarłem do garaży na Piastach, a stamtąd drogą do Alei Jana Pawła II. Mały sprint asfaltem i skręciłem w drogę wzdłuż Odry, którą dotarłem do domków na Kuźniczkach. Po kilku skrzyżowaniach i złamaniu zakazu wjazdu, dotarłem do działek. Następnie przejazd pod ciemnym wiaduktem i wjazd do lasu.
Jadąc leśną ścieżką, minąłem jedną gałąź na ziemi, ale już drugą dostrzegłem dosyć późno. Hamowanie awaryjne! W ostatniej fazie aż tylne koło uniosło się na jakieś 10-15 centymetrów. To było jednocześnie i fajne i niebezpieczne :-) Skręciłem na ścieżkę do Żabieńca, a następnie Dunikowskiego do Koźla, jadąc sprintem na pierwszych metrach. Było już ciemno... Za mostem wyhamowałem ostrożnie, pamiętając o wczorajszej glebie i wjechałem na promenadę, by na Gazowej po raz kolejny pojechać sprintem. W domu nikogo nie było i musiałem czekać, aż Łukasz zejdzie od sąsiada i otworzy mi drzwi, bo nie wziąłem swoich kluczy. Doszedłem do wniosku, że chyba muszę się wyluzować, bo jakoś od powrotu z Wrocławia byłem zestresowany. Dobrze że jest rower, to chociaż część napięcia zeszła.

Dane wyjazdu:
29.33 km 0.00 km teren
01:25 h 20.70 km/h:
Maks. pr.:34.90 km/h
Temperatura:7.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

No i nie pojechałem na zajęcia...

Sobota, 26 marca 2011 · dodano: 26.03.2011 | Komentarze 0

Wczorajszy wieczorny powrót, nieco dał mi się we znaki. W domu padłem jak kawka, ale porządnie spać poszedłem dopiero po drugiej w nocy. Rano budziłem się na raty, a w końcu podjąłem decyzję, że nie jadę na zajęcia. Byłem kompletnie niewyspany... Skoro już sprawy przyjęły taki obrót, to nie mogłem pozwolić, aby zmarnować ten dzień ;-) Gdy wstałem, za pomocą bloga i map, starałem się wytyczyć jakąś trasę na dziś. W pewnej chwili przypomniało mi się, że nie byłem przecież u fryzjera. Za oknem słońce wychodziło zza chmur, więc popędziłem czym prędzej, aby nie tracić czasu. Siedząc na fotelu w myślach szukałem celu dzisiejszej wyprawy, aż nagle natchnienie przyszło z radia. Przypomniałem sobie o rezerwacie Łężczok! Niestety moje rozmyślania przerwało ukłucie w ucho - zostałem przycięty brzytwą! No ładnie...
W domu sprawdziłem kilometry i zacząłem powątpiewać, czy to aby na pewno dobry pomysł, ażeby się tam udać. Nie chciałem też jechać samemu, a ponadto może lepiej odłożyć ten wyjazd do późniejszej wiosny, a nawet lata? Znów wróciłem do bloga i map i okazało się, że chyba naprawdę miałem problem z wytyczeniem trasy. Ostatecznie postanowiłem odszukać Biały Ług. No i się zaczęło...



Gdy wyszedłem przed klatkę zauważyłem, że na siodełko zaczynają spadać malutkie krople deszczu. Optymistycznie pomyślałem, że taki deszcz, to nie deszcz i ruszyłem przed siebie. Gdy jechałem promenadą przemknęło mi przez myśl, że mógłbym włożyć znajdujący się w tylnej kieszeni sakwy bidon do koszyka, ale jakoś tak bez widoku bidonu, rower wydawał się być lżejszy ;-) Zaraz za mostem stanąłem i założyłem pełne rękawice. Końcówki palców już zdążyły poczerwienieć. Zacząłem też zastanawiać się, czy to aby dobry pomysł, by jechać w tak daleką drogę w taką pogodę. Deszcz się wzmagał i wiał wiatr. Uznałem jednak, że to niehonorowe tak teraz wracać i ruszyłem dalej.
Po raz pierwszy przystanąłem w połowie Portowej - chciałem założyć golf, bo wiatr smagał mnie po szyi. Co prawda i rękawy kurtki były już mokre, ale teraz to już na pewno nie wracam. Deszcz wciąż zacinał, a ja jechałem w stronę kłodnickiego lasu. Aby się tam dostać, musiałem jeszcze przejechać przez chmurę dymu, wydobywającą się z komina jednego z domów. Gdy minąłem ostatnie zabudowania, nieco się wyluzowałem. Za pierwszym zakrętem, jadąc już pomiędzy drzewami dostrzegłem, że szlaban na przejeździe kolejowym w oddali jest opuszczony. Jechałem w jego kierunku z nadzieją, że nie będę musiał długo czekać na jego podniesienie. Stało się jednak inaczej. Czekałem dobrych kilka minut moknąc w deszczu, który jak na złość jakby zwiększył intensywność. Co za dróżnik. Przecież przejechałbym co najmniej ze dwadzieścia razy, zanim ten pociąg nadjedzie! Moja cierpliwość powoli zaczynała się kończyć i wtedy w oddali ujrzałem światła lokomotywy. Zacząłem nawet wyobrażać sobie ile razy mógłbym przejechać przez tory, zanim owa lokomotywa dojechałaby do przejazdu, w międzyczasie wycierając siodełko rękami. Gdy oceniłem ilość wagonów w nadjeżdżającym składzie, moje morale osłabło jeszcze bardziej. Gdy szlaban został uniesiony, ruszyłem niespiesznie i po chwili dotarłem do stromego podjazdu. Na jego szczycie coś zaczęło dziać się z napędem. Okazało się, że łańcuch dostał się między szprychy. Oj, chyba wychodzi moje grzebanie przy przerzutce, albo i też stan łańcucha i kasety robi swoje? Szybko poradziłem sobie z tym problemem i ruszyłem dalej, przyspieszając znacznie na zjeździe.
Podczas pokonywania odcinka w lasku na Kuźniczkach, przez moment miałem wrażenie, jakby słońce wyłaniało się zza chmur za moimi plecami. Niebawem dotarłem do jeziora, za którym czekał mnie nieco bardziej brudny etap. Zabrudzone na nim opony, szybko oczyściły się jednak na asfaltowej drodze, prowadzącej w stronę Cisowej. Ja natomiast mogłem nieco bardziej przyspieszyć i po kilku minutach jazdy, znalazłem się w Lenartowicach, w międzyczasie wjeżdżając w kałużę, chlapiąc sobie po kurtce i twarzy. Wcale mi to jednak nie przeszkadzało, a wręcz dodało charakteru wycieczce :-)
Niebawem znalazłem się na drodze, którą wczoraj po raz pierwszy jechaliśmy z Anią. Nie wiem czemu, ale jeszcze będąc w domu wiedziałem, że dziś bez problemu odnajdę Biały Ług :-) Za pierwszym skrzyżowaniem, postanowiłem się zatrzymać i coś zjeść. Wyjąłem baton zbożowy i... po pierwszym gryzie pomyślałem, że o mały włos złamałbym zęba :-) Baton był strasznie twardy! Po drugim gryzie, postanowiłem zostawić połowę na później - nie będę się kurka męczył! ;-) Schowałem resztę do sakwy i postanowiłem sięgnąć po bidon. O nie! Zgubiłem... No świetnie. Musiał wypaść z kieszeni, gdzieś na wertepach... Mogłem go jednak wcześniej przełożyć do koszyka. Szkoda go, bo trochę kilometrów razem zrobiliśmy... Był ze mną od początku, razem z Kosią... na wyprawie... i wielu, wielu wyjazdach... Praktycznie od razu przypomniałem sobie jednak, że ze dwa dni temu myślałem o bidonie termicznym - czyżbym podświadomie szukał pozytywów? ;-) Założyłem czepek pod czapkę i ruszyłem w dalszą drogę, aby po około kilometrze wyjechać na drogę do Azot.
Oczywiście od razu skręciłem w leśny skrót zauważając, że hamulce z racji zawilgocenia wykazywały mniejszą skuteczność. Wcześniej zakładałem, że zrezygnuję z przejazdu przez Stare Koźle, ale deszcz nieco ustał i pojechałem ostatecznie wczorajszą trasą. Spokojnie przemknąłem przez zabudowania, mijając te same gęsi przy sadzawce :-) Szkoda że wciąż padało, bo chętnie zrobiłbym im zdjęcie. Przed Brzeźcami natknąłem się na grupę ludzi z workami zbierających śmieci. To pozytywny widok tylko szkoda, że to syzyfowa praca... Dalsza część szlaku była trochę zanieczyszczona przez błoto, naniesione kołami jakieś maszyny rolniczej. Opony złapały trochę tego brudu i na moje nieszczęście następnie na nawierzchni, pojawiły się małe kamyczki, które niesione przez przednie koło, uderzały o rurę dolną ramy. Zwolniłem, aby jej nie niszczyć, a chwilę później i tak musiałem się zatrzymać, aby wymienić baterie w nawigacji i przy okazji ostrożnie dokończyłem konsumpcję batona ;-) Spojrzałem także na rower - był mocno ubrudzony. Nawet górna rura przy siodełku była ubłocona.
Na Gliwickiej nabrałem prędkości i przedzierając się przez kłęby dymu, wydobywające się komina jednego z domostw, dotarłem do ronda. Zbliżając się do wjazdu na drogę rowerową podjąłem decyzję, że pojadę przez Kłodnicę, ale dosłownie w ostatniej chwili zmieniłem zdanie. Gdy chciałem zahamować przed bramką okazało się, że tylny hamulec wysiadł i tylko szybka reakcja lewą klamką uchroniła mnie przed kolizją. Zatrzymałem się i nacisnąłem na dźwignię tylnego hamulca. Spomiędzy klocków wyciekło błoto i woda. Muszę zrezygnować z używania go, aby chronić tarczę. Poza tym jego wydajność była dosłownie zerowa. Przy końcu drogi rowerowej spojrzałem w górę i zauważyłem słońce za warstwą chmur. Praktycznie także przestało już padać i wychodziło na to, że cały mój wyjazd odbył się w największym deszczu. Ostrożnie wyhamowałem przed bramką i szybkim tempem dotarłem do remontowanego mostu. Postanowiłem także wjechać na promenadę zaraz za betonowymi pachołkami. Oczywiście wiedziałem, że dysponuję tylko przednim hamulcem i widziałem drobne kamyczki na poboczu, ale w ostatniej fazie hamowania, skręcone przednie koło uciekło mi do przodu i musiałem aż oprzeć się ręką na chodniku, wydając z siebie cichy krzyk. Szczęściem rower nie uderzył nigdzie ramą, a tylko kierownicą. Szybko się pozbierałem i energicznie podniosłem sprzęt w zasadzie z uśmiechem na twarzy spoglądając tylko, czy żaden dodatkowy osprzęt nie spadł z mocowań :-) Trzeba jednak przyznać, że miałem trochę szczęścia, gdyż zdążyłem schować się w zatoczce za pachołkami, a w momencie upadku jechał za mną samochód. Oj... Nieszczęście mogło być gotowe...
Podczas jazdy promenadą, przez moment włączyło mi się negatywne myślenie. Bidon, łańcuch, hamulce, gleba. Może jednak trzeba było pojechać na te zajęcia? Szybko dałem sobie jednak spokój. Zjeżdżając z promenady, celowo użyłem tylko tylnego hamulca. Równie dobrze mogłem nie hamować... Szybko pomknąłem w kierunku domu. Czeka mnie więc czyszczenie roweru i wizyta w serwisie. Przed odstawieniem Kosi obejrzałem ją jeszcze. Tylny hamulec i łańcuch, nie mówiąc już o całości, nadawały się do czyszczenia - będę miał co robić wieczorkiem. Mimo wszystko muszę też przyznać, że był to pozytywny wyjazd :-) A może jutro rano pojadę poszukać bidonu?

Dane wyjazdu:
37.60 km 0.00 km teren
02:04 h 18.19 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Popracowy rajd :-)

Piątek, 25 marca 2011 · dodano: 25.03.2011 | Komentarze 0

Taki wyjazd był zaplanowany na wczoraj, ale rano byłem niewyspany i zdecydowałem się pojechać jednak do pracy autobusem. Wieczorem dopadło mnie jednak rowerowe zakręcenie i wiedziałem już, że dziś plan zostanie wykonany. Musiałem jednak wcześniej wstać... ;-) Od razu ogarnęła mnie pewna doza niepewności - jakby chmur na niebie trochę dużo... Kolejny dołożony schodek do pokonania, czyli problemy z pakowaniem sakw i już miałem opóźnienie na starcie. Gdy tylko wyszedłem z klatki, natknąłem się na sąsiada, który wyraził zdziwienie z mojego wyjazdu... Ruszam. Muszę być w Kędzierzynie najszybciej jak to możliwe.



Szybko dotarłem do Odry i przejechałem - przez będący w ostatniej fazie prac most - wytyczonym przez betonowe pachołki, bocznym odcinkiem asfaltu. Postanowiłem zrezygnować z drogi rowerowej, choć przejeżdżając obok niej jeszcze wahałem się, czy to aby jest dobra decyzja. Nie chciałem telepać się po starych płytkach i chyba wyszło mi to na dobre, bo dosyć szybko znalazłem się na rondzie przy obwodnicy. Troszkę zgrzany dotarłem do Ani, gdzie łyknąłem herbatki i zostawiając rower, ruszyłem pieszo do pracy. Będąc tam, co jakiś czas zerkałem za okno, obserwując jak zmienia się sytuacja. Po piętnastej jakby nieco się przejaśniło.
Z pracy wydarłem równo o szesnastej i gdy tylko dotarłem do Ani, ruszyliśmy w trasę. Nasz plan, to wizyta w serwisie rowerowym (bo trzeba w końcu zrobić porządek z "trzeszczącą" przerzutką), następnie sklep zoologiczny (zakupy dla Kazika) i sklep rowerowy, gdyż chciałem zorientować się w licznikach. Mój niestety wciąż potrafi się czasem wyzerować... Już na pierwszych metrach, zacząłem zaliczać dziury w asfalcie, ale mimo to normalnym trybem dotarliśmy do serwisu. Na miejscu pan orzekł, że do wymiany jest łańcuch i kaseta. Trochę mnie tym zaskoczył, gdyż całkiem niedawno sprawdzałem stan łańcucha, próbując wyciągnąć go ponad zęby korby i wydawało się być jeszcze OK. Ale ja chyba jednak mało się jeszcze znam... Będę musiał umówić się na wymianę tak, aby stracić jak najmniej potencjalnego czasu na rowerowanie. No i chyba wymianę licznika trzeba odłożyć...
Sklep zoologiczny mieścił się kilkadziesiąt metrów dalej. Poczekałem na Anię przed wejściem, a później spakowaliśmy jej zakupy do sakw. Niedługo później byliśmy w sklepie rowerowym, gdzie spisałem sobie dostępne tam modele liczników (niestety były tylko Sigmy) i ucięliśmy także krótką pogawędkę z panem sprzedawcą. Przyszedł czas na najbardziej konkretny etap dzisiejszego wyjazdu. Jako że wcześniej ustaliliśmy, że pojedziemy na Kuźniczki rzuciłem hasło, aby udać się tam, przejeżdżając przez lasek za pływalnią. Minęliśmy skate-park, z którego korzystała tak duża ilość młodzieży, że aż się zdziwiłem i następnie - nieco terenowo - przemknęliśmy przez lasek, a kolejno przez osiedle domków, po czym spontanicznie puściłem się w długą (MXS), czekając na Anię już za rondem na mostku, przy rzece Kłodnica.
Już razem ruszyliśmy w stronę lasu, postanawiając też, że pojedziemy jednak koło tamtejszego jeziorka, gdzie zarządziliśmy postój. Niestety tym razem spokojnie nie było, bo po drugiej stronie brzegu, urzędowali jacyś pijacy i przepraszam, ale - głośno darli ryje. Chyba najgłośniejsza była, przebywająca wśród nich kobieta.



Na kolejnych metrach, początkowo prowadziła Ania, a później do drogi Kędzierzyn-Cisowa już ja. Podczas wyjazdu z koleiny na leśnej drodze, obciążone sakwami tylne koło fajnie się uślizgnęło, dając mi trochę frajdy i zadowolenia :-) Na asfalcie nieco przyspieszyliśmy, zastanawiając się jeszcze, jakie to tematy rozmów mieliśmy poruszyć. To już chyba pewne - obydwoje mamy sklerozę ;-) Niebawem dotarliśmy do Kędzierzyna, a gdy kierowaliśmy się w stronę Piastów, Ania zauważyła idącą w stronę drzew drogę. Od razu przypomniał się nam nieodkryty jeszcze - a widziany tylko na mapie - leśny trakt. Skręcamy!
Znów zrobiło się nieco bardziej terenowo, ale już po kilkuset metrach, droga stała się bardziej przyjazna. Przystanęliśmy na chwilę i wspólnie doszliśmy do wniosku, że to fajne miejsce - kolejne na szybkie wypady. Sama idea popracowych wyjazdów, jest bardzo fajna zwłaszcza, że mamy już ładną bazę tras w okolicy :-) Podczas dalszej drogi, delektowaliśmy się panującą tam ciszą. Z pewnego rodzaju zadumy wyrwani zostaliśmy na skrzyżowaniu, gdzie o mały włos nie skierowałbym nas w złym kierunku - i to mimo nawigacji na kierownicy! Tak, tak - wiem, zdolniacha ze mnie ;-) Za skrzyżowaniem znów jednak korzystaliśmy z uroków otaczającego nas miejsca, aż nagle zamiast do oczekiwanej przez nas drogi, dotarliśmy do jakieś ścieżki przy torach kolejowych. Chwilę poszukaliśmy możliwości dalszego przejazdu, przy okazji pytając o radę panią z psem, która akurat napatoczyła się na nas (o dziwo w znacznej odległości od zabudowań!) i za moment znów dziarsko jechaliśmy dalej, docierając do drogi na Azoty. Aby jednak na nią wjechać, trzeba było przebić się przez ścieżkę między drzewami, co mi bardzo odpowiadało :-)
Gdy już wspólnie ruszyliśmy w stronę Azot rzuciłem, aby sprawdzić kolejną odnogę od głównej drogi. Niezwłocznie zjechaliśmy w dół, po czym dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że przecież dotrzemy tą drogą do torów! No tak... Zawracamy... :-) Tuż przed powrotnym wjazdem na asfalt, śmignął przede mną, jadący drogą rowerową pan z przyczepką i trzeba go było wyprzedzić, co niezwłocznie uczyniłem. Chwilę później usłyszałem za sobą wymianę zdań między nim, a Anią i jak się później okazało, był to kolejny pozytywny akcent dzisiejszego wyjazdu :-) Trochę rozpędziliśmy się zjeżdżając z wiaduktu, ale trzeba było hamować, gdyż wjeżdżaliśmy na leśny trakt - skrót do Starego Koźla. Ania troszeczkę żałowała tego, że tak swobodnie się jej jechało, ale chyba jednak zgodzi się ze mną, że lepiej między drzewkami, niż między samochodami :-)
Widać było różnicę w otoczeniu od czasu, gdy byłem tu ostatnim razem. Jechaliśmy spokojnie, a gdy dotarliśmy do drogi asfaltowej, skierowaliśmy się po krótkim postoju w stronę Starego Koźla. Ochoczo pedałując, dotarliśmy do bardzo często przez nas użytkowanej drogi, wiodącej niebieskim szlakiem, ale jeszcze przed wjazdem, przy ostatnich zabudowaniach, trzy szczekające gęsi wystraszyły... no przecież nie mnie ;-) Zadowoleni z dotychczasowego przebiegu wyjazdu, pędziliśmy przed siebie. Anię nawet przez moment nieco poniosło, gdyż raptownie przyśpieszyła ;-) Za Brzeźcami zatrzymaliśmy się na chwilę - robiło się powoli szaro, więc włączyliśmy tylne lampki. Jadąc dalej przed siebie, nieopatrznie znaleźliśmy się przy schronisku dla zwierząt i po małych perypetiach na skrzyżowaniu z Gliwicką, ruszyliśmy w kierunku Ani domu, skąd miałem zabrać pozostawione tam wcześniej graty. Oczywiście spakowanie się zajęło mi trochę czasu i w drogę powrotną ruszyłem, gdy na zewnątrz było już całkiem ciemno.
Przejechałem przez pusty parking przy Carrefour'ze. Duży plac i pustka dookoła pozwoliły mi dużo swobodniej pokonać ten odcinek, więc rozpędzony dotarłem do obwodnicy i już chwilę później sunąłem pasem awaryjnym. Znów przypominała mi się wyprawa... Dookoła ciemno, sakwy na bagażniku, a nad głową gwiazdy... :-) Droga do Koźla upłynęła mi bardzo szybko - podobnie jak to odbywało się ostatnimi czasy. Dopiero przed Odrą zrzuciłem na średnią przerzutkę, odczuwając lekkie zmęczenie. Podczas rozmyślań prowadzonych w drodze, zadałem sobie nawet pytanie, czy teraz mógłbym pojechać na taką wyprawę, jak w ubiegłym roku. Może to błędne wrażenie, ale jakoś nie czuję tej energii, choć zapewne jednak dałbym radę... :-) Te rozważania opuściły mnie bardzo szybko, bo przecież do wyprawy jeszcze sporo czasu. Nawet nie wiem jeszcze, gdzie pojadę :-) Szybko pokonałem skrzyżowanie, zatrzymując się jeszcze przy bankomacie, po czym ruszyłem do domu. Jeszcze tylko rozpakować sakwy... ;-)

Dane wyjazdu:
5.81 km 0.00 km teren
00:15 h 23.24 km/h:
Maks. pr.:37.80 km/h
Temperatura:9.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wieczorne kręcenie :-)

Czwartek, 24 marca 2011 · dodano: 24.03.2011 | Komentarze 0

W przeciwieństwie do wczorajszego wieczoru, dziś miałem więcej energii po powrocie do domu. Wciąż było ciepło. Ledwie więc wszedłem do domu, wziąłem Benka na spacer, nie biorąc nawet smyczy. Kilka chwil później, spotkaliśmy atrakcyjną suczkę (oczywiście dla Benka ;-) ) i musiałem wziąć mojego Casanovę na ręce :-) Wróciliśmy do domu i niezwłocznie zacząłem szykować się do wyjścia. Miałem dużą ochotę pojeździć mimo, że było już przed dwudziestą drugą :-)



Udałem się na domki, gdzie pościnałem trochę skrzyżowania, co bardzo mi się spodobało. Gdy wyjechałem na Chrobrego przyszedł czas na szybsze kręcenie korbą, po czym odbiłem w stronę parku. Ależ jestem nakręcony! A może zakręcony? Sam już nie wiem ;-) Wyjechałem przy Piastowskiej i chodnikiem przeturlałem się Pod Lwy, gdzie dla frajdy, awaryjnie wyhamowałem przed przejściem, aby za chwilę znów dynamicznie się rozpędzić. Pięknie! Targową dotarłem do PKS'u, wykręciłem półkole przy parkingu i następnie przetoczyłem się przez Rynek. Postanowiłem też odbić w ulicę obok, aby nieco urozmaicić trasę, a po kilku następnych - agresywnie pokonanych skrzyżowaniach - byłem już przy urzędzie miasta. Wciąż jechałem dynamicznie i nawet gdy wjechałem na wąskie parkowe uliczki, charakter wyjazdu nie uległ zmianie. Ostatnim etapem, był powrót Piastowską, do połowy pokonany chodnikiem. Pobudzony zastrzykiem energii, postanowiłem przykręcić bagażnik na jutrzejszy wyjazd... :-)

Dane wyjazdu:
22.01 km 0.00 km teren
00:55 h 24.01 km/h:
Maks. pr.:40.30 km/h
Temperatura:11.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

W pogoni za zachodzącym słońcem... :-)

Wtorek, 22 marca 2011 · dodano: 22.03.2011 | Komentarze 0

Po pracy miałem zamiar iść do fryzjera. Do domu tylko wpadłem i wypadłem, ale zakład był zamknięty. Gdy wychodziłem z budynku od razu pomyślałem o rowerze i zmierzyłem otoczenie wzrokiem. Decyzja jakby podjęta ;-) Zjadłem obiad i wyszedłem, mając w myśli zamysł trasy, którą chciałem przejechać.



Do wylotówki z miasta, dotarłem drogą między domkami. Gdy minąłem ostatnie zabudowania, zaczęło mi nieco podwiewać pod szyją. Zerknąłem na słońce, będące już w drodze ku horyzontowi... Nieco zmęczyłem podjazd w Większycach, a następnie zjechałem z głównej drogi, podążając w kierunku Radziejowa. Tutaj zacząłem cieszyć się jazdą - mogłem nieco odsapnąć, jadąc z dala od szumu i zgiełku. Następnie minąłem stadninę, ale zwierząt nie było już na wybiegu. Obszczekany przez kilka gospodarskich piesków, wróciłem na główną.
Chwilę później pokonałem zjazd i znalazłem się w Pokrzywnicy, gdzie podjąłem decyzję o skróceniu trasy. Nie pojadę przez las, rezygnując z dalszej jazdy główną drogą, a poza tym słońce zaraz będzie zachodzić. Skręciłem więc w drogę, prowadzącą bezpośrednio do miejsca, które chciałem sprawdzić. Przez pierwsze kilkadziesiąt metrów za zabudowaniami, nawierzchnia była nieco bardziej wymagająca, ale później znów zrobiło się gładko :-) Przystanąłem na moment, aby uchwycić kadr, ale zachód słońca do tej pory zasłaniany przez zabudowania, tym razem kolidował z liniami wysokiego napięcia, dlatego też zdjęcia nie wyszły takie, jakich bym oczekiwał. Na szczęście modelka Kosia uratowała sytuację :-) Ostatnio bardzo często robię jej zdjęcia... Nawet na tle słupa wysokiego napięcia wyszło przyzwoicie :-) Ciekawe jak to interpretować... ;-)



Po kilku machnięciach nogami, dotarłem do skrzyżowania i drogi, którą chciałem sprawdzić. Według nawigacji, jedna z dróg kończy się w lesie - pewnie przyjadę sprawdzić ją latem :-) Tymczasem jechałem asfaltową drogą między polami. Z prawej minąłem mały lasek, za którym widać było pomarańczowe już słońce. Było cicho, spokojnie... Ech... Chyba będzie trzeba zapuszczać włosy... ;-) Aż chce się jechać! Droga naprawdę mi się podoba! Kolejny ładny trakt do wykorzystania na szybkie, letnie przejażdżki.



Niebawem dotarłem do drogi prowadzącej do Bytkowa, wcześniej przez moment mając wrażenie, że kończy się ona w błocie ;-) Na szczęście było to tylko chwilowe złudzenie :-) Zwiększyłem prędkość i po kilku chwilach byłem już między domostwami. Rozpędziłem się z górki i wpadłem na skrzyżowanie, by za chwilę zwolnić na równej drodze. Zrobiło się już chłodno i zacząłem powoli myśleć o powrocie. Minąłem dwa koniki, pasące się za ogrodzeniem nieopodal drogi i za chwilę musiałem nieco przycisnąć na podjeździe, na szczycie którego wjechałem na utwardzoną, polną drogę. Spomiędzy oddalających się zabudowań, słychać było ujadającego psa, ale ja nie robiąc sobie z tego nic a nic, spokojnie nabierałem prędkości. Niebawem - pokonując zjazd - dotarłem do głównej drogi w Reńskiej Wsi i uważając na doły, kręciłem w stronę Koźla. Starałem się jechać dosyć żwawo i nieco się rozochociłem, bo był to najszybciej pokonany odcinek tego wyjazdu, gdyż prędkość nie spadała poniżej 25 km/h. Jadąc obok Dębowej, spojrzałem na akwen i doszedłem do wniosku, że jednak nie ma większego sensu go objeżdżać. Co prawda gdy wyruszałem miałem taki zamiar, ale w końcu wciąż nie czuję się optymalnie (choć praktycznie ani śladu przeziębienia) i muszę o tym pamiętać.
Główną dojechałem do parku, który pokonałem w miarę szybko. Pokręciłem jeszcze trochę kołem po asfalcie przy osiedlu i chwilę późnej byłem w domu :-) Tego dnia słońce puszczało już ostatnie promyki...
_
Jak fajnie :-)

Dane wyjazdu:
5.84 km 0.00 km teren
00:19 h 18.44 km/h:
Maks. pr.:30.80 km/h
Temperatura:6.6
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Nie, nie wysiedzę!

Niedziela, 20 marca 2011 · dodano: 20.03.2011 | Komentarze 0

Znów przyplątało się do mnie jakieś przeziębienie - chyba nie doleczone poprzednie i organizm wciąż był za słaby, aby obronić się przed kolejnym. Z góry założyłem więc, że przez weekend będę siedział w domu. W sumie to nawet nie żałowałem tej decyzji za bardzo, bo i pogoda nie zapowiadała się wcale jakoś za specjalnie - w piątek wczesną nocą zaczął nawet padać śnieg i pojawiło się go całkiem sporo. Co prawda już w sobotę po południu, praktycznie nie było po nim śladu, ale całe to pogodowe zamieszanie w znacznym stopniu przyczyniło się do tego, że nie odczuwałem aż tak bardzo tęsknoty za rowerowaniem. Sytuacja zmieniła się w niedzielę. Lepsza pogoda i od rana poruszana przeze mnie tematyka rowerowo-podróżnicza zmieniły nieco moje podejście, ale mimo to wciąż tkwiłem w postanowieniu, że nie wychylę nosa przez weekend. Ledwie wstałem, zadzwonił Piotrek z rowerową propozycją. Rozmawiając z nim wyglądałem za okno, obserwując pogodne niebo, ale jednak odmówiłem mu ze szczyptą rozczarowania. Wierzyłem, że to dobra dla mnie decyzja. Po jakimś czasie usiadłem do biurka z "Hajerem..." Mieczysława Bieńka w ręku, co jakiś czas tęskno spoglądając za okno. Gdy przewróciłem ostatnią stronę, coś we mnie pękło... :-)
Po kilku minutach zawahania podjąłem decyzję, że jednak wyjdę na mały przejazd. Za oknem wciąż było jasno, mimo że było już po siedemnastej. Zacząłem się przebierać. Jeszcze tylko licznik, nawigacja, aparat w łapę i byłem gotowy :-)



No prawie gotowy. Okazało się, że wciąż miałem przykręcony bagażnik po ostatnim wyjeździe. Chwila na zastanowienie i postanowiłem jednak odkręcić go razem z sakwami, które dodatkowo zabezpieczyłem w trakcie ostatniego wyjazdu, ściągając haki zipami. Po kilku minutach wydawało się, że mogłem już ruszać, a tymczasem okazało się jeszcze, że czujnik z koła nie włączył licznika. Włączyłem go przyciskiem, na co ten zareagował wyzerowaniem. Wróciłem do domu, aby wklepać cyfry do ustawienia wielkości koła i zacząłem spoglądać za okno w obawie, czy przypadkiem słońce mi już nie uciekło. Natychmiastowo też podjąłem decyzję, że po powrocie zamówię licznik - nie będę dalej ryzykował tego, że za niedługo wyzeruje mi się podczas jakiegoś dłuższego wyjazdu.
Chwilę później byłem już przed klatką i ruszałem w kierunku działek. Przed wjazdem na prowadzącą do nich drogę dohamowałem z krótkim uślizgiem tyłu, a następnie znalazłem się na nieco błotnistej drodze. Przemierzałem ją spokojnie, radując się pierwszymi metrami jazdy. Tak - to był dobry pomysł :-) Po jakimś czasie wyjechałem na asfalt przy Odrze i postanowiłem wjechać na wał nieco dalej. Jechałem niespiesznie, gdyż w domu pozostawiłem czepek pod czapkę, a jednak minimalnie dawało się odczuć pęd podczas szybszej jazdy. Poza tym miał to być dla mnie wyjazd typowo rekreacyjny. Byłoby głupio, gdybym wrócił do domu w gorszym stanie, niż z niego wyszedłem. Po chwili byłem już na wale, a przed zjazdem do brzegu Odry zadzwoniłem do Ani, aby podzielić się pozytywnymi wrażeniami. Słońce chyliło się ku zachodowi, dzień był wciąż ładny, a ja pomyślałem sobie, że jednak mogłem wyjść już wcześniej. Zjechałem do brzegu, zatrzymując się w połowie drogi przed ponownym wjazdem na wał, aby podjąć próbę sfotografowania okolicy, ale w takim miejscu i o takiej porze roku poszukiwania obiektu godnego wykadrowania, były jednak raczej zdane na niepowodzenie, więc po niedługiej chwili ruszyłem dalej i niebawem znalazłem się w parku. Z racji nieco wyższej kadencji, zacząłem odczuwać, iż minimalnie podniosła się temperatura mojego ciała, więc troszkę zwolniłem. Przyspieszyłem na nawrocie, dynamicznie podjeżdżając jedną z alejek. Chwilę później byłem już na domkach i miarowo jadąc, dotarłem do Chrobrego, gdzie podjąłem decyzję, iż jeszcze minimalnie postaram się wydłużyć ten wyjazd, wjeżdżając w dalszą uliczkę. Gdy byłem już przed swoim osiedlem zauważyłem, że licznik pomimo włączonej funkcji "SCAN", wyświetlał tylko dystans, nie przełączając się na inne tryby. Chyba najwyższy czas się go pozbyć, eliminując tym samym niepewność podczas następnych wypadów. Do domu dojechałem z poczuciem, iż był to naprawdę krótki wyjazd. Niemniej jednak byłem uradowany faktem, że mogłem dziś wyjść choć na chwilę i nie czuć się gorzej z tego powodu :-)

Dane wyjazdu:
67.71 km 0.00 km teren
03:58 h 17.07 km/h:
Maks. pr.:33.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wiosna przyszła trzynastego ;-)

Niedziela, 13 marca 2011 · dodano: 13.03.2011 | Komentarze 0

Dziś rano miałem ustaloną wcześniej z Anią pobudkę na komórkę :-) Początkowo wydawało mi się, że mam dużo czasu, ale rzeczywistość okazała się nieco trudniejsza. Gdy poszedłem zamontować bagażnik okazało się, że brakowało przy nim dwóch górnych śrub. Zrobiło się małe zamieszanie, przez które straciłem pół godziny, szukając odpowiednich zamienników. Gdy w końcu udało mi się spakować nie byłem pewien, czy wziąłem wszystko to, co wcześniej zaplanowałem. Wyjechałem po dziewiątej, więc jeszcze nie było aż tak źle, w stosunku do wcześniejszego założenia.



Od razu przypomniało mi się, jak to fajnie jeździ się z sakwami :-) Rower taki trochę poważniejszy, stabilniejszy i fajnie rozpędza się go z obciążeniem. Nie ujechałem daleko, gdyż na Gazowej zatrzymała mnie jakaś kobieta w średnim wieku. Stanąłem się wiedząc, że nie mam dużo czasu, ale... cóż począć - damie się nie odmawia ;-) Okazało się, że z przedniego widelca jej wysłużonego składaka wypadło koło. Starałem się pomóc mimo dużej straty czasowej już na starcie, ale niewiele byłem w stanie zrobić. Bez klucza ani rusz - koło wciąż wypadało z uchwytów. Ruszyłem dalej i ostrożnie przejechałem po kładkach na remontowanym moście, ale za Odrą mogłem już przycisnąć :-) Między Koźlem, a Kłodnicą osiągnąłem ponad 30 km/h i jak na pierwszy wyjazd z sakwami w tym roku, to chyba nie było tak źle ;-)
Dzisiejszy dzień był podobny do wczorajszego, choć już na początku - jeszcze przed przymusowym postojem - zarejestrowałem wyraźnie odczuwalny chłodny wiatr. Być może też dlatego, że dziś wyjeżdżałem jednak wcześniej niż wczoraj. Szybko dotarłem do Kędzierzyna i niebawem byłem już u Ani. No... Więc, trzeba było jeszcze wnieść rower ;-) Umyłem łapki z niewielkiej ilości smaru ze składakowego koła i za chwilę byliśmy już w drodze do kościółka. Po powrocie zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Trochę nam to zajęło, gdyż wyszliśmy dopiero po godzinie. Jeszcze tylko wizyta w sklepie po pićku i mogliśmy ruszać w trasę.
Jechaliśmy równym tempem i po niedługim czasie dotarliśmy do niebieskiego, wypadowego szlaku, gdzie zaczęła się gadka na całego. Nim się zorientowaliśmy, dojechaliśmy do Starego Koźla - bociana wciąż nie było... ;-) Na Azotach wjechaliśmy na nieco mokrą drogę, prowadzącą do lasu, którą zmierzaliśmy do drogi ku Starej Kuźni. W międzyczasie zatrzymaliśmy się na chwilkę, przy odkrytej wczoraj przeze mnie kapliczce, a nieco wcześniej Ania zauważyła przebiegającą przed nami sarnę. Mnie nie dane było jej ujrzeć, gdyż akurat w tym momencie gapiłem się na drogę, bezpośrednio przed przednim kołem ;-) Gdy jechaliśmy już asfaltem do Starej Kuźni minęliśmy dwóch rowerzystów, którzy unieśli dłonie w geście pozdrowienia, co bardzo ucieszyło Anię. Nie ma się co dziwić - sam pamiętam swoje pozytywne odczucia, gdy ledwie wjechałem do Czech w drodze nad Balaton i momentalnie poczułem, że to trochę inny świat. To bardzo pozytywne i szkoda, że nie jest zakorzenione wśród polskich cyklistów. Niebawem dotarliśmy do Kuźni, ale jak już wcześniej ustaliliśmy, nie zbliżaliśmy się nawet do tamtejszej leśniczówki, udając się bezpośrednio do Kotlarni. Gdy tam dojeżdżaliśmy, jakieś trzydzieści metrów przed nami, w poprzek drogi przebiegły trzy sarny, urozmaicając nam niekończącą się wciąż rozmowę i pozostawiając na drodze przy rowie ślady kopyt. Przez Kotlarnię przemknęliśmy szybciutko i mijając zabytkowe lokomotywy, dojechaliśmy do lasu, którym zamierzaliśmy dotrzeć do Rud. Zrobiło się nieco bardziej pod górkę, gdyż grząska droga trochę nas zmęczyła, a poza tym zaczynało być nieco bardziej ciepło i obydwoje się zgrzaliśmy. Mimo to dziarsko kręciliśmy przed siebie :-) Gorsze warunki na drodze, nie zniechęciły nas do ponownego podziwiania przemierzanych okolic, a w międzyczasie snuliśmy nieśmiało plany na niedaleką przyszłość. Przez pewien moment dokuczał nam jednak wiatr i jazda stała się męcząca - był to moment minimalnego spadku wydajności.



Po kilku kolejnych kilometrach, dotarliśmy do ostatniego skrzyżowania. Dalej droga prowadziła już prosto do Rud. Co prawda spoglądając na nawigację wysnułem wniosek, że będzie to droga asfaltowa, ale w rzeczywistości tak nie było. Omijając zagłębienia jechaliśmy dalej, zastanawiając się jakiego zwierzęcia ślady, znajdują się na nawierzchni drogi. Nieco wolniejszym tempem, dotarliśmy w końcu do drogi asfaltowej gdzie przycisnęliśmy, korzystając z ulgi jaką dał nam mniejszy opór i fakt, że jechaliśmy nieco w dół po równi pochyłej. Wraz ze zmianą nawierzchni, na naszej trasie pojawili się ludzie: spacerujący, jeżdżący na rolkach, rowerach, z wózkami i dziećmi.



Mimo, że dokuczał nam już głód, to w bardzo pozytywnych nastrojach dotarliśmy do Rud. Lokal w którym zamierzaliśmy przystanąć nie miał jeszcze rozłożonego ogródka na zewnątrz (co de facto nie było niczym dziwnym ;-) ) i zaczęliśmy przez chwilę zastanawiać się, co począć z rowerami. Ostatecznie postanowiliśmy pozostawić je za budynkiem przy części gospodarczej i spiąć je razem. Ja miałem jeszcze tylko spakować najcenniejsze rzeczy do Ani plecaka, który zabierała ze sobą. Gdy spinałem nasze sprzęty, pojawiła się inna para rowerzystów z podobnym problemem. Po zakończonym posiłku tak się złożyło, że opuściliśmy lokal w podobnym czasie, życząc sobie szerokości :-) Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po wyjściu z budynku, to już jednak stosunkowo późna pora. Co prawda było około szesnastej, ale dzień nie był już tak świeży. Postanowiliśmy udać się do Dziergowic rowerami i na miejscu zdecydować, czy pojedziemy dalej na dwóch kółkach, czy też wsiądziemy do pociągu. Ruszyliśmy więc ochoczo znaną nam już trasą, ale niestety Anię dopadł ból kolana. Niebawem przystanęliśmy i po chwili dolegliwość ustąpiła :-) (a przynajmniej Ania nie dawała poznać tego po sobie) Dalej jechało się bardzo przyjemnie i znów mieliśmy okazję ku temu, aby pogadać. Stumilowy las ugościł nas wspaniale :-)



Ostatni etap do Solarni nie był już jednak tak łagodny. Znów zrobiło się grząsko i mokro - momentami nawet bardzo. Ten odcinek znów kosztował nas nieco więcej energii, ale ukończyliśmy go bezproblemowo :-) Przy głównej drodze przystanęliśmy na chwilę, aby ustalić dalszy przebieg trasy. Nie chciałem o nim decydować, natomiast chęci Ani do kontynuowania jazdy rowerem, wydawały się być niespożyte. Zarządziła więc pokonanie na siodle trasy do samego Kędzierzyna.



Ruszyliśmy przed siebie i po chwili pojawiły się pierwsze wątpliwości, co do słuszności dokonanego wyboru. Nastąpiła po nich zmiana planów: do Kędzierzyna postanowiliśmy dojechać jednak już pociągiem. Gdy zbliżaliśmy się do przejazdu, szlaban właśnie był opuszczany, ale pani dróżniczka wspaniałomyślnie zatrzymała go w połowie specjalnie dla nas. Jak się później okazało, nie był to jedyny prezent od PKP tego dnia ;-) Po kilkunastominutowym oczekiwaniu na pociąg, załadowaliśmy się do niego praktycznie bezproblemowo.



W trakcie jazdy, wymienialiśmy pojedyncze zdania, w międzyczasie robiąc zdjęcie Pszczole w "pciapciągu" ;-) Na stacji docelowej, udaliśmy się jeszcze na wiadukt, aby chwilę popatrzeć z wysokości na przejeżdżające samochody, a następnie zjechaliśmy schodami do ulicy. Niebawem odprowadziliśmy Pszczołę i poszliśmy zapełniać sakwy pakunkami od Ani :-)
W niecałą godzinę później, byłem już w drodze do Koźla. Panowała już całkowita ciemność, gdyż było już po dziewiętnastej. Jadąc Kozielską pomyślałem sobie, że chyba będzie lepiej, jak odbiję na obwodnicę przy Carrefour'ze. Wpadnięcie w jedną z dziur przypieczętowało tą decyzję. Jadąc poboczem obwodnicy, mijany w ciemności przez samochody, przypomniał mi się jeden z węgierskich odcinków, który pokonywałem nocą. Przez chwilę poczułem się tak, jak wtedy... :-) W miarę szybkim tempem, doturlałem się do ronda i skierowałem do Kłodnicy. Ten odcinek pokonałem na małym sprincie, nieco zwalniając dopiero przed Koźlem. Przed Odrą ponownie wytraciłem nieco prędkości, walcząc przez moment z przeciwnym wiatrem. Inna sprawa, że nie spieszyłem się zanadto. Jeszcze ponowne tego dnia odwiedziny w bankomacie i żywym tempem popędziłem w stronę domu, gdzie czekało mnie wypakowywanie sakw :-)
Dzisiejszym wyjazdem odcięliśmy się chyba od zimowej części sezonu, która praktycznie już odeszła. Nadchodzi czas na dalsze i dłuższe wyjazdy :-))

Dane wyjazdu:
84.04 km 0.00 km teren
03:59 h 21.10 km/h:
Maks. pr.:43.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Pobudka! :-)

Sobota, 12 marca 2011 · dodano: 12.03.2011 | Komentarze 0

Oczy otworzyłem dziś około siódmej. Spojrzałem na zasłonięte żaluzjami okno. Brak oznak słońca... Wziąłem netbooka, gdyż wpadłem na pomysł dodania kategorii do bloga i zmiany znaczenia pozostałych. Od dziś wpisy będą porządkowane według czasu jazdy. Sądzę, że pozwoli to przeglądać je bardziej przejrzyście. W międzyczasie do pokoju wszedł Łukasz informując mnie, że na dworze jest bardzo ciepło. Nasz termometr pokazywał jedenaście stopni - oczywiście do tej wartości należało podchodzić z rezerwą, ale praktycznie jak na zawołanie, przez zasłonięte okno zaczęło przedzierać się słońce.
W miarę upływającego czasu, spędzonego na korygowaniu wpisów, zaczynałem czuć miłe podniecenie, związane z wolnym weekendem, coraz to bardziej wiosenną pogodą i perspektywą dalszego wyjazdu. Jedyną niewiadomą był cel... Początkowo przeglądałem google maps, ale później zacząłem wspomagać się blogiem i wtedy przypomniało mi się, że już wczoraj miałem pewną koncepcję dzisiejszego wyjazdu.



Przed ruszeniem w trasę, musiałem jeszcze podjechać do osiedlowego sklepu, gdzie zamierzałem zostawić klucze. Moi wybywali, a ja nie chciałem brać kluczy ze sobą. Po załatwieniu sprawy ruszyłem w drogę, od razu mierząc się z wiatrem. Przypomniałem sobie także, że w domu zostawiłem ściągę z miejscowościami, przez które planowałem przejeżdżać, ale nie zamierzałem się po nią wracać. Wbrew moim porannym domysłom, było jednak ciepło. Rzekłbym, że nawet zbyt ciepło jak na mój ubiór. Od wiatru uwolniłem się w parku, ale przed Kobylicami znów się zaczęło. Nie zważałem jednak na to i starałem się cieszyć dniem, nieco przyciskając aż do Landzmierza, gdzie zjechałem na boczną drogę, która doprowadziła mnie do Cisku. Przystanąłem przy boisku i po chwili minęło mnie dwóch rowerzystów. Jechali na rowerach z 26" kołami i bardziej przypominały one "górale", więc byłem pewien, że na trasie ich dogonię, ale nim to się stało, odbili w stronę Roszowickiego Lasu. Mnie natomiast czekał postój przy drewnianym moście na Odrze. Wyremontowano jedną jego połowę i tylko po niej odbywał się ruch. Za mostem znów przycisnąłem, kierując się w stronę szlaku. Gdy tam wjeżdżałem, w oddali zauważyłem innego rowerzystę. Co prawda na kamienistej nawierzchni musiałem nieco zwolnić, ale tuż przed zabudowaniami i tak udało mi się wyminąć braterskiego pasjonata. Chciałem nawet krzyknąć "dzień dobry!", ale z drugiej strony nie zamierzałem burzyć spokoju jegomościowi. Czekała mnie kolejna mała niespodzianka: zerwaną po powodzi drogę nieco wyprostowano - teraz jak dawniej ten odcinek nie jest utwardzony, ale chociaż nie jedzie się już po błocie. Gdy wjechałem na asfalt, znacznie przyspieszyłem i po kilku chwilach byłem już w Starym Koźlu. Zaczęło dokuczać mi pragnienie. Tak - trzeba się przyznać: popełniłem błąd, bo nie wziąłem ani nic do picia, ani żadnego pieniążka. Minąłem bocianie gniazdo na przydrożnym słupie i zauważyłem, że lokator jeszcze się nie wprowadził. Jemu chyba też trzeba zrobić pobudkę, bo przecież wiosna idzie ;-) Jadąc dalej minąłem sklep, patrząc na niego tęsknym okiem. Nie ma co. Dziś Halls'y muszą mi wystarczyć. Niebawem dotarłem do Azot, gdzie wjechałem na drogę do lasu, gdzie już nieco mogłem odetchnąć od wiatru, a gdy minąłem most na wciąż jeszcze przymarzniętej Odrze, znalazłem się pomiędzy drzewami.
W lesie śnieg już stopniał i otoczenie bardziej przypominało jesień, niż zimę czy wiosnę. Jedynie świergot ptaków przypominał o nadchodzącej porze roku. Tym razem postanowiłem pojechać prosto do drogi asfaltowej, prowadzącej do Starej Kuźni. Wykonałem też postój, odczuwając pierwsze oznaki zmęczenia. Oparłem rower o skarpę i wdrapałem się na nią. Na górze rozpościerał się widok na zaoraną ziemię. Leśnicy będą tu sadzić młode drzewka :-) Oj, przypominają się czasy szkoły średniej :-) Zszedłem i chwyciłem za aparat, a gdy zrobiłem pierwszy krok, by znaleźć się w odpowiednim do kadrowania miejscu, zauważyłem biedronkę :-) Po kilku minutach ruszyłem dalej, lecz chwilę później znów musiałem się zatrzymać, gdyż napotkałem ładną, drewnianą kapliczkę. Obejrzałem ją i przeszedłem się trochę. Spojrzałem w górę, starając się wypatrzeć świergocącego jeszcze przed chwilą ptaka. Jedynie moje kichnięcie spowodowane oślepieniem przez słońce, zakłóciło panującą tu kojącą ciszę...




Gdy ruszyłem dalej, zauważyłem na drodze ślady rowerowych opon. Ciekawe kim był rowerzysta? Czy jechał z obowiązku, czy dla przyjemności? To pozytywny ślad :-) Tuż przed zjazdem na asfalt, minąłem stojący samochód, przy którym stał jakiś mężczyzna. Wymieniliśmy spojrzenia, lekkie uśmiechy... Widać, że wiosna idzie :-) Jadąc w kierunku Starej Kuźni, począłem szybko się oddalać, po chwili zerkając za siebie. Chyba zauważyłem za sobą rowerzystów. Po chwili znów odwróciłem głowę. Tak: zbliżali się do mnie dwaj cykliści. "O nie! Nie dogonią mnie!" - przemknęło mi przez myśl nieco żartobliwie :-) Faktycznie po dłuższej chwili zostałem wyprzedzony, ale nie przeszkadzało mi to ani trochę. Widać było, że to jacyś zawodowcy a po drugie, to chyba lepiej porozglądać się nieco na boki, obserwując przyrodę :-) Niebawem wjechałem na mały podjazd w kierunku leśniczówki, który pokonałem jakoś bez werwy. Po chwili wjechałem na ścieżkę edukacyjną. Trzeba pamiętać o pająkach - gdy po raz pierwszy jechałem pomiędzy tymi drzewami, były naprawdę duże, zawieszone pośrodku drogi. Nie sądzę, aby o tej porze roku już uwiły swe sieci, ale uważać trzeba. Lepiej, żeby nie wylądowały na mojej głowie :-) Na zjeździe minąłem "nord-walking'owca" (choć teraz, to chyba go obraziłem - nasi miejscy, to tylko po parku, a ten musiał na bank trochę kilometrów przejść), zatrzymując się na leśnej drodze. Nie miałem zamiaru zwracać się w przeciwnym kierunku do widzianej tu już dwupiętrowej ambonki i ruszyłem przed siebie, zauważając przy okazji po prawej stronie, jakiś mały zbiornik wodny. Po kilkuset metrach przystanąłem, urzeczony otoczeniem. Podczas pstrykania zdjęć, zauważyłem cytrynka. Cóż za pozytywny widok :-) Akurat gdy kończyłem sesję, zza zakrętu wyjechał stary gazik, prowadzony przez leśniczego. Pies siedzący obok kierowcy, wywołał u mnie lekki uśmiech. Zresztą taki sam uśmiech zauważyłem u kierowcy, gdy mnie mijał. Chyba docenił moją obecność w tym miejscu. Następną atrakcją, był wypełniony paśnik, naokoło którego leżały pourywane z drzew gałązki. W tym miejscu pięknie pachniało lasem, ale musiałem się niestety zbierać, gdyż bałem się, że zostanę przegoniony przez jakiegoś jelenia ;-) Na pobliskim skrzyżowaniu, zerknąłem tylko na nawigację i ruszyłem dalej. Nie dane mi było jednak daleko ujechać: przede mną na poboczu drogi, stała ambonka myśliwska. Decyzję podjąłem praktycznie podświadomie :-) Oczywiście na te kilka metrów nad ziemią wdrapałem się z aparatem :-)






Przed tym, jak znalazłem się na asfaltowej drodze prowadzącej do Rudzińca, minąłem jeszcze na wpół zamarznięte bajorko w lesie, oraz polanę pełną młodych brzózek w ilości tak dużej, że aż biało mieniło mi się przed oczami :-) Gdy już sunąłem asfaltem pomyślałem sobie, że to naprawdę fajna trasa. Dosyć mocno urozmaicona, z miejscami na ewentualne przystanki i bliżej niż Rudy. Kolejna fajna trasa, odkryta podczas niezbyt dla rowerów przyjaznej pory roku.
Przez pierwszą część Rudzińca przemknąłem prawie niezauważony, choć musiałem przystanąć na moment, aby wymienić baterie w nawigacji. Gdy ruszałem po tym krótkim postoju przycisnąłem, wspomagany dodatkowo przez ukształtowanie terenu. Miałem też wrażenie, że kiedyś już tu byłem - faktycznie w pewnym momencie przeciąłem skrzyżowanie, którym jechałem w ubiegłym roku do Pławniowic. Gdy go minąłem pojawiły się myśli, że może trzeba było skręcić w drogę prowadzącą w dół? Tymczasem przede mną wzniesienie i główna droga Ujazd - Pyskowice. Nie ma co gdybać :-) Wdrapałem się na górę bez większych problemów i wraz z samochodami, mijającymi mnie ze średnią częstotliwością, dotarłem do Ujazdu. Skręciłem pod górę, początkowo opierając się nieco wzniesieniu. Powoli zacząłem odczuwać już ciągłe, nieustające zmęczenie. Po pokonaniu kilkuset metrów podjazdu, zatrzymałem się na dłuższą chwilę. Chciało mi się przede wszystkim pić, wzmagało się zmęczenie. Mimo to cieszyłem się tym dniem - wolnym weekendem i piękną pogodą. Ruszyłem po tym, jak minęła mnie jadąca z przeciwka para rowerzystów. Chyba i dla reszty zaczął się sezon ;-) Przede mną pagórki, przypominające obróconego o 90 stopni węża ;-) Jechałem w ciszy otoczony polami, po chwili przystając na widok podrywających się z pola ptaków. Ich zachowanie było intrygujące, gdyż po osiągnięciu pewnego pułapu, zawisały w powietrzu śpiewając, aby po chwili znów zniknąć w trawie :-) W pewnym momencie z głośnym rykiem wyprzedził mnie cross, szybko znikając w jednej z bocznych, polnych dróg. Ja natomiast postanowiłem zjechać do Zimnej Wódki. Powody były dwa: raz, że nie pamiętałem dokładnie, którędy jechałem poprzednim razem, a dwa, że biegł tak szlak. Po kilkuset metrach po raz pierwszy spojrzałem na nawigację, a po minięciu zabudowań, ponownie musiałem wspomóc się nią, stojąc na skrzyżowaniu. Niebawem też zorientowałem się, gdzie się znalazłem :-) Dotarłem do kolejnego skrzyżowania, mijając przystanek. Co prawda przemknęło mi przez myśl, aby się tam zatrzymać jak niegdyś, ale pojechałem dalej nieco żałując tej decyzji. Było nieco pod górkę, a mnie coraz bardziej doskwierało zmęczenie. Dodatkowo zaczęło ściskać mnie w żołądku, ale spożycie herbatników, które wziąłem ze sobą nie miało sensu, gdyż spotęgowałoby pragnienie. Zrezygnowałem ze zjazdu prowadzącego do Olszowej i drewnianego kościółka, odbijając na niebieski szlak. Drogą z której zjechałem, pod górę wjeżdżał rowerzysta - kolejny napotkany tego dnia :-) Dotarłem do zabudowań, mijając je obszczekany wcześniej przez dużego psa na łańcuchu. Przed lasem na polu zauważyłem sześć stojących saren. Zatrzymałem się, aby strzelić fotę, ale one zaczęły biec w stronę lasu, po chwili zatrzymując się w pewnej odległości od drzew. Gdy ruszyłem, zaczęły biec w stronę domów, a gdy znów się zatrzymałem, przecięły za mną drogę w odległości około 50 metrów ode mnie i zniknęły mi z pola widzenia za polnym wzniesieniem :-) Wjechałem do lasu i momentalnie zorientowałem się, że to szlak na którego sprawdzanie przyszła mi ochota jeszcze na początku rowerowego sezonu w zeszłym roku :-) Będę musiał zjawić się tu jeszcze raz, aby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy znak który widziałem niewyraźnie po drugiej stronie drogi, także był oznaczeniem biegnącego tam szlaku.
Jechałem teraz drogą do Zalesia, mijany co jakiś czas przez samochody. Znów musiałem nieco walczyć z wiatrem, który nie odstępował mnie aż do Cisowej. Na wjeździe do Zalesia odbywał się remont drogi, a ruszający przede mną TIR zaczął wzbijać tumany kurzu. W końcu jednak zjechałem na drogę do Cisowej i wydawało mi się, że tutaj zaznam spokoju, ale to właśnie na tym odcinku miałem do czynienia z największą ilością samochodów, podczas dzisiejszego wyjazdu. Chyba będę omijał tą drogę w przyszłości... Po chwili przystanąłem na poboczu i w pewnym momencie zorientowałem się, że przejeżdżający TIR zwiał rękawiczkę, którą położyłem na siodełku. Na szczęście niebawem dotarłem do Cisowej, gdzie dla równowagi kierowca BMW wjeżdżający na posesję, grzecznie i kulturalnie ustąpił mi pierwszeństwa :-)
Mimo zmęczenia, postanowiłem trzymać się wcześniej ustalonego planu i udać się na szlak do Łąk Kozielskich, który miał mnie doprowadzić do jeziorka na Kuźniczkach. Pierwsze metry za skrzyżowaniem dały mi troszkę frajdy - wyprzedzałem dwa traktory i dosyć mocno się rozpędziłem :-) Musiałem także nieco zmienić plany: pojadę do Raszowej, aby z lasu wyjechać już w Kłodnicy (w domu okaże się, że jednak pierwsza opcja była czasowo lepsza). Dowlokłem się do tam walcząc z pragnieniem, po kilku chwilach mijając będącą jeszcze w stanie surowym, świeżą budowlę stojącą przy głównej drodze. Coś mi mówi, że zbiornik w Raszowej nie będzie już za niedługo tak spokojny, jak do tej pory. Wjechałem na drogę, prowadzącą do stacji PKP na której - zgodnie z oczekiwaniami - jechało się nieco lżej. Musiałem jednak swoje odstać przed torami, gdyż przejazd był zamknięty. Wpadł mi wtedy pomysł na fotkę, który postaram się wykorzystać następnym razem :-) Ruszyłem po około trzech minutach, wjeżdżając na mokrą leśną drogę. Spojrzałem przez ułamek sekundy na opony, które wcześniej oczyściły się na asfalcie. Miałem nadzieję, za bardzo nie ubrudzić roweru. Tymczasem droga stała się bardziej grząska i jazda stawała się uciążliwa. Dodatkowo pomyliłem skrzyżowania i znalazłem się na drodze, przypominającej bardziej ściółkę. Czułem zdecydowanie większe opory toczenia. Staję. Muszę przyznać, że jestem zmęczony.
Po jakimś czasie dotarłem do ostatniego, leśnego odcinka drogi i wyjechałem na asfalt. Przede mną perspektywa ostatnich, nudnych kilometrów przez miasto. Decyzja o jeździe Dunikowskiego z pominięciem Portu, okazała się jak najbardziej trafna, gdyż spokojnym tempem i w miarę szybko, dotarłem do Koźla. Przed mostem Długosza widok kolejnej pary rowerzystów (tym razem w średnim wieku), był dla mnie małym zastrzykiem energii. Zresztą - jestem już naprawdę blisko, więc tym bardziej chciało mi się pedałować. Gdy dojechałem do domu, schowałem rower i udałem się do sklepu. Sprzedawca na mój widok od razu wyciągnął moje klucze, które w tym momencie niewiele mnie obchodziły. Wziąłem dwa soki i niespiesznym, nieco zmęczonym krokiem wróciłem do siebie. Oczywiście wyjazd, mimo że był bardzo męczący, to jednak też i bardzo pozytywny :-)

Dane wyjazdu:
10.69 km 0.00 km teren
00:31 h 20.69 km/h:
Maks. pr.:44.20 km/h
Temperatura:4.4
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wnerw zażegnany :-)

Środa, 9 marca 2011 · dodano: 09.03.2011 | Komentarze 0

Po dzisiejszym dniu w pracy, ostudził mi się dotychczasowy zapał. Dodatkowo zgnębiono mnie, gdy wracałem do domu. Aż do późnego wieczora nie miałem ochoty robić niczego. Musiałem przetrawić pewne sprawy. Z czasem pojawiła się iskierka nadziei: przecież później będę żałował także tego, że zmarnowałem całe popołudnie. W końcu przebrałem się i wyszedłem...



Jeszcze będąc w domu, narzekałem nieco na to, że już nie bardzo wiem jak jeździć po okolicy. Chciałbym już zaznać nieco odmiany, pojechać gdzieś dalej... Dojeżdżając do głównej, skręciłem w lewo w stronę PKP. Na dworze było ciepło, aczkolwiek dawał się we znaki wiatr. Od razu narzuciłem szybkie tempo, a gdy osiągnąłem już najdalszy punkt, zwróciłem się w kierunku powrotnym. Tymczasem wiatr zaczął dokuczać dużo bardziej. Przy działkach zrzuciłem przerzutkę na średnią, gdyż chciałem utrzymać wyższą prędkość, nie męcząc się zbytnio z przeciwnymi podmuchami. W parku było już spokojniej. Przemknąłem szybko do Piastowskiej, a następnie udałem się w kierunku placu przed urzędem miasta, gdzie mocno się rozpędziłem, hamując następnie nieco awaryjnie dla frajdy. Jako że chciałem jeszcze zahaczyć o park, pojechałem w stronę sądu i po jakimś czasie znów byłem na parkowej alejce. Prędkość spadła z racji ograniczonej widoczności i nieco bardziej wymagającej nawierzchni. W pewnym momencie minąłem nawet przewróconą, dużą gałąź. Gdy wyjechałem z parku, zwróciłem się w stronę Rynku, obserwując przy okazji temperaturę na wiacie PKS'u.
Przez Rynek przejechałem na sprincie i był to moment, gdy zaczynałem wewnętrznie odżywać. Na Targowej znów dopadł mnie wiatr, ale między blokami na Skarbowej było już spokojniej. Za osiedlem nie spojrzałem dokładnie i pomyliłem uliczki prowadzące do parku i po awaryjnym dohamowaniu, skręciłem już w dobrą ulicę, przejeżdżając niewielki odcinek do niej prowadzący po ziemistym trawniku. Tuż przed parkiem pokonałem z rozpędu mały, aczkolwiek stromy podjazd. Początkowo jechałem alejką spokojniej, ale kolejne dwa ostrzejsze zakręty już szybciej i bardziej agresywnie. Zwolniłem znów na kostce przy osiedlu domków jednorodzinnych, a po kilku chwilach byłem już po drugiej stronie Chrobrego. Kilka pokonanych skrzyżowań i znalazłem się przy dawnej jednostce wojskowej. Puściłem się sprintem do końca ulicy (MXS) i znów dohamowałem dla zabawy. Następnie skręciłem na gruntową drogę przy garażach. Widoczność tam była najgorsza podczas tego wyjazdu, a ponadto droga była wyboista i przesiana dołami. Dotarłem do asfaltu i znów skierowałem się na osiedle domków. W pewnym momencie usłyszałem, że z przedniego koła dochodzą ciche piski. Pewnie klocek ociera o tarczę... Muszę poświęcić jakiś dzień, aby porozkręcać wszystko i z pomocą książkowego poradnika, doprowadzić rower do fabrycznego stanu. Wcześniej jednak konieczne będzie zaopatrzenie się w dodatkowe narzędzia, smary, etc. Inna sprawa, że już jednak trochę kilometrów ma rowerek najechane, a poza tym zima za nami, więc może być już czas na wymianę niektórych części eksploatacyjnych. Mimo wszystko czułem, że złe myśli odchodzą. Osiągnąłem także niepisany cel dzisiejszego wyjazdu, czyli pokonanie dystansu nie mniejszego niż 10 km. Powoli zacząłem więc kierować się w stronę domu. Będąc już na miejscu, zrzuciłem jedynie licznik i nawigację i wróciłem do roweru, aby chwilę przy nim pogrzebać i... trochę na niego popatrzeć :-) Gdy się tak przy nim kręciłem pomyślałem sobie, że spokojnie dam radę stawić czoła wyzwaniu, które dziś po południu stanęło przede mną :-)