Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
186.83 km 0.00 km teren
08:01 h 23.31 km/h:
Maks. pr.:64.92 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Nowy szlak na Rejviz :-)

Niedziela, 29 lipca 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Po wczorajszej prawie setce postanowiłem, że dziś wykręcę jeszcze więcej. Pierwotne plany na weekend nie wypaliły z powodu prognoz pogody, ale z drugiej strony mógł to być odpowiedni moment na rozpoczęcie przygotowań do startu. Nie wiem jeszcze co prawda, czy w ogóle wystartuję, ale byłoby dobrze być przygotowanym ;-) Trasę ułożyłem sobie jeszcze wczoraj. Po wizycie na działce u sąsiadów nie byłem co prawda pewien, o której uda mi się wyruszyć i czy w ogóle to będzie "rano", ale nie miało to dla mnie większego znaczenia. Optymistycznie zakładałem osiem godzin na przejechanie tej trasy, choć miałem też świadomość tego, że może być z tym różnie, więc założyłem sobie jeszcze godzinkę zapasu. Ostatecznie wyruszyłem lekko po jedenastej :-)



Początkowo jechałem spokojnie, choć organizm podświadomie starał się przyśpieszać. Dość szybko uzmysłowiłem sobie, że zapomniałem napić się jeszcze w domu przed wyjściem, więc mój plan na nawadnianie na trasie był już nieaktualny. Nie było jednak dramatu - po drodze miałem jeszcze Głogówek i Prudnik :-) Za Reńską Wsią minąłem się z jakimś chłopakiem ze wsi. Jechał na rowerze w przeciwną stronę, a na bagażniku miał jakieś pakunki otulone w niby moro. Wyglądało tak, jakby wybierał się na ryby. Wiatr wiał jak zwykle w twarz ale pocieszałem się, że jeśli taka sytuacja się utrzyma, to w drodze powrotnej będę miał podmuchy w plecy, więc jeśli siły pozwolą, to będę mógł jeszcze przycisnąć tym bardziej, że od Głubczyc nawierzchnia jest bardzo dobra :-) Wjeżdżając między wioski pedałowałem już bardzo fajnie i miarowo, choć wciąż jeszcze nigdzie się nie śpieszyłem :-) Za Urbanowicami widać już było pasma Gór Opawskich :-) Gdy zaś minąłem Trawniki, znalazłem się na odcinku, którego chyba nigdy wcześniej nie pokonywałem. Później co prawda minąłem na zjeździe jakąś kapliczkę, którą chyba gdzieś odszukałem w pamięci, ale pewności nie miałem :-) Nie było źle, bo asfalt bardzo dobrze nadawał się do jazdy :-) Niestety za Wróblinem wpakowałem się dosłownie w polną drogę...! Kiedyś tu był, ale chyba im go ukradli! ;-) Na całym odcinku do Kazimierza zauważyłem jeden(!) około metrowy placek asfaltu. Poza tym kamienie, żwir i masakra. Pod górkę prowadziłem rower, bo koła podczas jazdy ślizgały się tak mocno na nierównościach, że naprawdę groziło to wywrotką. Poza tym kilka razy usłyszałem też uderzanie kamieni o felgi, co również mi się nie podobało. Gdy już pokonałem ten nieszczęsny odcinek miałem wrażenie, że oddałem tam ogrom czasu, który mógłbym przeznaczyć na normalną jazdę. Jakby tego było mało ni stąd, ni zowąd zaczęły pojawiać się znaki kierujące na Głubczyce, a później znak informujący o granicy powiatu głubczyckiego. Przecież miałem jechać przez Głogówek, a na krajową "czterdziestkę" miałem wjeżdżać w Starych Kotkowicach... To gdzie ja do groma jestem?!? A może się zagapiłem i pojechałem zaplanowaną pętlę odwrotnie? Ale nie... Przecież wtedy nie uciekałyby mi kilometry z nawigacji... Niebawem minąłem jeszcze inny ciekawy znak, informujący o tym, że droga w kierunku Prudnika jest zamknięta za nieco ponad cztery kilometry. No ładnie. Jakbym miał wracać, to już razem osiem :-) Jak zwykle w takich sytuacjach i tym razem postanowiłem zaryzykować. Po czasie okazało się, że a i owszem jakiś remont czy budowa jest, ale droga była normalnie przejezdna... :-) Jechałem zatem dalej :-) Żar już grubo lał się z nieba! Gdy dotarłem do jakieś miejscowości spostrzegłem, że jakby okolica trochę znajoma. Byłem w Racławicach Śląskich! Nagle wszystko stało się jasne! Kreśląc trasę w "po działkowym" stanie wytyczyłem taką wersję, a w głowie później pojawiła się inna i stąd przekonanie, że miałem jechać przez Głogówek! Jeszcze przed wyjściem, gdy licząc kilometry do potencjalnych miejscowości, gdzie mógłbym uzupełnić bidony, nakreśliłem na szybko wersję przez Stare Kotkowice i Głogówek, co ostatecznie utrwaliło ją w mojej głowie. Przygotowanej całościowej trasy, wgranej na nawigację już przed startem nie oglądałem...! :-) Byłem na dobrej drodze - dosłownie i w przenośni ;-) Na początku ostatniej prostej między zabudowaniami, pozdrowił mnie jakiś starszy chłopak, z dużymi białymi słuchawkai na uszach. Wyglądał dość nietypowo :-) Odpowiedziałem mu szczerze i z uśmiechem :-) Co by nie było, od samego początku tego wyjazdu miałem radość w sobie! :-)
Za Racławicami asfalt nieco się popsuł. Może nie było najgorzej, ale poprzeczne pęknięcia, chropowatość i wciąż silny przeciwny wiatr, odbierały mi energię do żwawszego poruszania się naprzód. Wkrótce jednak znalazłem się na "krajówce", praktycznie od razu mijając tamtejszą wiatę przystankową. Siedział na niej jakiś chłopak, o ścianę oparta była szosa. Swoim zwyczajem uniosłem rękę w pozdrowieniu i gdy owa twarz znikała mi już za murkiem zdałem sobie sprawę z tego, że być może jest ona mi znajoma. Jakby na potwierdzenie tego postanowiłem zawrócić, czego zwykle przecież nie robię. A co tam. Najwyżej zrobię z siebie pajaca ;-) Nie było jednak takiej potrzeby, bo faktycznie tą osobą okazał się być znajomy :-) Świat jest bardzo mały! :-) Pogadaliśmy chwilę i ruszyłem dalej, bo przez te wiatry i polne przygody moja średnia nie była taka, jakbym tego chciał - czas powoli mi się kurczył, a przecież miałem jeszcze przed sobą wszystkie podjazdy :-) Do Prudnika doleciałem z jeszcze gorszym wiatrem, a dodatkowo temperatura już mocno dawała w kość. Nie chciałem za bardzo polewać głowy, aby do Głuchołaz zachować zapas wody w ostatnim bidonie. Zamknięty most objechałem znanym mi przejazdem na małym mostku i w zasadzie tyle mnie widzieli ;-) Zaczynałem się jednak męczyć. Wiatr który w zasadzie od samego początku nie dawał wytchnienia, rosnąca wciąż temperatura, która już teraz stawała się małym wyzwaniem (gdzie podziała się moja odporność?) i dodatkowo jakieś dziwne problemy żołądkowe spowodowały, że zatrzymałem się na moment w cieniu w Łące Prudnickiej. Trochę wody poszło na głowę, dając nieco ulgi. Miałem nieco ponad dziesięć kilometrów do Głuchołaz. To nie było dużo, a i w nogach nie miałem nie wiadomo ile. Warunki były jednak takie a nie inne, a poza tym jednak mając za punkt odniesienia dalekie przejazdy ubiegłoroczne, czy te sprzed dwóch lat nie pamiętałem o tym, że wtedy jeździłem jednak ogólnie więcej. Teraz przejazd, stop, przejazd, stop. To nie służy budowaniu wydolności, a wręcz przeciwnie. Ostatecznie postój w Głuchołazach załatwił temat i ruszyłem z nowymi siłami :-)
Gdy ujechałem kawałek po czeskiej stronie, wiatr jak gdyby się uspokoił. Z drugiej strony to akurat tutaj nie miało to dla mnie aż tak wielkiego znaczenia, bo przecież i tak zaraz miałem wjeżdżać na górkę ;-) Przed rozpoczęciem wspinaczki postanowiłem zatrzymać się jeszcze na mostku nad strumykiem. Jakiś czas wcześniej ot jakoś pomyślałem sobie co by było, jakbym upuścił telefon do wody. Gdy cykałem fotki zza barierki miałem to w pamięci, aż tu nagle za moimi plecami usłyszałem jakiś dziwny dźwięk, który lekko mnie wystraszył. To jakiś Czech którego wyprzedzałem dwie chwile wcześniej, próbował chyba zwrócić moją uwagę, a później zagadać. Ale by było, jakbym faktycznie upuścił ten telefon... :-) Ruszyłem początkowo rozpędzając się na prostej, a następnie miarowo pokonując podjazd. Spodziewałem się trudniejszego podjazdu niż tego biegnącego główną drogą, ale z czasem zacząłem zastanawiać się, czy aby nie jest on jednak łatwiejszy. A może to moja słaba pamięć tamtejszej trasy w połączeniu z aktualną dyspozycją? Co by nie pisać, na pewno czułem się o niebo lepiej niż wtedy, gdy wspinałem się na Rejviz wraz z pijanym Czechem ;-) Nawierzchnia raz była lepsza, raz gorsza i co prawda nie nadawała by się do zjazdu z uwagi na wiele nierówności, dołków, kamyczków i tak dalej, ale na podjeździe nie miało to już takiego znaczenia :-) Poza tym otoczenie bardzo umilało jazdę :-) Strumyk, lekkie odgłosy lasu i jego zapach! Poza tym od czasu do czasu jakiś odsłonięty odcinek nakazywał chwilowy postój :-) To była ciekawa alternatywa :-) Już na szczycie pozdrowiłem jakiś dwóch Polaków i schłodzony po chwilowym postoju, rzuciłem się w dół, wbijając od razu najmocniejsze przełożenie :-) Przez samą miejscowość przejechałem raczej spokojnie, ale później było już szaleństwo! Zjazd był po prostu mega! Naprawdę warto było tu przyjechać! :-) Energetycznie pobudzony zwróciłem się na skrzyżowaniu ponownie wgłąb Czech, znów lekko pnąc się w górę. To był jeszcze nieznany mi odcinek, ale po głowie chodziła mi koncepcja, w którym miejscu mogę wyjechać. Było tu bardzo spokojnie, a ponadto dowiedziałem się o tutejszej rudzie żelaza i zobaczyłem przydrożną jaskinię ;-) Na szczycie zatrzymałem się na chwilę. Widok był zacny :-) Zjazd stąd był również udany, a asfaltowe zawijasy mogły być naprawdę bardzo przyjemne, lecz całość psuła niestety jakość nawierzchni. Nie mogłem się przez to optymalnie rozpędzić, ale z drugiej strony wcale mi to nie przeszkadzało :-) Finalnie na główną wróciłem faktycznie w miejscu, o którym wcześniej myślałem, rozpoczynając podjazd już stricte w kierunku Zlatych Hor :-) Nie wiedziałem, czy to moja dyspozycja (również uśmiechnięto-psychiczna ;-) ), czy może skleroza, ale tym razem ów podjazd wydał mi się zdecydowanie krótszy niż tak jak zapamiętałem go dotychczas. Dodatkowo połykanie metrów umilał widok gór po mojej prawej stronie :-) Poza tym już cieszyłem się na zjazd do Zlatych Hor! Pamiętałem, że był od dość stromy i co ważne - dłuugi! :-) Nie pamiętałem jednak jaka tu była nawierzchnia, zresztą nie pamiętałem też kiedy tu poprzednim razem byłem, a przecież od tamtego czasu wiele się mogło zmienić ;-) Gdy w końcu grawitacja zaczęła mi pomagać, nie miałem zamiaru zbytnio zaprzątać sobie głowy tymi rozterkami, dzięki czemu zaliczyłem kolejny super mega fajny zjazd! :-) Było co prawda trochę wybojów (których wypatrywanie utrudniały zaparowane okulary), dwa czy trzy razy nawet nieco bardziej niż trochę, ale generalnie tutaj odjechałem! Fizycznie i psychicznie! Ostatnie zawijasy na przedmieściach to była już wisienka na torcie! :-) Oczywiście gdy zjechałem na Biskupią Kopę, dosłownie doznałem szoku! :-) Jakoś wolno się jechało ;-) Dodatkowo byłem jednak dość mocno z czasem - do domu miałem siedemdziesiąt pięć kilometrów i dwie godziny do zakładanego czasu dojazdu :-) Jeśli warunki nie będą sprzyjały, to nawet ta godzinka zapasu może okazać się zbyt mała ;-) Na przełęczy nawet się nie zatrzymywałem. Nie zrobiłem tego również przy widoku na Petrovice położone w dolinie, a skupiłem się na zjeździe, który również dostarczył mi sporo frajdy! :-) Gdy byłem już na dole, wiatr odezwał się ponownie. Nie było co prawda ordynarnie w twarz, ale również przeszkadzająco. Starałem się jednak utrzymać jako takie tempo i wykorzystać lekko spadkowe ukształtowanie terenu. Ku mojemu zdziwieniu nagle na nawigacji "uciekło" dwadzieścia kilometrów! Podziały się nie wiadomo gdzie, w bardzo krótkim odcinku czasu! Łącznie po nieco ponad godzinie, pokonałem ponad trzydzieści kilometrów, meldując się już po polskiej stronie :-) Jeśli mimo wszystko za Głubczycami wiatr odwróci się na moją korzyść, to pozostały dystans nie będzie miał większego znaczenia :-)
Nawierzchnia początkowo dawała się we znaki, ale im zbliżałem się do Głubczyc, tym robiło się lepiej :-) Ogólnie jechałem sobie fajną, polną okolicą z górami na horyzoncie, a naokoło był piękny letni dzień :-) Zmęczenie nawet jeśli było, to chyba go nie odczuwałem :-) W mieście zacząłem wypatrywać jakiegoś sklepu. Spóźniłem się piętnaście minut do jednego z nich (choć może to i lepiej, bo tam miałbym akurat problem z pozostawieniem roweru), a następnie wypatrzyłem Żabkę - jak się po sekundzie okazało - chyba dożywotnio zamkniętą. Stało obok niej dwóch młodych, podpitych i zmęczonych życiem facetów. Jeden z nich wskazał na kolegę, totalnie porobionego i leżącego na schodach budynku obok i poprosił o zabranie go. Później była jeszcze chęć popilnowania roweru i prośba o podwiezienie do gazowni :-) Na wszystko odpowiadałem z uśmiechem i ogólnie było jakoś tak humorystycznie-groteskowo :-) Nieopodal znalazłem sklep z takim samym płazem i tam postanowiłem na chwilkę przycupnąć :-) Ogólnie okolica i same Głubczyce - widziane tym razem z zupełnie innej strony niż tylko przejazdem drogą krajową - zrobiły na mnie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Ulice dość zadbane, sporo ludzi, jakoś tak miło i sympatycznie :-) Trzeba się było jednak zbierać i tu znowu pojawiły się schody! Wiatr znowu w twarz! A prosta w kierunku Kędzierzyna jest przecież dość długa! ;-) Trzeba się było jednak z tym zmierzyć :-) W sumie to wolałem całodzienny przeciwny wiat teraz, niż na maratonie - jeśli ostatecznie zdecyduję się wystartować :-) Przed Widokiem wyprzedziła mnie jakaś ciężarówka, śpiesząc się na wzniesieniu. Z jej naczepy posypało się na mnie trochę zboża. Dobrze, że gość nie przewoził cegieł! Masakra... Machałem nogami, ale szło to trochę opornie. Słońce już pomału schylało się do horyzontu, ale wciąż - mimo wiatru, zmęczenia i kilometrów w nogach - jechało się sympatycznie :-) Zmęczenie jeszcze mocniej dopadło mnie za Pawłowiczkami. Cały czas przeszkadzał wiatr. Pocieszałem się, że za zakrętem trochę odsapnę, bo będę miał go nieco z boku, ale gdzie! Jeszcze przed zakrętem zrzuciłem jedną zębatkę, a gdy ów zakręt pokonałem, wiatr cały czas wiał w twarz! Normalnie jakby go ktoś ustawił przeciwko mnie! :-) Jechało się teraz jeszcze ciężej, mimo zrzuconej zębatki! Mało tego! Wiało na tyle mocno, że z przydrożnych drzew zaczęły spadać liście! :-) Oprócz tego wyprzedził mnie jakiś cyklista na wysłużonym mopliku i jadąc niewiele szybciej ode mnie, smrodził mi prosto w twarz aż do samego skrzyżowania! Gdyby warunki były inne, na pewno by do tego nie doszło! W Reńskiej uspokoiło się trochę między zabudowaniami. Nabrałem nieco prędkości choć czułem, że fizycznie i wydolnościowo jestem zmęczony. Mniej więcej na wysokości skrzyżowania z zegarem, minąłem stojącego na chodniku po mojej lewej stronie tego samego chłopka, który rano jechał na ryby. Odprowadził mnie wzrokiem, z szeroko otwartymi oczami i wyrazem zdumienia na twarzy :-) On chyba nie dowierzał, że ja przez ten cały czas jechałem na rowerze! :-) Mimo zmęczenia i całego, jednak ciężkiego fizycznie dnia, uśmiechnąłem się do niego szczerze, wciąż bardzo pozytywnie nastawiony, a całe to moje skwitowanie jego postawy, okrasiłem szczyptą pokory. To nie jest przecież tak, że jestem niedościgniony. Pod koniec wyjazdu doszedłem jeszcze do wniosku, że chyba muszę sobie planować wyjazdy na wschód, bo ostatnio do południa tylko tam wieje, a jak wracam, to w kierunku przeciwnym! ;-)

Wyjeżdżam z Trawnik. Droga ładnie wije się pośród pól... :-)


Bociany w Naczęsławicach :-) Gdy ruszyłem, wszystkie trzy wyleciały z gniazda. Szkoda, że nie załapałem się na zdjęcie ;-)


Ale się wpakowałem...


Pagórki widoczne za Racławicami Śląskimi ;-)


Biskupska Kupa za Prudnikiem :-) Gorąco, wiatr i słabo się jedzie...


Postój w Głuchołazach, a na kasie miło uśmiechnięta Pani ekspedientka :-)


Pisecna :-) Zaraz wbijam na górę :-)




Podjazd bardzo przyjemny - między innymi za sprawą strumyczka, biegnącego przez pewien czas wzdłuż drogi :-)


Wciąż w górę! :-)


Super fajny widoczek :-)


A te cholery znowu pułapki zastawiają! Podskoczyłem przednim kołem dosłownie w ostatniej chwili! Spływ był na tyle szeroki, że gleba murowana! Dobrze, że natrafiłem na nią na podjeździe... Później jeszcze mocniej wpatrywałem się w asfalt.


Zaraz będę gnał w dół! ;-)


Horni Udoli. Czyżby czesko-polska piwna zdrada? ;-)


Ciekawa jaskinia tuż przy drodze :-)




Kolejny podjazd za nami! Okolica przepiękna! :-)



Widok na Zlate Hory. Już powoli żegnam się z tutejszymi górkami...


Biskupska Kupa ;-)


I jeszcze raz Zlate Hory :-) W końcu udało się ustrzelić zdjęcie w innym miejscu ;-)


Krótki postój przed Vysoką :-)


Owieczki nieopodal Divici Hrad :-)


Wyjeżdżam z Osoblahy :-)



Jeszcze spojrzenie na czeskie góry... :-)


Głubczyce :-)



Powiatowe Muzeum Ziemi Głubczyckiej :-)


Ach jak ja lubię takie skróty! ;-) Tym razem samowolnie "skróciłem" sobie trasę ;-)


Widzę już Ankę :-)




Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.