Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wypady, nie w(y)padki ;-)

Dystans całkowity:11362.69 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:530:50
Średnia prędkość:21.41 km/h
Maksymalna prędkość:78.56 km/h
Liczba aktywności:161
Średnio na aktywność:70.58 km i 3h 17m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
57.20 km 0.00 km teren
02:20 h 24.51 km/h:
Maks. pr.:67.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Listopadowy wypad na Górę św. Anny :-)

Środa, 7 listopada 2018 · dodano: 11.12.2018 | Komentarze 0

Ten wyjazd zaplanowałem sobie wczoraj. To miała być okazja do listopadowej trasy na szosie i zrobienia zdjęć na kolejny miesiąc. Wybór roweru był podyktowany preferencjami i pogodą, która miała być bardzo ładna i taka też była :-) Powoli coraz bardziej kieruję się ku jeździe tylko na szosie. To zupełnie inny typ roweru niż te, z którymi miałem do tej pory styczność, zupełnie inne doznania i - co tu dużo pisać - mocno trafia to w moje gusta. W zasadzie, to już dawno powinienem był mieć taki właśnie rower :-)



Tempo zwiększyłem szybciej niż zakładałem, bo już zaraz za Rondem Milenijnym. Ot pogoniłem trochę za jakimś większym busem który co prawda kopcił, ale o dziwo nawet tego jakoś nie czułem. W sumie biorąc pod uwagę jakość tutejszego powietrza, to jeden grzyb, czy z komina, czy z rury wydechowej. Niestety... Uspokoiło się po zjeździe w las w kierunku Raszowej :-)
Było mi zbyt komfortowo termicznie i mimo, że jazda wśród drzew powodowała mocny spadek odczuwalnej temperatury, to od razu postanowiłem zmienić zestaw odzieży na korpusie. Zatrzymałem się tuż przed wylotem z lasu i po chwili już byłem bardziej lekki :-) Było optymalnie i nawet wiatr nie przeszkadzał :-) Kończymy pierwszy tydzień listopada, a tu taka pogoda i takie warunki do jazdy :-) Kto by pomyślał :-) Poza tym przez dłuższy moment śmigałem sobie bez trzymanki tak, jakby to była codzienność :-) Ot, taki smaczek, niby nic nie znaczący ;-)
Od podnóża Góry św. Anny robiłem kilka postojów - nawet całkiem długich :-) Przy okazji poznałem jedno nowe miejsce i zrobiło się jeszcze przyjemniej :-) Na szczycie jak zawsze przywitałem się z Karolem. Dziś chyba jeszcze bardziej niż zwykle. Może dlatego, że to pewnie jeden z ostatnich, jak nie ostatni wyjazd szosowy w tym roku? Teraz będę się powoli szosowo wyciszał, ale do przyszłorocznego sezonu chciałbym się już lepiej przygotować. Zobaczymy jednak co na to powie mój organizm. Gdy już pokonałem szczytowe wyboje, puściłem się w dół góry :-) Co prawda asfalt tu nie pozwalał w pełni cieszyć się zjazdem, ale mnie to nie przeszkadzało :-) Jacyś ludzie stojący na chodniku popatrzyli na mnie z lekkim zdziwieniem, ale mnie to ucieszyło :-) Wiadomo o co chodzi ;-)
Za Strzelcami trzeba było zacząć walkę z wiatrem. Tu chyba naprawdę wieje zawsze! :-) Momentami musiałem wyraźnie się pochylać, aby utrzymać kierunek jazdy. Nie było jednak najgorzej :-) Poza tym trasa była całkiem malownicza i chyba będę również tutaj planował szosowe wyjazdy :-) Góra św. Anny rysowała się na horyzoncie i tylko mocne i nisko zawieszone słońce świecące z tamtego kierunku, powstrzymało mnie przed zrobieniem zdjęcia :-) Porębskie serpentynki przemknąłem szybko, aczkolwiek nie tak luźno jak zawsze. I tutaj coś rozkopali, postawiali znaków, ograniczeń ruchu i zrobił się mały korek. W zasadzie jednak w nim nie stałem, a ponadto wykorzystując rowerową mobilność, szybko znalazłem się na przodzie całego samochodowego "peletonu" :-) Z szosą nie ma to tamto! ;-) W Leśnicy wyciągnąłem sobie batona i z przez kilka chwil jechałem z nim w ręku, ale później znów skupiłem się na jeździe :-) Ucieszyłem się gdy wjechałem do lasu, bo w końcu przestało wiać :-) Mimo tej walki z wiatrem od Strzelec w domu doznałem uczucia, że jestem naładowany i sprężysty :-) Dobrze mi zrobił ten wyjazd :-)

Postój na zmianę ciuszków i wio z powrotem na asfalt :-)


Lekko jesiennie na początku podjazdu :-)


Trzeba jakoś uchwycić jesień ;-)



Nowo odwiedzona kapliczka - Pałac Kajfasza. To jedna z bodajże kilkudziesięciu kapliczek w
obrębie Góry św. Anny.




Na odchodne samolotowa wizyta ;-)


Gdzieś tam za zakrętem czeka mnie szczyt ;-)


Cześć! :-)


Ech, zawsze się coś musi trafić ;-)


Przydrożne maki :-) Czy to normalne, aby rosły jeszcze o tej porze roku?


A droga całkiem, całkiem ;-) Na wiosnę lub latem będzie pewnie z niej użytek :-)



Dane wyjazdu:
61.40 km 0.00 km teren
02:30 h 24.56 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Szybki wypad do Rud :-)

Środa, 31 października 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

Od rana była piękna pogoda :-) Po wyraźnie gorszym okresie, nastąpił powrót złotej jesieni :-) Może nie była już tak piękna jak wcześniej - wszak już listopad za pasem - lecz wciąż miała w sobie duży urok :-) Myśl o rowerze pojawiła się od razu, gdy zobaczyłem słońce i kiełkowała przez kilka następnych godzin. Miałem robotę, ale z drugiej strony - kiedy później będzie okazja pojeździć przy takiej pogodzie? Pozostałe rozterki rozwiał doping Ani :-)



Pierwszy etap jechało się standardowo, choć obserwowałem organizm. W Brzeźcach zatrzymałem się na przebranie - temperaturowo było w porządku, ale jednak wiatr smagał korpus. W kurtce było jednak o niebo lepiej! :-) Najgorszy odcinek był za Solarnią, ale tam też mijałem granicę województwa śląskiego. Zaczynam się już przyzwyczajać do tej nagłej zmiany nawierzchni ;-)
Gdy główną drogę zostawiłem już za sobą, nastała cisza i spokój :-) Oprócz przyrody, na miejscu nie było praktycznie nikogo! :-) Ot, przez cały rudzki przejazd minąłem czterech rowerzystów, w tym dwóch w parze. Weekend byłby zupełnie inny :-) Jak zwykle super się tu śmigało i w zasadzie nie miało to znaczenia, że jechałem szosą :-) Powoli nie wyobrażam sobie jazdy innym rowerem. Efektywność jazdy jest tu porażająca. Poza tym dopadły mnie chwilowe przemyślenia na temat przyczepki dla pieska - jak już go będziemy mieli ;-)
Droga powrotna minęła mi już bardzo szybko. Oczywiście już w Kędzierzynie znów wymuszono mi pierwszeństwo gdy jechałem główną i to wcale nie tak szybko. No jakby to miało być inaczej! Kobieta nie zauważyła mnie nawet wtedy, gdy w pierwszej awaryjnej fazie jechałem jej na zderzaku. Tam samo było gdy się z nią zrównałem a dodam, że w małym vanie miała duże lusterka. Szybko przestałem się jednak przejmować całą tą sytuacją. W domku byłem o czasie mimo, że praktycznie do momentu powrotu nic na to nie wskazywało ;-) No to teraz po dzieciaczki :-)

Miły pasażer na gapę ;-)


Wśród rudzkich tras! :-)















O mały włos przejechałbym to miejsce :-) Trochę się tu zmieniło... Na postoju przypomniałem sobie o żurku ;-) Gdy byliśmy w Rudach ze znajomymi, Karol zamówił sobie super żurek, a ja dostałem pyci pyci danie ;-) Miałem tu wrócić turystycznie na obiadek :-) Tym razem i tak jednak nie było na niego czasu, ale muszę to dopisać do listy tras :-)




Dane wyjazdu:
70.00 km 0.00 km teren
03:12 h 21.88 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Wycieczka z negatywem...

Sobota, 13 października 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

Po przyjemnie nieprzespanej nocy byłem kompletnie nie do życia. Nawet gdy szedłem po chleb o jedenastej czułem, że mógłbym się zaraz położyć na chodniku i zasnąć :-) Remedium miało być wyjście na rower :-)



Początek zapowiadał się nad wyraz dobrze :-) Temperatura odczuwalna była wyższa niż wczoraj i przyjemnie się śmigało :-) Do Góry św. Anny deptałem sobie fajnie, a gdy byłem już prawie na miejscu zauważyłem, że nawigacja wyświeliła komunikat o wyczerpanej baterii. W związku z tym postanowiłem od razu skorzystać z któtkiego postoju na szczycie, aby wymienić baterie na inną parę - miałem ze sobą dwie pary lekko używanych i byłem pewien, że przynajmniej jedna z nich spokojnie da radę wytrzymać do końca przejazdu. Ku mojemu zdziwieniu żadna z nich nie dała rady odpalić sprzętu! Ostatecznie postanowiłem ponownie włożyć dotychczasową parę, ale i w tym przypadku nawigacja nie zadziałała! Nie miałem wyjścia - trzeba było ruszać. Nie działał natomiast żaden sprzęt rejestrujący dane z wyjazdu, bo licznik również już jakiś czas temu odmówił posłuszeństwa, prawdopodobnie z powodu przetartego kabelka. W całym tym zamieszaniu nie zrobiłem nawet Karolowi pamiątkowego zdjęcia... W sumie, to i tak lekko obawiałem się tego kadru, bo ludzi było dość sporo.
W Wysokiej zatrzymałem się, aby zawitać do tutejszego sklepu. Baterie na stanie były, ale nie można było płacić kartą. Wiedziałem już zatem, że nie tylko nie zarejestruję maksymalnej prędkości na zjeździe, ale też sporej części zaplanowanej trasy, co będzie miało kolosalny wpływ na średnią z całego wyjazdu. Postanowiłem się tym jednak nie przejmować i mimo wszystko cieszyć się jazdą, pięknym dniem i otoczeniem :-) Zjeżdżając w kierunku Ligoty, zauważyłem w bliskiej odległości za sobą innego kolarza. Niedługo przed wjazdem na główną minąłem też innego, jadącego w przeciwnym kierunku. Wymieniliśmy pozdrowienia, po czym celowo trochę, aczkolwiek wyraźnie zwolniłem, aby umożliwić zrównanie się ze mną kolarzowi jadącego z tyłu. Rozmowa zawiązała się bardzo szybko :-) Zdążyliśmy wymienić się informacjami o zaplanowanej na dziś trasie, krótkiej historii naszego rowerowania i wyglądało na to, że dalsza konwersacja będzie bardzo pozytywna. Niestety Adam zjechał zgodnie z planem w kierunku Zdzieszowic, a ja trochę zacząłem żałować, że stało się to tak szybko. Nawet przeszło mi przez myśl, czy nie zmienić planów. Nawigacja i tak nie działała, a ponadto miałem jakieś lekkie przeświadczenie, że być może uciekła mi możliwość do zawiązania ciekawej znajomości. Były to odczucia niezbyt mi bliskie. Było to dziwne, a z drugiej strony zdawałem sobie sprawę z tego, że w ostatnich latach zaniedbałem kontakty międzyludzkie...
W Gogolinie wyszukiwałem jakiegoś sklepu, ale zgodnie z przypuszczeniem nie było niczego na pierwszych metrach i trzeba było jechać dalej w kierunku centrum bez zbierania danych. Nierejestrowany dystans uciekał, aż w końcu dojrzałem Biedronkę przy głównej drodze. Trochę zniechęcił mnie zapełniony w trzech czwartych parking, zatoczyłem kółko nieopodal, oceniając sytuację i w końcu postanowiłem tam zjechać. Niestety nie bardzo było gdzie zostawić rower - pozostawienie go na zewnątrz nie wchodziło w grę, zerkając w głąb sklepu widać było, że korytarze są zapełnione towarami, do tego ludzie. Nie było szans wejść z rowerem do sklepu jak choćby zrobiłem to kiedyś w Prudniku. Ostatecznie postanowiłem wcisnąć się pomiędzy bankomat, a małą szafkę bagażową naiwnie licząc na to, że ktoś kto podejdzie do jednego z tych "mebli", obejdzie się z moim rowerkiem bardzo delikatnie. W ułamku sekundy przyjąłem to za pewnik i odwróciłem się w kierunku wejścia. Wtedy usłyszałem delikatny hałas i zobaczyłem, że rower gibnął się na bok. Momentalnie zwróciłem uwagę na fakt, że górna rura ramy opierała się teraz na kancie metalowej szafki bagażowej. Szlag by to... Na jej prawej stronie widać było cienką kilkucentymetrową biało-szarą rysę... Miałem jeszcze nadzieję na to, że została tu farba z szafki, ale wiele wskazywało też na to, że mogłem być w błędzie... Zawinąłem się stamtąd w ułamku sekundy, podłapując złość i żal. W normalnych warunkach nigdy nie zdecydowałbym się na taki postój i pozostawienie roweru w takim miejscu, ale wpływ na mnie miało samopoczucie po bardzo krótkiej nocy. Od samego początku jechałem z typowym dla mnie bólem głowy, występującym właśnie w takich warunkach i w niektórych prostych sytuacjach miałem lekkie problemy z decyzyjnością. Myślałem już o tym jeszcze przed wyjściem. Niestety jedna z takich decyzji okazała się być mocno niefortunna...
Baterie kupiłem dopiero w Krapkowicach. Pozytywne zakończenie tej historii nie wpłynęło jednak na mnie kojąco, bo wciąż w głowie miałem rysę na ramie. Dodatkowo gdy zjechałem na zaplanowany przejazd po tutejszym Rynku, zaczęły mnie irytować bruki. Zrobiłem kilka zdjęć do dokumentacji i postanowiłem się stąd szybko ulotnić. Wkrótce dojechałem do tutejszej przystani i gdy już zbierałem się do odjazdu, zauważyłem starszego i lekko sfatygowanego pana z rowerem i sprzętem wędkarskim. Postanowiłem nie dać się złej passie i wymienić z nim kilka zdań. Czy to jeszcze jestem ja? ;-) Zamierzony efekt osiągnąłem bardzo szybko i upiekłem co najmniej dwie pieczenie na jednym ogniu :-) Okazałem komuś zainteresowanie, wywołałem uśmiech, odwróciłem swoje nastawienie i ponownie uczyniłem dzień pięknym :-) Pozytywny efekt nie trwał jednak długo. Trasa zrobiła się nieciekawa. Za Żywocicami wpakowałem się na betonowe płyty (w dodatku z dość dużym jak na taką drogę ruchem samochodowym, spowodowanym remontem "krajówki") i mocno zaczął wiać wiatr. Wyjazd zaczął mnie męczyć. Zacząłem jeszcze raz żałować, że nie pojechałem w kierunku Zdzieszowic razem z nowo poznanym kolegą. Dodatkowo jesiennych widoków nie było tu wcale, wbrew nadziejom towarzyszącym mi przy planowaniu tego etapu wycieczki. W zasadzie jedynym zauważalnym pozytywem był fakt, że powróciły miłe wspomnienia z wycieczki z Aneczką, jak i moich samotnych, gdy zdarzało mi się tędy jeździć w dalekiej przeszłości. Prócz tego byłem już zmęczony jazdą. Zarówno mentalnie, jak i fizycznie. Mocny wiatr nie ułatwiał sprawy. Ostatecznie zaczałem nadrabiać łykanie asfaltu, gdy przed Pokrzywnicą wróciłem na główną. Szło mi całkiem dobrze do czasu, gdy przed rondem w Większycach zauważyłem sygnalizator świetlny, postawiony tu w związku z remontem ronda. Ostatni wyprzedzający mnie kilka chwil wcześniej samochód załapał się jeszcze na przejazd, ale na mnie czekało już czerwone światło. Zatrzymałem się i z niechęcią oczekiwałem na możliwość kontynuowania jazdy. Sznurek samochodów za mną urósł bardzo szybko i zorientowałem się, że ustawiono tu dość długie cykle. Zacząłem żałować, że nie zabrałem się na czerwonym. Co prawda niezgodnie z przepisami, ale spokojnie doturlałbym się za ostatnim samochodem niepostrzeżenie i bez szkody dla nikogo. Myśl ta opuściła mnie jednak bardzo szybko. Czekał mnie jeszcze przejazd przez miasto. Chciałem być w domu dosłownie "już" i męczyła mnie myśl o tym, że przede mną jeszcze ten miejski odcinek. Na całe szczęście minął mi on bardzo szybko. Na ostatnich kilometrach dopadła mnie też refleksja, że w związku z planami na niedzielne rodzinne wyjście, być może był to mój ostatni wyjazd na szosie w tym sezonie, a tu taki klops...

Sympatyczna Anka w oddali :-) Miło i pozytywnie :-)


Słysząc odgłos helikoptera, momentalnie postanowiłem się zatrzymać :-)


A tu już jesiennie bez helikoptera ;-)


Pięknie jesiennie... :-)


Wieża Bramy Górnej w Krapkowicach.


Na Rynku.


Wygląda na zabytek, to strzelę fotkę... ;-)


Przystań.


Osobłoga - przywołuje ciekawe i miłe skojarzenia :-)


I znów Góra św. Anny. Tym razem patrzyłem na nią z lekką tęsknotą.


Ale się wrypałem...


Chyba jechaliśmy kiedyś tędy z Aneczką... :-)


A tutaj, to byliśmy na pewno! :-)



Dane wyjazdu:
113.00 km 0.00 km teren
04:37 h 24.48 km/h:
Maks. pr.:60.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Rudy na szosie :-)

Piątek, 12 października 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

W sumie, to nawet nie wiem skąd mi się taki tytuł wziął... Ani nie widziałem żadnego rudego na szosie, ani sam nie jestem rudy... Dziwna sprawa... ;-) Może, że rude drzewa? Ale one też nie były na szosie, a co najwyżej obok niej... No... Naprawdę dziwna sytuacja... ;-)



Trasa do Kuźni Raciborskiej przeleciała mi bardzo szybko :-) Mimo piątku nie miałem nawet jakiegoś bardzo dużego ruchu samochodowego :-) Pogoda baardzo dopisywała! Na liczniku pokazywało dwadzieścia sześć stopni i może w rzeczywistości aż tyle nie było, a wiejący wiatr miał odczuwalnie niższą temperaturę, to i tak było bardzo super! Mamy połowę października, a tu dosłownie lato! :-) Otaczała mnie piękna przyroda, zatem bardzo szybko dałem się porwać pozytywnemu nastrojowi, który pompuje mi organizm za każdym razem, gdy tutaj jeżdżę :-) Szybko też pojawiła się refleksja, że tutejsze Rudy to takie Roztocze w wersji mikro :-) Coś w tym jest... Na całej tej trasie minąłem kilku rowerzystów, jednego biegacza i dwie pary spacerowiczów. Jutro i pojutrze z pewnością będzie ich tu dużo, dużo więcej!
Droga do Raciborza upłynęła mi bardzo dobrze, choć od pewnego momentu nawierzchnia mocno się zepsuła. W sumie różnicę w nawierzchni dało się już odczuć wcześniej - w momencie przekraczania granicy województw. Zdałem sobie też sprawę z tego, że mnie i rower niesie świadomość zaplanowanego w Raciborzu obiadku, w znanej mi już miejscówce :-) Roześmiałem się w duchu, bo faktycznie było w tym duże ziarno prawdy ;-) Czekała mnie jeszcze wątpliwa przyjemność jazdy krótkim odcinkiem miejskiej drogi rowerowej i już byłem na miejscu, gdzie... dowiedziałem się, że kartą jednak płacić nie można... :-) Przeszło mi przez myśl, aby zrezygnować z konsumpcji, ale szybko dopytałem o dostępny w pobliżu bankomat i udałem się tam. Nie jechałem tu przecież na darmo! ;-)
Obiadek był bardzo smaczny, a postój w okolicach godzin szczytu spowodował, że na trasę wróciłem gdy główne ulice były już dość mocno zakorkowane. Do ronda "ósemki" dystans pokonałem bardzo sprawnie (po części dzięki uprzejmości i korzystaniu z lusterek przez kierujących samochodami), a małe schody zaczęły się na ostatniej prostej. Czułem się nieco jak zawalidroga, ale na szczęście po jakimś czasie w końcu zjechałem z głównej. Trochę miałem jednak niefart, bo "moją" trasą wytyczono również objazd do Głubczyc, więc nie było tak spokojnie jak się tego mogłem spodziewać. Mimo tego w bardzo dobrym nastroju dojechałem do Krowiarek, chyba tylko raz kląc na dziury w nawierzchni - raz i tylko tak malutko ;-) Przy pałacu nie zabawiłem zbyt długo, wracając do dalszej jazdy. Gdy zwróciłem się w kierunku Polskiej Cerekwi nawierzchnia radykalnie się poprawiła :-) Zbiegło się to z powrotem do województwa opolskiego... :-) Komfort przemieszczania się od razu mocno się poprawił i widać było, że ta droga była dość niedawno remontowana :-) Tak, to ja mogę jechać ;-) Wkrótce jednak odbiłem do Jastrzębia i ponownie zaczęły się patataje ;-)
Kilkadziesiąt minut później ponownie wjechałem na równy jak stół asfalt :-) Mijając przystanek zauważyłem wyborcze plakaty i jakby znajomy kontur. Postanowiłem zawrócić i faktycznie - na jednym ze zdjęć widniała twarz mojego dawnego sąsiada! To Ci dopiero ;-) Niedługo potem odbiłem na trakt do Polskiej Cerekwi. Wcześniej jechałem tędy chyba tylko jeden raz i co prawda kojarzyłem, że droga jest utwardzona, to jednak nie pamiętałem czym i w jakim stanie się znajduje. Finalnie okazało się, że wyłożono ją kostką chodnikową. Tak długi odcinek kładli chyba z 5 lat... ;-) W sumie to nie jechało się najgorzej i do miasteczka dotarłem bez żadnej straty czasowej :-) Będąc tam przystanąłem na chwilę na zdjęcie, a ruszając usłyszałem męskie głosy w jakieś restauracjo-knajpie nieopodal. Mijając prowadzące do niej schody zauważyłem... sąsiada z fotografii! Toż to ja go co najmniej kilka lat nie widziałem, a tu nagle dwa razy tego samego dnia i to w dwóch różnych miejscach! ;-) Ale jajca! :-) Krzyknąłem do niego "dzień dobry" i również uzyskałem pozdrowienie, ale nie byłem do końca przekonany, czy zostałem rozpoznany :-) Po tylu latach wcale nie dziwota... ;-)
Pomykałem sobie dalej i w zasadzie byłem już na swoich terenach. Ogólnie spodobały mi się ostatnie kilometry i ukształtowanie terenu :-) Może w niedalekiej przyszłości wykorzystam sobie ten etap dla jakiegoś innego przejazdu :-) W Naczysławkach odebrałem telefon od Aneczki z pytaniem, czy dam radę odebrać Karolka. Wiedziałem jednak, że co najwyżej będę na styk... Ostatni etap to był już po prostu dojazd do domku :-) Cały wyjazd udał się bardzo! Byłem bardzo zadowolony z tego, że jeszcze w październiku udało się coś takiego zorganizować mimo, że jednak nie planowałem tak późnego powrotu :-)

Już w rudzkich lasach! :-)


Nieudolna próba skopiowania zdjęcia z przeszłości ;-)



Na rudzkiej trasie :-)





Znajomy głaz :-)


Kolejne zdjęcia z trasy ;-)





To byłoby świetne miejsce na odpoczynek :-) Ja na szczęście zaraz jadę i z tego byłem zadowolony dużo bardziej ;-)





Przydrożna paproć. Pamiętam, jak pierwszy raz przyjechaliśmy tu z Aneczką... "Wilgotna" pogoda i ten szok, gdy zza zakrętu zobaczyliśmy takie jak tu, tylko że po leśny horyzont... :-)


A na tym moście, to się chyba nigdy nie zatrzymywałem :-) W takim miejscu jak to, nawet taka zwykła budowla wygląda pozytywnie :-)



Przy Pocysterskim Zespole Klasztorno-Pałacowym :-)


Jesień w pełnej okazałości :-) Tylko roweru na zdjęciu brakuje ;-)



Jankowice i tutejszy mężny rycerz ;-)



Jeszcze trochę i Racibórz :-)




A tu chyba widać było "Ankę" :-)


Nad Odrą ;-)


I już Racibórz :-)


U mistrza motywacji ;-)


Kościół pw. św. Jakuba w Raciborzu.


Kupujemy wodę w Pawłowie :-) Pani ekspedientka była bardzo miła, ale w domu zorientowałem się, że nie usłyszałem magicznego "będę winna grosika"! ;-)


Fajny krajobrazowo wylot z Pawłowa :-)


Znany pałac w Krowiarkach :-)


Takie tam tutejsze Win XP ;-)


Maksymalnie zakręcone drzewo :-) Takiego jeszcze nigdy chyba nie widziałem! :-)



Pałac w Jastrzębiu. Kilka razy tu byłem, ale dopiero teraz podszedłem bliżej ;-)




Przystankowo-fotograficzny postój ;-)


Taka "o" droga między polami :-) W sumie, to nie jechało się najgorzej :-)


Jakieś zabytkowe mury w Polskiej Cerekwi ;-) Knajpa widoczna po lewej ;-)


Dębowa... ;-)


Ponownie nad Odrą :-) W oddali jacyś wodni turyści ;-)



Dane wyjazdu:
149.00 km 0.00 km teren
06:09 h 24.23 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Bardzo pozytywny jesienny wyjazd z refleksją

Niedziela, 30 września 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

W związku z tym, że Anula wychodziła z dziećmi na cały dzień, zgodnie z wczorajszym zamysłem wybrałem się na rower :-) Trasę wyrysowałem bardzo szybko i nie sądziłem jeszcze wtedy, że będzie tak udana!



Do Głogówka jechałem raczej spokojnie, mimo wszystko trzymając tempo, przy okazji obserwując sobie góry w Czechach :-) Widoczność była co prawda nieco gorsza niż wczoraj, ale i tak było na czym zawiesić oko ;-) Na wylocie z miasta usłyszałem nagle jakiś hałas i dostrzegłem zbliżający się w moją stronę helikopter, lecący nisko od mojej prawej. Poruszał się na wysokości około czwartego piętra a nie chciałbym przesadzić, że być może nawet trzeciego. Przeleciał dosłownie nad moją głową i gdybym chciał, spokojnie mógłbym cyknąć mu w tym momencie fotkę. Następnie zaczął krążyć nad polem znajdującym się po drugiej stronie jezdni i to w zasadzie skłoniło mnie do zatrzymania się. A nuż będzie lądował? Nic z tego nie wyszło i maszyna po kilku kółkach w miejscu zawróciła w kierunku z którego pierwotnie przyleciała. Traf chciał, że nieopodal zjeżdżałem z głównej właśnie w tamtą stronę, więc aż do kolejnego dużego nawrotu mogłem go obserwować z oddali. Helikopter był cały czarny i przez to wyglądał dość złowrogo. Gdyby miał jeszcze doczepione jakieś działka, to bym się chyba nawet bał ;-) Wtem, właśnie tuż za rzeczonym nawrotem, tuż za Błażejowicami nadleciał ponownie. Tym razem śmignął mi zaraz za plecami i ponownie zaczął krążyć nad polem po lewej. Czego on tam szuka? :-) Oglądałem się za siebie co jakiś czas i już byłem skłonny stwierdzić, że chyba mnie śledzi, ale po chwili odleciał w kierunku cypla granicy z Czechami. To chyba nie ja byłem jednak jego celem, bo znów widziałem na horyzoncie, jak krąży nad kolejnym już polem :-) Poza tym i tak nie miałby ze mną szans ;-) Ja miałem paliwo na cały dzień jazdy - on nie ;-) W końcu zniknął mi z oczu, gdy wjechałem miedzy zabudowania jednej z kolejnych wiosek na trasie :-)
Zrobiło się bardzo przyjemnie. Wioski jak to na Opolszczyźnie w przeważającej części są zadbane, ale tu było jeszcze jakoś przyjemniej. Zacząłem się zastanawiać, czy to wpływ roweru, pogody, czy może gór na horyzoncie, a może tego, że ja po prostu lubię te okolice ;-) Prawdopodobnym jest też to, że przemierzałem teraz zupełnie jeszcze nieznany mi obszar i być może taka zwykła turystyczna ciekawość zrobiła też swoje :-) Jechało się naprawdę bardzo miło i przyjemnie :-) Niebawem doleciałem do Korfantowa - pierwszego większego punktu turystycznego na dzisiejszej trasie :-) Po odwiedzeniu dwóch miejsc, postanowiłem zatrzymać się na posiłek :-) Słoneczko przyjemnie świeciło i choć nie było zbyt ciepło, to rowerowy klimat robił swoje :-) Cieszyłem się na ten i kolejne jesienne wyjazdy, które być może nastąpią zastanawiając się, czy wciąż będę wybierał się na nie na szosie, czy może w końcu "odkurzę" Antka...?
Na trasie do Łambinowic zdecydowałem się na zignorowanie znaku informującego o remoncie i ponownie mi się poszczęściło :-) Byłem już w Łambinowicach, ale do obozu trzeba było jeszcze dojechać kilka kilometrów. Cały czas cieszyłem się pięknymi chwilami i widokami, a na dokładkę dosłownie tuż przed zjazdem z głównej, dostałem jeszcze jeden dar od losu :-) Mijałem ostatnią posesję w Szadurczycach. Stojący na niej dom był już mocno podniszczony i stary. Nie to jednak przykuło moją uwagę, a pan siedzący przy ogrodzeniu i przepięknie grający na akordeonie...! Trafił mnie prosto w serce! Poruszałem się dość szybko, więc zdążyłem jedynie podnieść w górę kciuk i się uśmiechnąć. W odpowiedzi otrzymałem odwzajemniony uśmiech ze zrozumianej intencji. Te dźwięki dopełniły piękna tych chwil i chyba sprawiły też, że moja zaduma będąc już w obozie, była jeszcze pełniejsza. Myślałem nawet o tym, aby w drodze powrotnej zatrzymać się, chwilę jeszcze posłuchać tej pięknej muzyki, zamienić kilka zdań, lecz ostatecznie pojechałem dalej, później nieco żałując decyzji.
Do Łącznika wciąż przeżywałem radość z jazdy, dodatkowo będąc lekko muzycznie poruszony. Pojawiło się też pierwsze zmęczenie i trochę walki z wiatrem. W Mosznej zaliczyłem szybką wizytę - przecież byłem tu niedawno ;-) Mimo bardzo krótkiego pobytu i tak naliczyłem aż trzy pary nowożeńców ;-) Dłużej zeszło mi za to w Dobrej, ale tam finalnie pałacu z bliska nie zobaczyłem. Był za to park i zbiornik wodny pośród ciekawej okolicy :-) Na trasę wróciłem po dość długim kręceniu się po tutejszych uliczkach :-) Droga do Krapkowic przebiegła dużo szybciej :-) Tym razem wiatr nie przeszkadzał, ale od Otmętu znów miałem w twarz ;-) Był to już jednak ostatni etap i po prostu trzeba było dać radę ;-) Nagle zostałem wyprzedzony dosłownie na piętnaście, może dwadzieścia centymetrów! Było to też tak szybko, że nie zdołałem dokładnie oszacować tej odległości. Dramat! Nie ujechałem daleko dostrzegając na wlocie do Januszkowic mały korek z powodu ruchu wahadłowego. Patrzyłem tylko, czy ów kierowca zdążył jeszcze śmignąć za sygnalizator, czy też nie. Był drugi w kolejce, a ja w obecnej sytuacji nie zamierzałem odpuszczać! Podjechałem ostrożnie z prawej strony, delikatnie pukając w szybę pasażera i dając znak do otworzenia szyby. Moim oczom ukazała się starsza pani i już to spowodowało, że połowa negatywnych emocji od razu ze mnie zeszła. Po "prawidłowej" stronie pojazdu było jeszcze ciekawiej. Kierowcą okazał się być jeszcze starszy pan, więc tym razem skończyło się na uprzejmym wyjaśnieniu sytuacji i pouczeniu ;-) Gdy zapaliło się zielone puściłem jak zawsze kilka pojazdów, ale okazało się też, że w międzyczasie korek zrobił się dość długi, zatem ruszyłem nie dzieląc się dalej swoją uprzejmością ;-) Cała trasa, a ściślej mówiąc cała "prawie" od Krapkowic, była mi bardzo dobrze znana lecz przez to, że bardzo dawno tędy nie jechałem, nie okazała się być wcale nudna :-) Dodatkowo wyremontowano dramatycznie słaby odcinek nawierzchni w lesie za Januszkowicami i nawet taka niby błahostka spowodowała, że uśmiechnąłem się w duchu :-) Gorzej było jednak w Kłodnicy, gdzie przed wiaduktem zerwano asfalt, pozostawiając nielubiane przez szosę ślady i niewielkie wyboje. Trzeba było zwolnić, bo znów prawie wszystkie gwinty piszczały ;-) Ze świateł ruszałem pierwszy, aż tu nagle pasażer jednego z mijających mnie samochodów zaczął coś do mnie machać i wykrzykiwać. O co kaman? :-) Zdziwiłem się drugi raz, widząc dość znaczny korek przed rondem - o tej porze dnia i tygodnia? Tego się nie spodziewałem :-) Dało mi to jednak okazję do ponownego minięcia się z owym pojazdem i znów ten jegomość machał i krzyczał ;-) Dało się jednak zrozumieć, że to było coś w rodzaju pozdrowień, czy dopingu :-) Czyżby był fanem kolarstwa? ;-) Do domu dotarłem już zmęczony - zapewne wiatrem na ostatnich kilometrach, począwszy od wylotu z Łambinowic. Mimo tego byłem totalnie pozytywnie naładowany! Tak cudowny mi ten wyjazd wyszedł! Akordeon wciąż grał mi między uszami...

Helikopter za Głogówkiem kluczył tu i tam. Ktoś ma hobby jazdę na rowerze, ktoś latanie helikopterem ;-)




Pasmo gór w Czechach i gdzieś tam - niewidoczny na zdjęciu - szukający czegoś helikopter ;-) 


Baszta w Białej :-)


Pałacu w Białej z bliska nie zobaczyłem, bo układ ulic był jakiś dziwny i finalnie zrezygnowałem ;-) No to sobie chociaż popatrzyłem z daleka ;-)


Zabytkowa remiza strażacka w Korfantowie :-) Super przyjemnie się jechało... Taki dzień na rowerze, to piękna sprawa... :-)


Zamek w Korfantowie :-)


Pierwszy "turystyczny" postój na trasie :-) Czyżbym jesienne krajoznawcze wypady organizował sobie już na szosie?


Ha! I znowu opłaciło się zaryzykować! ;-)


Obóz jeniecki w Łambinowicach. Było trochę zadumy przez kilka chwil...















Całkiem ładna kapliczka przy drodze :-) I miejsce znów tak piękne... Mnóstwo żołędzi i samosiejek dębu... Niby tak normalnie, a tak magicznie... :-)


Centralne Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach.



Już na wylocie z Łambinowic. Stary cmentarz jeniecki. Widok robił ogromne wrażenie...!




Pałac w Mosznej widoczny z trasy :-)


Pałac w Mosznej widoczny z bardzo bliska ;-)


Pałac w Dobrej ;-)


W przypałacowym parku, choć z dala od niego ;-) Kolejne piękne miejsce na trasie... :-)




Kościół św. Jana Chrzciciela. Na wikipedii zdjęcie jest dużo ładniejsze, ale i tak warto było tu przyjechać :-)


A brama zamknięta... Poza tym zdałem sobie sprawę z tego, że kiedyś już tu na rowerze byłem! :-)


Dymiące wzgórze ;-)



Dane wyjazdu:
98.02 km 0.00 km teren
03:48 h 25.79 km/h:
Maks. pr.:63.11 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Anka + Moszna, to świetne połączenie ;-)

Piątek, 21 września 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

Pomimo tego, że zdobyłem kwalifikację do tegorocznego MRDP Zachód, postanowiłem wręcz w ostatniej chwili wycofać się z udziału w imprezie. Po ostatniej szarży po górach zaczęły pojawiać się u mnie małe negatywne objawy. Wiedziałem, że w tym stanie nie mam szans na choćby dobrą jazdę na - co by nie było - wciąż dla mnie dużym dystansie (choć czysto matematycznie wychodził jednak spory zapas). Pod względem tempa byłem lepszy, niż dla porównania w drodze do Portugalii, dystans poszczególnych dni również przemawiał "za", natomiast po tylu latach rowerowania znałem już swój organizm. Ewentualny start pogłębiłby tylko negatywne, fizyczne odczucia. Szkoda, bo ponownie minęła mi szansa na start w tej imprezie a miała ten plus, że można było poznać trasę w trzech osobnych edycjach - odbywających się rok po roku. Mam już cichy plan, aby przejechać tą trasę wiosną przyszłego roku. Oczywiście jeśli wciąż będę chciał brać udział w kolejnej edycji pełnego maratonu.
Wewnętrznie czułem, że odwołanie startu, to była dobra decyzja. Tymczasem dzień był piękny! Ponoć to ostatni tak piękny dzień przeciągającego się w pożegnaniu lata. Za ochoczym przyzwoleniem Aneczki, postanowiłem wykorzystać pełne jeszcze słońce i podciągnąć jeszcze trochę wynik września :-) Miało być inaczej, ale w zamian postanowiłem poobserwować swój organizm na krótszej trasie. Byłem ciekaw czy objawy na rowerze się nasilą, czy może wręcz ustąpią. Byłem praktycznie pewien tego drugiego scenariusza ;-)



Tempo jazdy od samego początku miałem wyższe, niż tego chciałem. Szybko się to wyjaśniło - w plecy wiał mi bardzo mocny wiatr. Pościgałem się trochę z samochodami w mieście i do Leśnicy dojechałem nadzwyczaj szybko. Wiedziałem jednak, że na powrocie będzie już gorzej ;-) Najprawdopodobniej był to najprzyjemniejszy etap wyjazdu ;-) Po nawrocie w kierunku Ligoty podziwiałem i najbliższą okolicę (podnóże Góry św. Anny, okoliczne kolorowe pola) i również tą dalszą - widoczność była tylko dobra, ale kolorową elektrownię było widać ;-) Sielanka trwała bardzo krótko, bo po kolejnym nawrocie dosłownie dostałem wietrzny strzał! Już w pierwszej sekundzie przeszło mi przez myśl, że zaraz mi się w kołach szprychy powyginają! ;-) Momentami jechałem pochylony na bok, a wyprzedzające mnie od czasu do czasu samochody powodowały chwilowe zmiany ciśnienia i w efekcie majtanie całego roweru. Na szczęście do Gogolina miałem niedaleko i tam między zabudowaniami spodziewałem się nieco odetchnąć :-) Zastanawiało mnie tylko, jak będzie wyglądała jazda na trasie do Mosznej... ;-)
W Gogolinie i Krapkowicach może od wiatru odetchnąłem, ale za to ruch samochodowy był dużo większy, niż się tego spodziewałem. Popołudniowy szczyt, ale żeby i tutaj aż tak?!? Ponadto jakieś trzy baby, którym nie wiadomo kto dał prawo jazdy, skutecznie podniosły mi ciśnienie, zachowując się na drodze co najmniej niepoprawnie. Dramat. Za rondem na "krajówce" ruch ustał, ale w to miejsce ponownie pojawił się wiatr... :-) Jakoś jednak trzymałem równe tempo i doturlałem się w końcu do Mosznej :-) Sporo się tu pozmieniało. Remont nawierzchni, droga rowerowa obok niej... Na tyle krajobraz uległ przekształceniu, że miałem problem, aby trafić na miejsce ;-) W końcu się jednak udało ;-)
Przy zamku cyknąłem tylko dwa zdjęcia i udałem się w drogę powrotną. Słońce już jakiś czas schowało się trochę za cienkie chmury i na ziemię padały długie cienie. Gdy zwróciłem się w kierunku Głogówka, dopiero się zaczęło... To był absolutnie najgorszy etap dzisiejszej trasy! Wiało jak cholera! Nawet przeszło mi przez myśl, żeby zmienić kierunek na Krapkowice, ale szybko się skarciłem ;-) Niemniej jednak trochę żałowałem, że wytyczyłem sobie tak długą trasę. To nie miała być walka z wiatrem, a spokojny przejazd obserwacyjny! Organizm jednak dawał radę i zmęczenie zacząłem odczuwać dopiero pod koniec dojazdu do "krajówki" z Prudnika. W Głogówku postanowiłem odpuścić zaplanowany tutaj postój spożywczy i wykorzystać na maksa zmianę kierunku i wiatru. To była chyba dobra decyzja, bo moje tempo znacznie wzrosło :-) Rozpędziłem się na tyle, że nawet już u siebie w mieście ciężko mi było przystopować ;-) Zrobiłem to dopiero w Kłodnicy :-) Uff... ;-) Do domu wszedłem już jednak z wyraźnie odczuwalnym bólem nóg. Coś, co już od lat mi się nie przytrafiło. To nie był standardowy ból mięśni, a jakieś pieczenie z mrowieniem, czy coś takiego... Chyba czekają mnie dwa kroki wstecz...

Cześć...


Moszna. Widać, jak zmieniło się niebo w porównaniu z poprzednim zdjęciem :-)



Dane wyjazdu:
60.62 km 0.00 km teren
02:03 h 29.57 km/h:
Maks. pr.:48.05 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Zamek w Niemodlinie - innym razem ;-)

Czwartek, 30 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

I kolejny dzień na strychu... ;-) Na szczęście dzięki mojej walecznej Aneczce wyszedłem po obiadku na rower ;-) Wcześniej jeszcze wyrysowałem sobie trasę na komputerze. Nieco krótszą niż wczoraj. Nie chciałem po raz kolejny jechać po nudę...



Gdy tylko ruszyłem, słońce schowało się za chmurami. Przed co by nie było, jednak kilkoma godzinami w trasie zacząłem żałować, że zamiast koszulki na ciało, nie wziąłem przedniej lampki. W Chruścicach minąłem sporych rozmiarów konstrukcje dożynkowe, ale szkoda mi było czasu na zatrzymywanie się. Uznałem, że zatrzymam się tu w drodze powrotnej. Jechałem dalej, ciekawy wizyty w zaplanowanym miejscu :-) Trochę jednak mój spokój mąciła sporych rozmiarów granatowa chmura na horyzoncie - oczywiście w kierunku gdzie zmierzałem :-) W końcu na trasie do Lewina Brzeskiego zatrzymałem się i sprawdziłem na komórce pogodę w Niemodlinie. Nie było za ciekawie. Dodatkowo wzrokowo oceniłem sytuację i coś podpowiedziało mi, abym zawrócił. Tak też zrobiłem.
Po wznowieniu jazdy od razu ruszyłem z kopyta. Pomógł mi też wiatr. Zaczęło mi się śpieszyć. Ponadto robiło się coraz to bardziej szaro. Leciałem całkiem dobrym tempem, aż tu nagle - dosłownie gdy minąłem rondo w Starych Siołkowicach - spadły na mnie pierwsze krople. Początkowo bardzo niemrawo. Nawet nie byłem pewien, czy faktycznie padało. Dowiedziałem się tego po dwóch chwilach. Lunęło maksymalnie! Dodatkowo zrobiło się bardzo ciemno. Oj dawno nie jechałem w takich warunkach! Ekranu nawigacji prawie nie widziałem i nie byłem w stanie sprawdzić dystansu do domu. Oczywiście odpuściłem sobie zerkanie tam, bo trzeba było patrzeć na drogę! Nadjeżdżające z przeciwka samochody dodatkowo mnie oślepiały. Masakra :-) W końcu dobiłem do lasu za Brzeziami. Tu również było ciemno, ale już dużo spokojniej :-) Dalej trzymałem tempo i wkrótce zawitałem do domku :-) Oczywiście bardzo zadowolony! :-)

Stop na ocenę sytuacji :-)



Gdzieś tam był właśnie Niemodlin :-) Owa Chmura na żywo wyglądała dużo gorzej.


Jadąc jeszcze "tam", zauważyłem nieopodal drogi wysoki obelisk z gwiazdą na szczycie. Zdjęcie zrobiłem już na powrocie. Trzeba będzie tu kiedyś podjechać Antkiem lub Kośką i sprawdzić, co to za ustrojstwo. Pewnie gdzieś tu "bratnia" armia przekraczała Odrę.



To nie przystanek na przeczekanie :-) Chowam komórkę do siatki z zapasową dętką i dyla na deszcz! Jest radocha! ;-)



Dane wyjazdu:
120.59 km 0.00 km teren
04:19 h 27.94 km/h:
Maks. pr.:53.65 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Na poszukiwanie Fiata Palio ;-)

Środa, 29 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Do obiadku pracowaliśmy z dziadkiem w domku i na podwórku. Później znalazła się sposobność na wyjście na rower, choć w związku z tym, że chciałem machnąć powyżej setki, nie miałem czasu aby zaplanować jakąś inną trasę. Miałem na to ochotę, bo tutejsza namysłowska mocno się zepsuła, a ponadto "tłukąc" ją już tyle razy i nie mając jakiegoś ciekawego punktu po drodze, po prostu mi się znudziła.



Ruszyłem bardzo spokojnie. Nie śpieszyło mi się. Cieszyłem się jednak z otrzymanej możliwości :-) Ten wyjazd to było trochę takie nabijanie kilometrów, które musiałem wykonać przed planowanym na ten weekend większym wyjazdem. Wtem przypomniało mi się, że w Domaszowicach należałoby się rozejrzeć za jednym samochodem ;-) Miałem więc już plan na ten wyjazd :-)
Droga do Namysłowa minęła mi standardowo. Trochę dziur, jeszcze więcej samochodów. W sumie nic ciekawego. Przy okazji przypomniało mi się też, że w tym roku - mimo teoretycznie większej ilości dostępnego czasu, związanej z nowym trybem życia - nie byłem ani razu na swoich serpentynkach... Za Namysłowem postanowiłem przystanąć na poboczu. Jak zwykle wiatr wiał nie tak jak trzeba ;-) Będąc na owym poboczu wysłałem SMSa zwrotnego do Aneczki, a że na horyzoncie zauważyłem jakiś samochód, postanowiłem nie włączać się jeszcze do ruchu. Przecież mi się nie śpieszyło :-) Postój jednak się przeciągał. Tu auto, tu sznurek i tak mimo możliwości, nie rozpoczynałem dalszej jazdy. Wtem w moje oczy rzucił się samochód jadący nieco z przodu od kolumny pozostałych. Jakiś znajomy ten kolor... Wlepiłem oczy w przód maski... To Fiat! I to Palio Weekend! ;-) Zdążyłem tylko sięgnąć po komórkę i cyknąć zdjęcie już tyłu samochodu. Ależ spotkanie! No ile tu może być takich samochodów i to w dodatku na namysłowskiej rejestracji i na trasie Namysłów - Domaszowice?!? :-) Później na trasie porównałem jeszcze zdjęcia z aukcji ze świeżo zrobionym. Autko tatusia jak nic! Tego się nie spodziewałem...! :-) Szybki telefon do Aneczki i w końcu ruszyłem przed siebie :-) W samych Domaszowicach samochodu już nie wypatrzyłem :-)
Leciałem sobie dalej rozmyślając o tym i o tamtym. Kiedyś po pracy, robiliśmy z Anią czterdzieści kilometrów. Teraz po południu sto... :-) Trochę się jednak zmieniło przez ten czas :-) Zacząłem liczyć. Sto razy cztery... I tak dalej ;-) Oczywiście nie można tego przełożyć w relacji jeden do jednego, ale każdy taki wyjazd daje jakiś tam obraz sytuacji. Szkoda, że więcej trzysetek nie udało się zrobić. Dodatkowo doszły rozważania dotyczące ubioru. Już wiem, że na weekend nie dam rady się dobrze przygotować. Jakoś to będzie ;-) Chyba jak zawsze w przypadku moich dalszych i na swój sposób przełomowych wyjazdów :-) Zacząłem też kombinować, czy już na samym Maratonie nie przestawić sobie nieco doby. Zobaczy się. Tymczasem trwała nierówna walka między mną, a samochodami i TIRami. Chyba przestanę tutaj przywozić szosę... Raz, że nie bardzo jest gdzie jeździć, a dwa stan nawierzchni w okolicy szosowo pozostawia jednak trochę do życzenia. Z Kędzierzyna jestem w stanie wyrysować sobie o wiele więcej wariantów. Wreszcie znalazłem się w Jełowej. Zjeżdżając z "krajówki" mogłem odetchnąć od natężenia ruchu. O dziwo droga do Łubnian i do samej Brynicy poszła mi jakoś bardzo szybko :-) Na ostatniej prostej zwolniłem jednak tylko ociupinkę ;-)

Skutki piątkowej zawieruchy.


Ładne koniki w Brynicy :-)


Stawy przed Pokojem :-) Miło... :-)


Za Namysłowem :-) Lekko przedłużony postój, aż tu nagle...


Autko tatusia! ;-)


Wołczyński pomnik. W tle Kościół św. Teresy z Liseaux.


Podczas powrotnej jazdy wzdłuż Brynicy, co rusz napotykałem ślady nawałnicy sprzed kilku dni...




Na zakończenie dnia :-)



Dane wyjazdu:
77.49 km 0.00 km teren
02:43 h 28.52 km/h:
Maks. pr.:49.44 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Pyskowice :-)

Środa, 22 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Kolejny dzień gorącego lata :-) Popołudnie miałem wolne, więc z ochotą wyszedłem na rower :-)



Na początku przebijanie się przez miasto :-) To zdecydowanie najgorszy etap. Odkąd wybudowali te cholerne drogi rowerowe, tłok jak nie wiem co. Żeby to jeszcze były tylko rowery, ale nie - rolki, wózki, czy te... no... sigłeje (takie w wersji dla dzieci ;-) ). Na starej Blachowni niespodzianka - w trzech miejscach zerwali asfalt i to tak nieładnie. Hamowanie prawie do zera, ale wyjazd z naszej metropolii był już niedaleko ;-) Na trasie odetchnąłem :-) Dobrze się stało, że wyszedłem na ten przejazd, bo gdzieś szlify do maratonu muszę zdobywać. Klamka jeszcze nie zapadła, ale jestem raczej za, niż przeciw :-) Szkoda, że inne sprawy się poukładały tak, a nie inaczej, bo dylematu nie byłoby wcale.
W Pyskowicach ludzi od groma :-) Ogólnie czysto i przyjemnie :-) Średnia mi co prawda spadła, ale co tam ;-) Droga do Toszka upłynęła całkiem szybko, ale jeszcze szybciej poszedł mi odcinek do Niewiesz, czy nie wiem jak to napisać ;-) Powrót na szoskę był naturalny :-) To chyba faktycznie najwygodniejszy rower ;-)

Rynek w Pyskowicach :-)


Pomnik na Placu Piłsudskiego :-)



No i wpierniczyłem się na remont ;-)


Wieża ciśnień w Toszku :-)



Dane wyjazdu:
120.67 km 0.00 km teren
04:12 h 28.73 km/h:
Maks. pr.:50.16 km/h
Temperatura:34.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Kluczborska trasa z kolką ;-)

Poniedziałek, 13 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Obudziłem się z samego rana i od razu ucieszyło mnie bezchmurne niebko :-) Momentalnie do głowy wpadła mi myśl, że to będzie dobry dzień na rower :-) Temperatura nawet nie musiała się rozkręcać, bo gorąco było praktycznie od samego początku :-) Do południa popracowaliśmy troszkę na podwórku, zatem wyjście na dwa kółka zaplanowałem sobie na po obiadku :-) Uśmiechałem się lekko w myślach... Kiedyś takie trasy zajmowały mi cały dzień... :-) Start miałem zaplanowany na czternastą :-)



Gorąco dawało się we znaki od samego początku :-) Budowałem sobie średnią powoli, choć znów podświadomie zacząłem jechać szybciej, niż bym tego chciał :-) Szybko też doszedłem do wniosku, że nie bardzo jest gdzie tu jeździć na szosie! Z początku tak chwalona przeze mnie trasa do Namysłowa, zrobiła się z czasem wyboista i podziurawiona. Nie wiem tylko, czy to asfalt z upływem czasu tak się postarzał, czy to moje wymagania wzrosły. Do Namysłowa ot po prostu dojechałem, walcząc trochę z wiatrem :-) Zmieniając kierunek zrobiło się jeszcze gorzej, ale nie narzekałem :-) Pomykałem sobie śmiało, aż na wlocie do Wołczyna musiałem się zatrzymać z uwagi na światła ustawione z powodu jakiegoś małego remontu. Ustawiłem się za krótką ciężarówką, mając za swoimi plecami krótki sznurek samochodów. Gdy zapaliło się zielone, puściłem jeszcze przed siebie osobówkę, aby dać sobie więcej dystansu w razie jakiś wybojów, nagłej zmiany nawierzchni i tak dalej. Jadąc bezpośrednio za ciężarówką miałbym utrudnioną widoczność. Poza tym czułem się pewnie i bezpiecznie. Już nie raz tędy jechałem i znałem topografię tej trasy :-) Tuż przed Rynkiem wyprzedziłem osobówkę i jechałem na prawej krawędzi jezdni, w bezpiecznej odległości za ciężarówką. Nie pamiętałem, czy był tu zwykły asfalt, czy bruk i to determinowało mój styl jazdy. Poza tym były przecież skrzyżowania, przejścia dla pieszych, więc trzeba było uważać. Odpowiednio wcześniej przygotowałem się też do zapamiętanego stopu i ruszyłem dość płynnie za ciężarówką. Czekał mnie teraz prosty odcinek drogi, opadający lekko w dół. Na jednym z pierwszych tutejszych przejazdów, wyjeżdżający z prawej strony pojazd wymusił mi tu pierwszeństwo, więc pamiętając o tym, tym bardziej uważałem, trzymając dystans do poprzedzającego mnie gabarytu. Zbliżaliśmy się do przejazdu kolejowego, ciężarówka zwolniła po czym ruszyła, a ja nagle spostrzegłem jak zza jej prawej burty wyłania się mrugający semafor. Natychmiast dałem po hamulcach tak, że lekko zniosło mi nawet tylne koło jednocześnie zauważając, że szlabany wciąż są w górze, a co najwyżej ten po drugiej stronie był minimalnie opuszczony. Praktycznie w tym samym momencie usłyszałem pisk opon (zdawało mi się, że pojazdu jadącego bezpośrednio za mną), po czym nastąpił krótki i głuchy huk. Tak, jakby ktoś komuś wjechał w kufer. Wszystko działo się bardzo szybko i trwało dwie, max trzy sekundy. Jakby tego było mało, tuż po moim zatrzymaniu dróżnik krzyknął do mnie "Dawaj! Dawaj! No jedź!" Dwa pierwsze słowa energicznie, a dwa ostatnie jakby ze zniecierpliwieniem. Zerknąłem w dół jego postaci zauważając, że steruje szlabanem. Lekko ogłupiały ruszyłem, aż tu nagle pod koniec pokonywania przejazdu kolejowego zauważyłem, że przeciwległy szlaban opuszcza mi się prawie na głowę! Schyliłem się w obawie, czy nie dostanę po garbie, jednocześnie odwracając się pytająco w kierunku dróżnika. No to po jaką cholerę kazał mi jechać, jak teraz szlaban zamyka!!! Tym razem na bank będę na jutubie... :-) Przez kilka następnych kilometrów analizowałem sytuację. Jechałem przy prawej krawędzi jezdni, więc nawet jeśli ów hałas który słyszałem był czyimś dzwonem, to na pewno nie było to z mojej winy. Co do dróżnika, to de facto jako osoba kierująca ruchem miał pierwszeństwo przed znakami, więc tu również nie dopatrzyłem się swojej winy. Aż do Kluczborka obserwowałem wyprzedzające mnie samochody. Nie było wśród nich tego białego, który w Wołczynie jechał za mną. Mimo wszystko miałem nadzieję, że do żadnej stłuczki nie doszło. Po co to komu? A poza tym dzień taki piękny... Kończąc przejazd obwodnicą Kluczborka dojrzałem spory ruch samochodowy. Czyli aż do samego Opola będę miał TIRy poganiane osobówkami i innymi TIRami. No cóż. Jakoś to będzie :-) W gruncie rzeczy nie było najgorzej, choć między TIRami wyprzedzającymi mnie przeciwległym pasem znalazło się kilka takich, które robiły to z mniejszą finezją. Generalnie jednak na mocny plus. Oj, sporo się u nas zmieniło w tym względzie... Dla śmiechu dodam, że osobówka która zapamiętała mi się jako pajac na drodze, była... na czeskich blachach :-) Nic dodać, nic ująć. Mam wrażenie, że u naszych południowych sąsiadów zmieniło się w tym czasie na gorsze. Od Jełowej miałem już spokojniej :-) Do domku przyjechałem piętnaście minut przed zakładanym optymistycznym wariantem czasowym :-)

Przy stawach w Krogulnej :-)


Postój gdzieś na trasie ;-)


W połowie drogi między Kamienną a Domaszowicami :-) Wylewam część wody z bidonu na głowę... Nie pierwszy i nie ostatni raz... Gorąco. Bardzo gorąco!


Obwodnica Kluczborka. Niestety się kręcą... ;-) Dodatkowo przez cały dzień było tak gorąco, że zacząłem zastanawiać się, czy to aby na pewno dobry pomysł, abym w takie dni organizował sobie takie trasy. Od Portugalii coś jestem mniej odporny na temperatury...



W połowie drogi między Kluczborkiem a Bierdzanami ;-) Krótkie odsapnięcie... :-) Na końcowym etapie zaczęła łapać mnie kolka! Chyba nigdy wcześniej nie miałem kolki na rowerze! :-) Coś za dużo obiadu było ;-)


Dąbrówka Łubniańska. Ostatni postój na trasie. Mimo relatywnie krótkiego dystansu czuję zmęczenie.