Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wypady, nie w(y)padki ;-)

Dystans całkowity:11362.69 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:530:50
Średnia prędkość:21.41 km/h
Maksymalna prędkość:78.56 km/h
Liczba aktywności:161
Średnio na aktywność:70.58 km i 3h 17m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
59.33 km 0.00 km teren
03:06 h 19.14 km/h:
Maks. pr.:38.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Dziergowice po pracy

Czwartek, 31 marca 2011 · dodano: 31.03.2011 | Komentarze 0

Rano miałem duże problemy, z zebraniem się w drogę i ostatecznie wyjechałem dziesięć minut, po założonym czasie. Miałem dużego wnerwa i na trasie wszystko mnie dodatkowo wkurzało. Niemniej jednak z garba zeszło mi, gdy dotarłem do Ani. Puściłem Iron'ów i ze słuchawkami w uszach, poszedłem do pracy, ostatecznie wyluzowywując się podczas drogi. Chciałem dziś kupić łańcuch, kasetę, a także nowy bidon, więc w ciągu dnia zadzwoniłem zarówno do sklepu, jak i serwisu, aby dograć wszelkie sprawy.



W pół godziny po pracy, wyjechaliśmy w drogę. Na pierwszym skrzyżowaniu, musieliśmy poczekać na zielone, ale gdy tylko się zapaliło wydarłem do przodu, czekając na Anię za wiaduktem. Niedługo jednak jechaliśmy razem - czułem fajną lekkość, którą dodatkowo pieścił wiejący lekko wiatr. Postanowiłem więc jechać swoim tempem, lekko przemykając przez miasto. W sklepie poświęciłem kilka minut na zakupy, po których wyruszyliśmy w dalszą drogę. Niebawem dotarliśmy do skraju lasu na Piastach. Będąc z przodu, zauważyłem nagle kątem oka, iż Ania jadąc bardzo wolno, przechyla się na bok upadając. Początkowo zacząłem się śmiać, ale chwilę później zauważyłem uschnięty krzak i nieco się zmartwiłem, gdyż stwarzał on potencjalne zagrożenie. Okazało się też, że leżały tam porozbijane butelki, ale na szczęście na strachu się skończyło :-) Przejechaliśmy między drzewami na Biały Ług i stamtąd do drogi do Azot. Tymczasem mnie włączyło się parcie na średnią, dlatego też do osiedla dojechałem nieco szybciej od Ani, czekając na nią już przed leśnym traktem do Kuźni. Dla zachowania równowagi, jechaliśmy tamtędy już obok siebie, gadając jak zawsze :-) Na drodze asfaltowej do Starej Kuźni, minęliśmy jadący znad przeciwka peleton kolorowo ubranych kolarzy i pozdrowiliśmy się wzajemnie. Takie miałem jednak wrażenie, że tamci mimo że zawodowcy, to jacyś tacy niemrawi byli ;-) Ja tymczasem znów przycisnąłem, jadąc szybciej aż do Kuźni, gdzie zaczekałem na Anię, która dojechała po bardzo krótkiej chwili. Między zabudowaniami wyprzedziliśmy dwie panie na rowerach i po około dwóch kilometrach, znaleźliśmy się w Kotlarni.
Spokojnie dotarliśmy do przejazdu, a stamtąd odbiliśmy na teren zakładu, przemykając przez niego cichaczem ;-) Już nieco wcześniej zaczęło mocniej wiać i miałem nadzieję, że między drzewami nie będzie to aż tak odczuwalne, ale niestety na leśnej drodze, wiatr hulał jeszcze mocniej - w dodatku w całkiem przeciwną stronę, niż kierunek w którym zmierzaliśmy. Jechaliśmy spokojnie obserwując otoczenie, aż tu nagle Ania dojrzała dwie dorodne sarny, które przecięły nam drogę, a następnie przebiegły przez znajdujący się obok głęboki parów. Nie ujechaliśmy daleko, gdy ponownie dwie sarny - tym razem nieco mniejsze - znów przebiegły nam przed nosami, znikając między drzewami. Nieco pobudzeni takim obrotem spraw pedałowaliśmy dalej, aż tu znowu - tuż przed skrzyżowaniem, prowadzącym do jeziora - zauważyliśmy kolejne dwie! Na nasz widok, zaczęły uciekać w naszą stronę, aby po chwili przebiec za nami w bardzo niewielkiej odległości. Jeszcze przez dłuższą chwilę, mogliśmy oglądać ich białe zadki ;-) Jadąc po nieco bardziej piaszczystej drodze, dotarliśmy do celu, gdzie zjedliśmy i pogadaliśmy. Dosyć szybko jednak musieliśmy się stamtąd zbierać, gdyż słońce robiło się już blade.



Postanowiliśmy jechać lasem do Lubieszowa. Za pierwszym skrzyżowaniem, minęliśmy rodzinkę na rowerach. Oczywiście skomentowaliśmy to zdarzenie bardzo pozytywnie i było ono wstępem do dalszej rozmowy. Tak. Znów włączyła się nam konkretniejsza gadka :-) Mimo to za przejazdem kolejowym urwałem temat, aby choć jeszcze przez chwilę, wsłuchać się w świergot ptaków - to przecież jeden z ostatnich momentów ciszy.
Przejechaliśmy krótki odcinek głównej drogi przez wioskę i zboczyliśmy na szlak. Jechaliśmy równym, dosyć szybkim tempem, aż tu znów nagle Ania dojrzała trzy biegnące polem sarny: dwie dorosłe i jedną - wręcz maluśką. Zatrzymując się, obserwowaliśmy ich ucieczkę. W pewnym momencie mała przewróciła się, a jej "rodzice" przystanęli, spoglądając na nas. Wszyscy czekaliśmy na rozwój wypadków. Nie trwało to długo, gdyż obydwie sarny zaczęły biec dalej, a my niemal w tym samym momencie, postanowiliśmy zbliżyć się do małej i sprawdzić co się stało. Porzuciliśmy rowery na polu nieopodal drogi i podeszliśmy kilkanaście kroków. Na ten widok sarenka wstała i zaczęła biec w kierunku, z którego przybyła. Obserwując ją jeszcze przez chwilę, wróciliśmy do rowerów i ruszając z przejęciem, dotarliśmy do Bierawy, której zabudowania ujrzeliśmy dosłownie po kilku machnięciach pedałami.



Zrobiło się już ciemno, a my skierowaliśmy się w stronę szlaku do Starego Koźla i mimo, że jego nawierzchnia była mniej przyjazna, przemknęliśmy po nim w miarę szybko. Z uwagi na panującą ciemność, nasza prędkość nieco spadła, ale dzięki temu mogliśmy dotrzeć do Brzeziec bez żadnych ekscesów. Ostatni etap szlaku, także wydał się nam bardzo krótki i minął nam bardzo szybko. Rozstaliśmy się przy Gliwickiej, skąd każde z nas ruszyło już swoją stronę.

Dane wyjazdu:
48.25 km 0.00 km teren
02:36 h 18.56 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Góra echa

Środa, 30 marca 2011 · dodano: 30.03.2011 | Komentarze 0

Po pracy miałem zamiar kupić części do roweru. Szedłem chodnikiem z zamysłem udania się do sklepu. Było bardzo ciepło. Ludzie porozbierani, a ja jeszcze w zimowej kurtce... Nie uszedłem więc daleko - zrezygnowałem z zakupów i udałem się na przystanek autobusowy. Miałem okazję być nieco wcześniej w domu, więc i rower zaliczę :-) Zresztą... Najpewniej pojadę razem a Anią :-) Na wiacie PKS termometr pokazywał 19,1 stopnia. Już nałogowo sprawdzam tam temperaturę ;-) Aż żal takiego dnia bez kręcenia korbą! Już z domu zadzwoniłem do Ani i ustaliliśmy trasę.



Znów się zgraliśmy :-) Ledwie zajechałem w umówione miejsce i już Pszczoła wyłoniła się zza zakrętu :-) Na Rogach zjechaliśmy na boczną drogę, mijając wcześniej tumany kurzu z wyprzedzającej nas jeszcze na głównej ciężarówki. Dotarliśmy do polnego traktu gadając, a gdy go pokonaliśmy, chwilę zastanawialiśmy się nad dalszą wersją trasy. Postanowiliśmy dojechać do stoczni, mijając stawy, przy których "urzędowało" sporo wędkarzy. Pomyślałem sobie wtedy, że chyba także się stęsknili przez zimę... Objechaliśmy stocznię i wjechaliśmy na polną drogę w kierunku Poborszowa. Gdy jechaliśmy wzdłuż Odry zahamowałem ostro, o mało nie doprowadzając do kolizji. Wszystko przez leżącą na ziemi... puszkę "Perły" :-) W sumie to nadarzyła się też okazja, aby pokazać Ani gdzie to niosłem Kośkę na plecach, podczas jednego z zimowych wyjazdów.
Zaraz na początku lasu, z małego zamyślenia i manii utrzymywania średniej, zostałem wyrwany okrzykiem Ani, która dojrzała polanę pełną kwiatów - przebiśniegów (tak mi przynajmniej mówiła ;-) ) i innych... roślinek ;-) Trzeba przyznać, że gdybym jechał tu sam, to pewnie poniesiony manią wielkości (średniej ;-) ) popędziłbym dalej i minąłby mnie ten - faktycznie uroczy - widok :-) Spędziliśmy tam kilka minut, ponieważ Ania była wręcz zauroczona tym miejscem.







Postanowiliśmy następnie pojechać drogą wgłąb lasu. Co jakiś czas obeschłe gałązki, leżące pod liśćmi, strzelały pod kołami. Fajnie jechało się tym lasem... Było cicho, spokojnie... ptaki śpiewały... Po kilkunastu minutach, dotarliśmy do pierwszych zabudowań Poborszowa. Szybko odbiliśmy na asfaltową drogę, prowadzącą do drugiej części lasu. Ania jechała nią po raz pierwszy i - podobnie jak ja, gdy byłem tu pierwszym razem - była zadowolona z faktu, iż można swobodnie jechać po takiej właśnie drodze z dala od samochodów. Nieopodal dostrzegliśmy rolnika orzącego pole, z użyciem konia jako siły pociągowej. Ja nie pamiętam, abym kiedykolwiek wcześniej widział coś takiego. No może jak byłem mały, ale... to bardzo dawno temu było i mogę nie pamiętać ;-) Przemknęliśmy lasem i dotarliśmy do drogi prowadzącej do promu. My jednak dziś jedziemy w przeciwną stronę. Przed nami pierwszy mały podjazd, po którym przecięliśmy krajową "czterdziestkę piątkę", zmierzając ku Kamionce.
Słońce zaczynało powoli opadać ku horyzontowi. W połowie drogi do Antoszki, Ania założyła bluzę, natomiast mi wciąż było cieplutko :-) To był prawdziwie wiosenny dzień! :-) Bardzo ciepły i pogodny :-) U podnóża kolejnego wzniesienia, puściłem się na podjazd i zaczekałem przy kapliczce na poboczu.



Po chwili dotarła Pszczoła i jej kompanka, aby podrzucić mi pomysł na bardzo udany kadr, który uchwyciłem już na innych ustawieniach aparatu. Tak oto sfotografowałem zachodzące słońce zza badyli ;-)



Po pokonaniu spokojnej, asfaltowej drogi między polami, dotarliśmy do drogi na Prudnik i stanęliśmy przed dylematem, czy zahaczyć jeszcze o las w Pokrzywnicy. Słońce schowało się już za chmurkę i czuć było mały spadek temperatury. Trochę obawialiśmy się tego, że później dzień skończy się już bardzo szybko i będzie ciemno i zimno. Mimo to zdecydowałem, że przejedziemy przez ten las, bo "skoro już tu jesteśmy..." :-) Po kilometrze jazdy "krajówką", zjechaliśmy na leśną drogę. To znaczy ja zjechałem, bo Anię zdążyli jeszcze obtrąbić :-)
Taak... Znów cisza i spokój :-) Wjechaliśmy wgłąb lasu, mimo tabliczki "zakaz wejścia" - ale nie wjazdu ;-) Zresztą o tej porze wycinki i tak nie będzie. Za chwilę Ania zauważyła, przemykającego w poprzek drogi małego zwierza - tak nam się zdaje, że to chyba kuna była ;-) Niebawem dotarliśmy do domku myśliwych i zatrzymaliśmy się na kilka minut. Postój nie mógł być dłuższy, bo przecież dobrze by było, abyśmy byli o odpowiednim czasie w domach. Nadarzyła się przy okazji sposobność, abym mógł poopowiadać o przygodach i atrakcjach, jakie spotkały mnie i Piotrka, podczas przemierzania tej trasy jesienią.



Za lasem Ania dostrzegła sarny, tymczasem ja ledwie je widziałem na tle szarego pola. Droga stała się nieco mniej przejezdna, ale mimo to wydarłem do przodu :-) Nie było błota, więc gra gitara :-) Następnie już przed zabudowaniami, minęliśmy mafię z kijkami (jeszcze później dużo jej będzie - aż dziw, że w takiej ilości na wioskach) i przecięliśmy główną, zjeżdżając następnie w stronę naszego celu.
Gdy tam dotarliśmy, już się ściemniało. Za sprawą rażącej niesubordynacji towarzyszki wycieczki - która znajdując most, weszła w kompetencje Wodza ;-) - objechaliśmy rzeczkę i wdrapaliśmy się na skarpę. Po chwili poświęconej na przełamanie tremy, Ania zaczęła drze... hm... testować górę echa ;-) Test zakończył się pomyślnie, bo echo faktycznie piękne wracało :-) Ja niestety się wstydziłem ;-)
Za chwilę przejechaliśmy pod wiaduktem kolejowym (tam dopiero było echo! ;-) ) i skierowaliśmy się w stronę Komorna. Ania wspomniała o starym rowerze dziadka, na co ja momentalnie wypaliłem, aby go odrestaurować - przecież to wcale niegłupi pomysł! Pokonaliśmy wzniesienie, a na zjeździe znów puściłem się hen przed siebie :-) Słońce już dawno zaszło, ale o dziwo było jeszcze widno, a i temperatura była dosyć wysoka. Zacząłem jednak coś przebąkiwać o zmęczeniu, ale to chyba tylko chwilowy, malutki kryzysik ;-) Gdy wjechaliśmy do Radziejowa, było już całkiem ciemno. Mimo to, nasza obecność została zauważona przez wiejskie pieski, które zaalarmowały całą osadę, przy okazji zapewne ją budząc ;-) Skręciliśmy na polny trakt, na którym jechało się nam bardzo przyjemnie :-) Co prawda mieliśmy chwilę niepewności, po tym jak Ania wjechała w jakieś szkło, ale nawet się nie zatrzymywaliśmy. Szybko choć bardzo ostrożnie, pokonaliśmy zjazd w Reńskiej Wsi i główną - oświetlani przez przydrożne latarnie - dotarliśmy do Dębowej.
Po tym jak rozjechaliśmy się na rondzie przyspieszyłem, ale tylko do czasu, gdy drogę przestały mi oświetlać samochody. Moja lampka nie oświetlała na tyle dużej powierzchni, abym mógł jechać tak szybko, jakbym tego chciał. Niebawem dotarłem do parku i szybko przemknąłem przez pierwszą jego część, postanawiając w drugiej części pojechać dłuższą trasą.
To był bardzo fajny wyjazd :-) Pomimo późnej pory powrotnej, nie było czuć tego w ogóle, gdyż aura była bardzo przyjemna. Orzeźwiony, nie mogłem doczekać się kolejnego wyjazdu, powoli myśląc także o weekendzie... :-)

Dane wyjazdu:
67.71 km 0.00 km teren
03:58 h 17.07 km/h:
Maks. pr.:33.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wiosna przyszła trzynastego ;-)

Niedziela, 13 marca 2011 · dodano: 13.03.2011 | Komentarze 0

Dziś rano miałem ustaloną wcześniej z Anią pobudkę na komórkę :-) Początkowo wydawało mi się, że mam dużo czasu, ale rzeczywistość okazała się nieco trudniejsza. Gdy poszedłem zamontować bagażnik okazało się, że brakowało przy nim dwóch górnych śrub. Zrobiło się małe zamieszanie, przez które straciłem pół godziny, szukając odpowiednich zamienników. Gdy w końcu udało mi się spakować nie byłem pewien, czy wziąłem wszystko to, co wcześniej zaplanowałem. Wyjechałem po dziewiątej, więc jeszcze nie było aż tak źle, w stosunku do wcześniejszego założenia.



Od razu przypomniało mi się, jak to fajnie jeździ się z sakwami :-) Rower taki trochę poważniejszy, stabilniejszy i fajnie rozpędza się go z obciążeniem. Nie ujechałem daleko, gdyż na Gazowej zatrzymała mnie jakaś kobieta w średnim wieku. Stanąłem się wiedząc, że nie mam dużo czasu, ale... cóż począć - damie się nie odmawia ;-) Okazało się, że z przedniego widelca jej wysłużonego składaka wypadło koło. Starałem się pomóc mimo dużej straty czasowej już na starcie, ale niewiele byłem w stanie zrobić. Bez klucza ani rusz - koło wciąż wypadało z uchwytów. Ruszyłem dalej i ostrożnie przejechałem po kładkach na remontowanym moście, ale za Odrą mogłem już przycisnąć :-) Między Koźlem, a Kłodnicą osiągnąłem ponad 30 km/h i jak na pierwszy wyjazd z sakwami w tym roku, to chyba nie było tak źle ;-)
Dzisiejszy dzień był podobny do wczorajszego, choć już na początku - jeszcze przed przymusowym postojem - zarejestrowałem wyraźnie odczuwalny chłodny wiatr. Być może też dlatego, że dziś wyjeżdżałem jednak wcześniej niż wczoraj. Szybko dotarłem do Kędzierzyna i niebawem byłem już u Ani. No... Więc, trzeba było jeszcze wnieść rower ;-) Umyłem łapki z niewielkiej ilości smaru ze składakowego koła i za chwilę byliśmy już w drodze do kościółka. Po powrocie zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Trochę nam to zajęło, gdyż wyszliśmy dopiero po godzinie. Jeszcze tylko wizyta w sklepie po pićku i mogliśmy ruszać w trasę.
Jechaliśmy równym tempem i po niedługim czasie dotarliśmy do niebieskiego, wypadowego szlaku, gdzie zaczęła się gadka na całego. Nim się zorientowaliśmy, dojechaliśmy do Starego Koźla - bociana wciąż nie było... ;-) Na Azotach wjechaliśmy na nieco mokrą drogę, prowadzącą do lasu, którą zmierzaliśmy do drogi ku Starej Kuźni. W międzyczasie zatrzymaliśmy się na chwilkę, przy odkrytej wczoraj przeze mnie kapliczce, a nieco wcześniej Ania zauważyła przebiegającą przed nami sarnę. Mnie nie dane było jej ujrzeć, gdyż akurat w tym momencie gapiłem się na drogę, bezpośrednio przed przednim kołem ;-) Gdy jechaliśmy już asfaltem do Starej Kuźni minęliśmy dwóch rowerzystów, którzy unieśli dłonie w geście pozdrowienia, co bardzo ucieszyło Anię. Nie ma się co dziwić - sam pamiętam swoje pozytywne odczucia, gdy ledwie wjechałem do Czech w drodze nad Balaton i momentalnie poczułem, że to trochę inny świat. To bardzo pozytywne i szkoda, że nie jest zakorzenione wśród polskich cyklistów. Niebawem dotarliśmy do Kuźni, ale jak już wcześniej ustaliliśmy, nie zbliżaliśmy się nawet do tamtejszej leśniczówki, udając się bezpośrednio do Kotlarni. Gdy tam dojeżdżaliśmy, jakieś trzydzieści metrów przed nami, w poprzek drogi przebiegły trzy sarny, urozmaicając nam niekończącą się wciąż rozmowę i pozostawiając na drodze przy rowie ślady kopyt. Przez Kotlarnię przemknęliśmy szybciutko i mijając zabytkowe lokomotywy, dojechaliśmy do lasu, którym zamierzaliśmy dotrzeć do Rud. Zrobiło się nieco bardziej pod górkę, gdyż grząska droga trochę nas zmęczyła, a poza tym zaczynało być nieco bardziej ciepło i obydwoje się zgrzaliśmy. Mimo to dziarsko kręciliśmy przed siebie :-) Gorsze warunki na drodze, nie zniechęciły nas do ponownego podziwiania przemierzanych okolic, a w międzyczasie snuliśmy nieśmiało plany na niedaleką przyszłość. Przez pewien moment dokuczał nam jednak wiatr i jazda stała się męcząca - był to moment minimalnego spadku wydajności.



Po kilku kolejnych kilometrach, dotarliśmy do ostatniego skrzyżowania. Dalej droga prowadziła już prosto do Rud. Co prawda spoglądając na nawigację wysnułem wniosek, że będzie to droga asfaltowa, ale w rzeczywistości tak nie było. Omijając zagłębienia jechaliśmy dalej, zastanawiając się jakiego zwierzęcia ślady, znajdują się na nawierzchni drogi. Nieco wolniejszym tempem, dotarliśmy w końcu do drogi asfaltowej gdzie przycisnęliśmy, korzystając z ulgi jaką dał nam mniejszy opór i fakt, że jechaliśmy nieco w dół po równi pochyłej. Wraz ze zmianą nawierzchni, na naszej trasie pojawili się ludzie: spacerujący, jeżdżący na rolkach, rowerach, z wózkami i dziećmi.



Mimo, że dokuczał nam już głód, to w bardzo pozytywnych nastrojach dotarliśmy do Rud. Lokal w którym zamierzaliśmy przystanąć nie miał jeszcze rozłożonego ogródka na zewnątrz (co de facto nie było niczym dziwnym ;-) ) i zaczęliśmy przez chwilę zastanawiać się, co począć z rowerami. Ostatecznie postanowiliśmy pozostawić je za budynkiem przy części gospodarczej i spiąć je razem. Ja miałem jeszcze tylko spakować najcenniejsze rzeczy do Ani plecaka, który zabierała ze sobą. Gdy spinałem nasze sprzęty, pojawiła się inna para rowerzystów z podobnym problemem. Po zakończonym posiłku tak się złożyło, że opuściliśmy lokal w podobnym czasie, życząc sobie szerokości :-) Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po wyjściu z budynku, to już jednak stosunkowo późna pora. Co prawda było około szesnastej, ale dzień nie był już tak świeży. Postanowiliśmy udać się do Dziergowic rowerami i na miejscu zdecydować, czy pojedziemy dalej na dwóch kółkach, czy też wsiądziemy do pociągu. Ruszyliśmy więc ochoczo znaną nam już trasą, ale niestety Anię dopadł ból kolana. Niebawem przystanęliśmy i po chwili dolegliwość ustąpiła :-) (a przynajmniej Ania nie dawała poznać tego po sobie) Dalej jechało się bardzo przyjemnie i znów mieliśmy okazję ku temu, aby pogadać. Stumilowy las ugościł nas wspaniale :-)



Ostatni etap do Solarni nie był już jednak tak łagodny. Znów zrobiło się grząsko i mokro - momentami nawet bardzo. Ten odcinek znów kosztował nas nieco więcej energii, ale ukończyliśmy go bezproblemowo :-) Przy głównej drodze przystanęliśmy na chwilę, aby ustalić dalszy przebieg trasy. Nie chciałem o nim decydować, natomiast chęci Ani do kontynuowania jazdy rowerem, wydawały się być niespożyte. Zarządziła więc pokonanie na siodle trasy do samego Kędzierzyna.



Ruszyliśmy przed siebie i po chwili pojawiły się pierwsze wątpliwości, co do słuszności dokonanego wyboru. Nastąpiła po nich zmiana planów: do Kędzierzyna postanowiliśmy dojechać jednak już pociągiem. Gdy zbliżaliśmy się do przejazdu, szlaban właśnie był opuszczany, ale pani dróżniczka wspaniałomyślnie zatrzymała go w połowie specjalnie dla nas. Jak się później okazało, nie był to jedyny prezent od PKP tego dnia ;-) Po kilkunastominutowym oczekiwaniu na pociąg, załadowaliśmy się do niego praktycznie bezproblemowo.



W trakcie jazdy, wymienialiśmy pojedyncze zdania, w międzyczasie robiąc zdjęcie Pszczole w "pciapciągu" ;-) Na stacji docelowej, udaliśmy się jeszcze na wiadukt, aby chwilę popatrzeć z wysokości na przejeżdżające samochody, a następnie zjechaliśmy schodami do ulicy. Niebawem odprowadziliśmy Pszczołę i poszliśmy zapełniać sakwy pakunkami od Ani :-)
W niecałą godzinę później, byłem już w drodze do Koźla. Panowała już całkowita ciemność, gdyż było już po dziewiętnastej. Jadąc Kozielską pomyślałem sobie, że chyba będzie lepiej, jak odbiję na obwodnicę przy Carrefour'ze. Wpadnięcie w jedną z dziur przypieczętowało tą decyzję. Jadąc poboczem obwodnicy, mijany w ciemności przez samochody, przypomniał mi się jeden z węgierskich odcinków, który pokonywałem nocą. Przez chwilę poczułem się tak, jak wtedy... :-) W miarę szybkim tempem, doturlałem się do ronda i skierowałem do Kłodnicy. Ten odcinek pokonałem na małym sprincie, nieco zwalniając dopiero przed Koźlem. Przed Odrą ponownie wytraciłem nieco prędkości, walcząc przez moment z przeciwnym wiatrem. Inna sprawa, że nie spieszyłem się zanadto. Jeszcze ponowne tego dnia odwiedziny w bankomacie i żywym tempem popędziłem w stronę domu, gdzie czekało mnie wypakowywanie sakw :-)
Dzisiejszym wyjazdem odcięliśmy się chyba od zimowej części sezonu, która praktycznie już odeszła. Nadchodzi czas na dalsze i dłuższe wyjazdy :-))

Dane wyjazdu:
84.04 km 0.00 km teren
03:59 h 21.10 km/h:
Maks. pr.:43.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Pobudka! :-)

Sobota, 12 marca 2011 · dodano: 12.03.2011 | Komentarze 0

Oczy otworzyłem dziś około siódmej. Spojrzałem na zasłonięte żaluzjami okno. Brak oznak słońca... Wziąłem netbooka, gdyż wpadłem na pomysł dodania kategorii do bloga i zmiany znaczenia pozostałych. Od dziś wpisy będą porządkowane według czasu jazdy. Sądzę, że pozwoli to przeglądać je bardziej przejrzyście. W międzyczasie do pokoju wszedł Łukasz informując mnie, że na dworze jest bardzo ciepło. Nasz termometr pokazywał jedenaście stopni - oczywiście do tej wartości należało podchodzić z rezerwą, ale praktycznie jak na zawołanie, przez zasłonięte okno zaczęło przedzierać się słońce.
W miarę upływającego czasu, spędzonego na korygowaniu wpisów, zaczynałem czuć miłe podniecenie, związane z wolnym weekendem, coraz to bardziej wiosenną pogodą i perspektywą dalszego wyjazdu. Jedyną niewiadomą był cel... Początkowo przeglądałem google maps, ale później zacząłem wspomagać się blogiem i wtedy przypomniało mi się, że już wczoraj miałem pewną koncepcję dzisiejszego wyjazdu.



Przed ruszeniem w trasę, musiałem jeszcze podjechać do osiedlowego sklepu, gdzie zamierzałem zostawić klucze. Moi wybywali, a ja nie chciałem brać kluczy ze sobą. Po załatwieniu sprawy ruszyłem w drogę, od razu mierząc się z wiatrem. Przypomniałem sobie także, że w domu zostawiłem ściągę z miejscowościami, przez które planowałem przejeżdżać, ale nie zamierzałem się po nią wracać. Wbrew moim porannym domysłom, było jednak ciepło. Rzekłbym, że nawet zbyt ciepło jak na mój ubiór. Od wiatru uwolniłem się w parku, ale przed Kobylicami znów się zaczęło. Nie zważałem jednak na to i starałem się cieszyć dniem, nieco przyciskając aż do Landzmierza, gdzie zjechałem na boczną drogę, która doprowadziła mnie do Cisku. Przystanąłem przy boisku i po chwili minęło mnie dwóch rowerzystów. Jechali na rowerach z 26" kołami i bardziej przypominały one "górale", więc byłem pewien, że na trasie ich dogonię, ale nim to się stało, odbili w stronę Roszowickiego Lasu. Mnie natomiast czekał postój przy drewnianym moście na Odrze. Wyremontowano jedną jego połowę i tylko po niej odbywał się ruch. Za mostem znów przycisnąłem, kierując się w stronę szlaku. Gdy tam wjeżdżałem, w oddali zauważyłem innego rowerzystę. Co prawda na kamienistej nawierzchni musiałem nieco zwolnić, ale tuż przed zabudowaniami i tak udało mi się wyminąć braterskiego pasjonata. Chciałem nawet krzyknąć "dzień dobry!", ale z drugiej strony nie zamierzałem burzyć spokoju jegomościowi. Czekała mnie kolejna mała niespodzianka: zerwaną po powodzi drogę nieco wyprostowano - teraz jak dawniej ten odcinek nie jest utwardzony, ale chociaż nie jedzie się już po błocie. Gdy wjechałem na asfalt, znacznie przyspieszyłem i po kilku chwilach byłem już w Starym Koźlu. Zaczęło dokuczać mi pragnienie. Tak - trzeba się przyznać: popełniłem błąd, bo nie wziąłem ani nic do picia, ani żadnego pieniążka. Minąłem bocianie gniazdo na przydrożnym słupie i zauważyłem, że lokator jeszcze się nie wprowadził. Jemu chyba też trzeba zrobić pobudkę, bo przecież wiosna idzie ;-) Jadąc dalej minąłem sklep, patrząc na niego tęsknym okiem. Nie ma co. Dziś Halls'y muszą mi wystarczyć. Niebawem dotarłem do Azot, gdzie wjechałem na drogę do lasu, gdzie już nieco mogłem odetchnąć od wiatru, a gdy minąłem most na wciąż jeszcze przymarzniętej Odrze, znalazłem się pomiędzy drzewami.
W lesie śnieg już stopniał i otoczenie bardziej przypominało jesień, niż zimę czy wiosnę. Jedynie świergot ptaków przypominał o nadchodzącej porze roku. Tym razem postanowiłem pojechać prosto do drogi asfaltowej, prowadzącej do Starej Kuźni. Wykonałem też postój, odczuwając pierwsze oznaki zmęczenia. Oparłem rower o skarpę i wdrapałem się na nią. Na górze rozpościerał się widok na zaoraną ziemię. Leśnicy będą tu sadzić młode drzewka :-) Oj, przypominają się czasy szkoły średniej :-) Zszedłem i chwyciłem za aparat, a gdy zrobiłem pierwszy krok, by znaleźć się w odpowiednim do kadrowania miejscu, zauważyłem biedronkę :-) Po kilku minutach ruszyłem dalej, lecz chwilę później znów musiałem się zatrzymać, gdyż napotkałem ładną, drewnianą kapliczkę. Obejrzałem ją i przeszedłem się trochę. Spojrzałem w górę, starając się wypatrzeć świergocącego jeszcze przed chwilą ptaka. Jedynie moje kichnięcie spowodowane oślepieniem przez słońce, zakłóciło panującą tu kojącą ciszę...




Gdy ruszyłem dalej, zauważyłem na drodze ślady rowerowych opon. Ciekawe kim był rowerzysta? Czy jechał z obowiązku, czy dla przyjemności? To pozytywny ślad :-) Tuż przed zjazdem na asfalt, minąłem stojący samochód, przy którym stał jakiś mężczyzna. Wymieniliśmy spojrzenia, lekkie uśmiechy... Widać, że wiosna idzie :-) Jadąc w kierunku Starej Kuźni, począłem szybko się oddalać, po chwili zerkając za siebie. Chyba zauważyłem za sobą rowerzystów. Po chwili znów odwróciłem głowę. Tak: zbliżali się do mnie dwaj cykliści. "O nie! Nie dogonią mnie!" - przemknęło mi przez myśl nieco żartobliwie :-) Faktycznie po dłuższej chwili zostałem wyprzedzony, ale nie przeszkadzało mi to ani trochę. Widać było, że to jacyś zawodowcy a po drugie, to chyba lepiej porozglądać się nieco na boki, obserwując przyrodę :-) Niebawem wjechałem na mały podjazd w kierunku leśniczówki, który pokonałem jakoś bez werwy. Po chwili wjechałem na ścieżkę edukacyjną. Trzeba pamiętać o pająkach - gdy po raz pierwszy jechałem pomiędzy tymi drzewami, były naprawdę duże, zawieszone pośrodku drogi. Nie sądzę, aby o tej porze roku już uwiły swe sieci, ale uważać trzeba. Lepiej, żeby nie wylądowały na mojej głowie :-) Na zjeździe minąłem "nord-walking'owca" (choć teraz, to chyba go obraziłem - nasi miejscy, to tylko po parku, a ten musiał na bank trochę kilometrów przejść), zatrzymując się na leśnej drodze. Nie miałem zamiaru zwracać się w przeciwnym kierunku do widzianej tu już dwupiętrowej ambonki i ruszyłem przed siebie, zauważając przy okazji po prawej stronie, jakiś mały zbiornik wodny. Po kilkuset metrach przystanąłem, urzeczony otoczeniem. Podczas pstrykania zdjęć, zauważyłem cytrynka. Cóż za pozytywny widok :-) Akurat gdy kończyłem sesję, zza zakrętu wyjechał stary gazik, prowadzony przez leśniczego. Pies siedzący obok kierowcy, wywołał u mnie lekki uśmiech. Zresztą taki sam uśmiech zauważyłem u kierowcy, gdy mnie mijał. Chyba docenił moją obecność w tym miejscu. Następną atrakcją, był wypełniony paśnik, naokoło którego leżały pourywane z drzew gałązki. W tym miejscu pięknie pachniało lasem, ale musiałem się niestety zbierać, gdyż bałem się, że zostanę przegoniony przez jakiegoś jelenia ;-) Na pobliskim skrzyżowaniu, zerknąłem tylko na nawigację i ruszyłem dalej. Nie dane mi było jednak daleko ujechać: przede mną na poboczu drogi, stała ambonka myśliwska. Decyzję podjąłem praktycznie podświadomie :-) Oczywiście na te kilka metrów nad ziemią wdrapałem się z aparatem :-)






Przed tym, jak znalazłem się na asfaltowej drodze prowadzącej do Rudzińca, minąłem jeszcze na wpół zamarznięte bajorko w lesie, oraz polanę pełną młodych brzózek w ilości tak dużej, że aż biało mieniło mi się przed oczami :-) Gdy już sunąłem asfaltem pomyślałem sobie, że to naprawdę fajna trasa. Dosyć mocno urozmaicona, z miejscami na ewentualne przystanki i bliżej niż Rudy. Kolejna fajna trasa, odkryta podczas niezbyt dla rowerów przyjaznej pory roku.
Przez pierwszą część Rudzińca przemknąłem prawie niezauważony, choć musiałem przystanąć na moment, aby wymienić baterie w nawigacji. Gdy ruszałem po tym krótkim postoju przycisnąłem, wspomagany dodatkowo przez ukształtowanie terenu. Miałem też wrażenie, że kiedyś już tu byłem - faktycznie w pewnym momencie przeciąłem skrzyżowanie, którym jechałem w ubiegłym roku do Pławniowic. Gdy go minąłem pojawiły się myśli, że może trzeba było skręcić w drogę prowadzącą w dół? Tymczasem przede mną wzniesienie i główna droga Ujazd - Pyskowice. Nie ma co gdybać :-) Wdrapałem się na górę bez większych problemów i wraz z samochodami, mijającymi mnie ze średnią częstotliwością, dotarłem do Ujazdu. Skręciłem pod górę, początkowo opierając się nieco wzniesieniu. Powoli zacząłem odczuwać już ciągłe, nieustające zmęczenie. Po pokonaniu kilkuset metrów podjazdu, zatrzymałem się na dłuższą chwilę. Chciało mi się przede wszystkim pić, wzmagało się zmęczenie. Mimo to cieszyłem się tym dniem - wolnym weekendem i piękną pogodą. Ruszyłem po tym, jak minęła mnie jadąca z przeciwka para rowerzystów. Chyba i dla reszty zaczął się sezon ;-) Przede mną pagórki, przypominające obróconego o 90 stopni węża ;-) Jechałem w ciszy otoczony polami, po chwili przystając na widok podrywających się z pola ptaków. Ich zachowanie było intrygujące, gdyż po osiągnięciu pewnego pułapu, zawisały w powietrzu śpiewając, aby po chwili znów zniknąć w trawie :-) W pewnym momencie z głośnym rykiem wyprzedził mnie cross, szybko znikając w jednej z bocznych, polnych dróg. Ja natomiast postanowiłem zjechać do Zimnej Wódki. Powody były dwa: raz, że nie pamiętałem dokładnie, którędy jechałem poprzednim razem, a dwa, że biegł tak szlak. Po kilkuset metrach po raz pierwszy spojrzałem na nawigację, a po minięciu zabudowań, ponownie musiałem wspomóc się nią, stojąc na skrzyżowaniu. Niebawem też zorientowałem się, gdzie się znalazłem :-) Dotarłem do kolejnego skrzyżowania, mijając przystanek. Co prawda przemknęło mi przez myśl, aby się tam zatrzymać jak niegdyś, ale pojechałem dalej nieco żałując tej decyzji. Było nieco pod górkę, a mnie coraz bardziej doskwierało zmęczenie. Dodatkowo zaczęło ściskać mnie w żołądku, ale spożycie herbatników, które wziąłem ze sobą nie miało sensu, gdyż spotęgowałoby pragnienie. Zrezygnowałem ze zjazdu prowadzącego do Olszowej i drewnianego kościółka, odbijając na niebieski szlak. Drogą z której zjechałem, pod górę wjeżdżał rowerzysta - kolejny napotkany tego dnia :-) Dotarłem do zabudowań, mijając je obszczekany wcześniej przez dużego psa na łańcuchu. Przed lasem na polu zauważyłem sześć stojących saren. Zatrzymałem się, aby strzelić fotę, ale one zaczęły biec w stronę lasu, po chwili zatrzymując się w pewnej odległości od drzew. Gdy ruszyłem, zaczęły biec w stronę domów, a gdy znów się zatrzymałem, przecięły za mną drogę w odległości około 50 metrów ode mnie i zniknęły mi z pola widzenia za polnym wzniesieniem :-) Wjechałem do lasu i momentalnie zorientowałem się, że to szlak na którego sprawdzanie przyszła mi ochota jeszcze na początku rowerowego sezonu w zeszłym roku :-) Będę musiał zjawić się tu jeszcze raz, aby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy znak który widziałem niewyraźnie po drugiej stronie drogi, także był oznaczeniem biegnącego tam szlaku.
Jechałem teraz drogą do Zalesia, mijany co jakiś czas przez samochody. Znów musiałem nieco walczyć z wiatrem, który nie odstępował mnie aż do Cisowej. Na wjeździe do Zalesia odbywał się remont drogi, a ruszający przede mną TIR zaczął wzbijać tumany kurzu. W końcu jednak zjechałem na drogę do Cisowej i wydawało mi się, że tutaj zaznam spokoju, ale to właśnie na tym odcinku miałem do czynienia z największą ilością samochodów, podczas dzisiejszego wyjazdu. Chyba będę omijał tą drogę w przyszłości... Po chwili przystanąłem na poboczu i w pewnym momencie zorientowałem się, że przejeżdżający TIR zwiał rękawiczkę, którą położyłem na siodełku. Na szczęście niebawem dotarłem do Cisowej, gdzie dla równowagi kierowca BMW wjeżdżający na posesję, grzecznie i kulturalnie ustąpił mi pierwszeństwa :-)
Mimo zmęczenia, postanowiłem trzymać się wcześniej ustalonego planu i udać się na szlak do Łąk Kozielskich, który miał mnie doprowadzić do jeziorka na Kuźniczkach. Pierwsze metry za skrzyżowaniem dały mi troszkę frajdy - wyprzedzałem dwa traktory i dosyć mocno się rozpędziłem :-) Musiałem także nieco zmienić plany: pojadę do Raszowej, aby z lasu wyjechać już w Kłodnicy (w domu okaże się, że jednak pierwsza opcja była czasowo lepsza). Dowlokłem się do tam walcząc z pragnieniem, po kilku chwilach mijając będącą jeszcze w stanie surowym, świeżą budowlę stojącą przy głównej drodze. Coś mi mówi, że zbiornik w Raszowej nie będzie już za niedługo tak spokojny, jak do tej pory. Wjechałem na drogę, prowadzącą do stacji PKP na której - zgodnie z oczekiwaniami - jechało się nieco lżej. Musiałem jednak swoje odstać przed torami, gdyż przejazd był zamknięty. Wpadł mi wtedy pomysł na fotkę, który postaram się wykorzystać następnym razem :-) Ruszyłem po około trzech minutach, wjeżdżając na mokrą leśną drogę. Spojrzałem przez ułamek sekundy na opony, które wcześniej oczyściły się na asfalcie. Miałem nadzieję, za bardzo nie ubrudzić roweru. Tymczasem droga stała się bardziej grząska i jazda stawała się uciążliwa. Dodatkowo pomyliłem skrzyżowania i znalazłem się na drodze, przypominającej bardziej ściółkę. Czułem zdecydowanie większe opory toczenia. Staję. Muszę przyznać, że jestem zmęczony.
Po jakimś czasie dotarłem do ostatniego, leśnego odcinka drogi i wyjechałem na asfalt. Przede mną perspektywa ostatnich, nudnych kilometrów przez miasto. Decyzja o jeździe Dunikowskiego z pominięciem Portu, okazała się jak najbardziej trafna, gdyż spokojnym tempem i w miarę szybko, dotarłem do Koźla. Przed mostem Długosza widok kolejnej pary rowerzystów (tym razem w średnim wieku), był dla mnie małym zastrzykiem energii. Zresztą - jestem już naprawdę blisko, więc tym bardziej chciało mi się pedałować. Gdy dojechałem do domu, schowałem rower i udałem się do sklepu. Sprzedawca na mój widok od razu wyciągnął moje klucze, które w tym momencie niewiele mnie obchodziły. Wziąłem dwa soki i niespiesznym, nieco zmęczonym krokiem wróciłem do siebie. Oczywiście wyjazd, mimo że był bardzo męczący, to jednak też i bardzo pozytywny :-)

Dane wyjazdu:
48.62 km 0.00 km teren
02:51 h 17.06 km/h:
Maks. pr.:41.30 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Zimowy wyjazd do Starej Kuźni

Niedziela, 13 lutego 2011 · dodano: 13.02.2011 | Komentarze 0

Dzisiejszy dzień był podobny do wczorajszego, ale jednak mniej jasny i słoneczny. Niesiony doznaniami poprzedniego wyjazdu, umówiłem się z Anią na wspólny wypad. Trochę więcej czasu niż zwykle, zajęło nam ustalenie miejsca zbiórki, a dodatkowo praktycznie już z trasy jeszcze raz pozwoliłem sobie je zmienić. Trochę nie bardzo mogłem się zebrać w czasie ;-)



Mimo to szybko znalazłem się w umówionym miejscu i dokładnie - co do sekundy - minutę przed czasem :-) To się nazywa punktualność! (chociaż raz mi się udało ;-) ) Już na starcie czekało mnie nie lada wyzwanie: Ani licznik nie działał. To znaczy działał, bo jedynie przekręcenie czujnika na kole pozwoliło mi cieszyć się tytułem człowieka, którego ręce leczą ;-) Ruszyliśmy w kierunku Kuźniczek, ale tym razem za sugestią Ani pojechaliśmy osiedlem, a nie obwodnicą. Po kilku minutach jazdy, byliśmy już w lesie. Podążaliśmy przymarzniętą drogą, łamiąc co jakiś czas lód na kałużach. Zatrzymaliśmy się oczywiście przy jeziorku, gdzie zrobiłem kilka fotek i ponownie przeszedłem się po lodzie :-) Oczywiście nie oddalałem się zanadto od brzegu :-) Na cholerę mi towarzyszka podróży w stanie przedzawałowym? ;-)



Do głównej drogi jechaliśmy za panem joggingowcem, który biegnąc wykonywał różne wygibasy :-) Pozytywne to było, a na szczególne uznanie zasługuje fakt, iż chciało mu się tak biegać zimą :-) Nieczęsty to widok... Skręciliśmy w las i przez Lenartowice, a następnie przez działki, dojechaliśmy do Blachowni. Gdy minęliśmy osiedle, rzuciłem hasło aby wypróbować inną drogę, wiodącą obok zakładów. To był dobry pomysł, gdyż ominęliśmy ruchliwą szosę prowadzącą do Sławięcic i wyjechaliśmy bezpośrednio na drogę wiodącą do Starej Kuźni.
Czekał nas bardzo przyjemny odcinek. Las wydawał się być bardzo przyjazny: było bezwietrznie i z dala od samochodów. W pewnym momencie zacząłem jechać slalomem od pobocza do pobocza, a pełna werwy Ania rzuciła hasło zachęcające do szybszej jazdy - oczywiście już bez slalomu ;-) Wkrótce dotarliśmy do leśniczówki, przy której pokręciliśmy się kilka minut :-)




Zdjąłem rękawiczki i niestety tym razem dłonie zdążyły ochłodzić się na tyle, że ponowne ich założenie nic nie dało. Ruszyliśmy w drogę powrotną i wjechaliśmy do lasu, kierując się w stronę Azot, po drodze mijając zamarznięte kałuże na których rysowały się ciekawe wzory. Wszechobecną ciszę przerywał czasem łoskot łamanego pod kołami rowerów lodu. Byłoby wszystko w porządku, ale jednak jak na takie warunki, to jechaliśmy zdecydowanie nie moim tempem. Doszło nawet do tego, że w pewnym momencie czułem ochłodzenie na całym ciele, ale mimo wszystko jechało się całkiem przyjemnie. Las był opustoszały i cichy. Czekamy wiosny, aby sprawdzić jak zmieni się pod jej wpływem... :-) Na pewno przyjedziemy to sprawdzić :-)
Gdy wyjechaliśmy na Azotach, skierowaliśmy się ku Staremu Koźlu, skąd wyruszyliśmy w stronę niebieskiego szlaku. Znów spokojną jazdę, przerwała mi konieczność wykonania uniku przed gałęzią w tym samym miejscu co wczoraj ;-) Przed schroniskiem dla zwierząt zatrzymaliśmy się, gdyż w Ani rowerze coś nie grało. Okazało się, że urwało się mocowanie zapięcia i zaczęło ono ocierać o oponę. Ja natomiast najadłem się ziemi, chcąc wytrzeć palca :-)
Rozstaliśmy się przy głównej i popędziłem w stronę domu. Od razu mogłem przyśpieszyć, czego efektem był wzrost wartości średniej prędkości o kilka dziesiątych :-)

Dane wyjazdu:
48.94 km 0.00 km teren
02:45 h 17.80 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wietrznie i pagórkowato

Niedziela, 6 lutego 2011 · dodano: 06.02.2011 | Komentarze 0

Pogoda dziś znów była niepewna. Było wietrznie, a chmury to się pojawiały, to znów znikały. W pewnym momencie pojawiło się słońce. Sprawdziłem temperaturę i zadzwoniłem do Ani. Miałem pół godziny na to, aby dojechać do Dębowej. Przed wyjściem sprawdziłem felgi, dodatkowo zwracając uwagę na szprychy w tylnym kole, po wczorajszym dole. Wydawało się, że jest OK.



Pierwsze co zarejestrowałem po wyjściu z domu, to wysoka temperatura i wiatr. Ruszyłem w kierunku miejsca zbiórki, jadąc osiedlem i parkiem. Około 200 metrów przed rondem na Dębowej, dostrzegłem Anię jadącą do ronda od strony Kędzierzyna. Dojechałem do umówionego miejsca i po chwilowym oczekiwaniu ruszyliśmy już razem w dalszą drogę. Było spokojnie aż do czasu, gdy w miejscowości Dębowa dopadły nas dwa psy. Ja niczego sobie z tego nie robiłem, ale Ania nieco się wystraszyła. Szybko jednak pożegnaliśmy natrętnych towarzyszy i pojechaliśmy przed siebie, zatrzymując się na przystanku w Długomiłowicach. Po chwili ruszyliśmy dalej, stawiając opór przeciwnemu wiatrowi. Nieco też zacząłem poganiać Anię. Po kilku kilometrach jazdy, dotarliśmy do Gierałtowic, gdzie czekał nas mały podjazd. Wyrwałem się do przodu, ale chwilę później usłyszałem wołanie za plecami. Wróciłem i okazało się, że Ania zakleszczyła łańcuch między korbą, a ramą. Naprawa zajęła mniej czasu, niż wywód teoretyczny ;-) W kilka chwil później byliśmy na szczycie podjazdu, a po zjeździe znaleźliśmy się w Przedborowicach, gdzie zdecydowaliśmy się wypróbować nową drogę, jednocześnie zjeżdżając z tej, na której pewnie czyhałyby na nas wredne psy.
Byłem ciekaw tego odcinka i zaskoczył mnie on już po pierwszym zakręcicie - na widok średniej wielkości wzniesienia, które pojawiło się przed nami, wybuchnąłem śmiechem :-) Poczekałem na Anię na górze, w międzyczasie rozglądając się dookoła, przy okazji wypatrując Górę św. Anny. Szkoda, że przeoczyłem skrzyżowanie w Ostrożnicy, gdy byłem tam dwa tygodnie temu, bo zjazd z takiej górki byłby fajnym urozmaiceniem tamtej trasy :-) Wjechaliśmy do Ostrożnicy, która powitała nas ładnym zjazdem, zdradziecko doprowadzającym do kolejnego podjazdu. Gdy dotarliśmy do jego końca, zdecydowaliśmy iż zrezygnujemy z wizyty przy odkrytym przeze mnie ostatnio stawie. Szkoda rowerów brudzić, a poza tym wiosną będzie tam na pewno ładniej :-) Po przejechaniu kolejnych kilkudziesięciu metrów, zrobiliśmy sobie przerwę. W oddali słychać było szczekające psy, a fakt iż zmierzaliśmy właśnie w tamtą stronę, napawał Anię niepewnością. Przed ponownym wyruszeniem w drogę, wymieniłem baterie w nawigacji. Po kilkuset metrach wyjechaliśmy poza zabudowania, a następnie pokonaliśmy kilka pagórków i rozpędzając się na zjeździe, dotarliśmy do mniej ciekawego odcinka, czyli krajowej "trzydziestki ósemki". Za kolejnym podjazdem, zatrzymałem się w oczekiwaniu na Anię, która nieco zaczęła narzekać na kolana, ale dziarsko pruła przed siebie, rezygnując z postoju. Nieco wzmógł się wiatr, który dosyć często zaczynał śpiewać między szprychami.
Wjechaliśmy na drogę w stronę Gościęcina. Zerknąłem na nawigację i rzuciłem hasło (postawiłem przed faktem dokonanym? ;-) ), abyśmy sprawdzili inną drogę w kierunku Łężec. Początkowo prowadziła nas ładnym asfaltem i jechało się nam przyjemnie, a w dodatku bez wiatru. Optymizm nie opuścił mnie nawet wtedy, gdy owa droga zamieniła się w polny, błotnisty trakt. Ania co prawda nieco powątpiewała w słuszność mojej decyzji, ale ja jechałem dalej z uporem prawdziwego maniaka. Zawrócić postanowiłem dopiero wtedy, gdy w oddali dostrzegłem lekkie obniżenie terenu, a w nim śnieżną zaspę. Droga powrotna szła mi już bardziej topornie. Ania swój rower prowadziła. Niebawem dotarłem do kapliczki, stojącej w miejscu gdzie zaczynał się asfalt i patykiem wyczyściłem rower z niewielkiej ilości błota, znajdującego się głównie na ramie przy przedniej przerzutce. Po kilku dłuższych chwilach zjawiła się też Ania. Jej rower wyglądał dużo gorzej, a to za sprawą klocków hamulcowych, które blokowały błoto przyczepione do opon. Niezwłocznie przystąpiliśmy do pozbywania się tego syfu.





Wyszło na to, że przez moją ignorancję, straciliśmy mnóstwo czasu i zrujnowałem sobie średnią, choć z drugiej strony zawsze to jakieś urozmaicenie ;-) Wróciliśmy na asfalt i po krótkiej chwili, zjeżdżając ze wzniesienia, wylądowaliśmy w Gościęcinie. Kto drogi prostuje...
Dalsze kilometry pokonywaliśmy już dużo szybciej, a ja zacząłem odczuwać zmęczenie i znużenie. Ania o dziwo nie skarżyła się na takie dolegliwości. Przed Łężcami wystraszył nas duży pies, będący na podwórzu, którego brama była otwarta na oścież. Na szczęście skończyło się jedynie na strachu i niebawem dotarliśmy do Bytkowa, a następnie do Pociękarbia. Czekało nas tam ostatnie tego dnia wzniesienie, a gdy je pokonaliśmy, znaleźliśmy się w Radziejowie. W międzyczasie widzieliśmy też dwoje jeźdźców na koniach. Dalej pojechaliśmy drogą między polami, a pod jej koniec, pozwoliłem sobie po raz kolejny oddalić się nieco od towarzyszki podróży. Gdy hamowałem przed główną drogą zauważyłem, że wydajność tylnego hamulca radykalnie spadła. Będę go musiał jutro obejrzeć. Następnie zjechaliśmy ze wzniesienia pomiędzy domkami w Reńskiej Wsi i wjechaliśmy na drogę do Koźla, na której ponownie zaliczyłem ten sam dół, co ostatnio i to w dodatku tym razem obydwoma kołami. Na życzenie Ani, zrobiliśmy jeszcze małą pauzę w miejscu dzisiejszej zbiórki na Dębowej, po czym rozstaliśmy się na rondzie. Wjechałem do parku, a że wciąż odczuwałem zmęczenie, zdecydowałem się pojechać do domu prostą drogą, bez wymyślania bardziej skomplikowanej trasy.

Dane wyjazdu:
60.26 km 0.00 km teren
03:16 h 18.45 km/h:
Maks. pr.:33.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Dziergowice - gdzie prowadzi leśny trakt?

Sobota, 9 października 2010 · dodano: 09.10.2010 | Komentarze 0

Rano jak co weekend Benek zrobił mi pobudkę przed ósmą. Ciekawe czy byłby taki wyrozumiały gdyby wiedział, że do drugiej w nocy oglądałem film... No nic... Wyszedłem z nim na spacer. Było bardzo zimno, więc po powrocie wgramoliłem się z powrotem do łóżka, biorąc przy okazji netbooka w łapę. Wstałem dopiero około godziny dziesiątej i po dokonaniu wszelkich niezbędnych porannych formalności, postanowiłem wyruszyć w trasę :-) Wyszedłem do osiedlowego sklepu, aby rozmienić grubą kasę ( :P ) - słońce grzało bardzo mocno i było dosyć ciepło. W sklepie drobnych nie mieli... Wyjechałem o godzinie jedenastej trzydzieści.



Na początku dosyć mocno wahałem się, czy jechać przez Rynek i zatrzymać się na zakupach w "Żabce", a następnie obrać kierunek na szlak w Starym Koźlu, czy też jechać w kierunku Cisku. Za ulicą Chrobrego przed parkiem zdecydowałem się pojechać przez Cisek, a ewentualne zakupy zrobić w Bierawie. Założyłem sobie także spokojną jazdę - jeśli średnia będzie oscylowała w granicach około 20 km/h, to nie będzie źle :-) Początkowo także rozważałem, czy nie zahaczyć o Dębową, ale jednak po przejechaniu przez park udałem się na osiedle domków, aby ominąć zabłoconą drogę do Kobylic. Zdecydowałem jednak, że zaryzykuję zjazd z głównej drogi i pojadę do Biadaczowa polną drogą wzdłuż Odry. Okazało się, że jest całkiem spoko, a ponadto na podjeździe na wał zauważyłem jakieś małe jeziorko, którego wcześniej chyba tam jednak nie było... Hm... Dziwna sprawa - trzeba się będzie Ani zapytać ;-)
Przed Ciskiem postanowiłem sprawdzić nowy odcinek jednej z dróg, podobnie jak przed Bierawą. Obydwa z nich bardzo dobrze nadają się do celów turystyki rowerowej - jest spokojnie i z dala od samochodów. Gdy dotarłem do Bierawy skierowałem się w stronę sklepu, ale jednocześnie dostrzegłem, że po drugiej stronie ulicy znajduje się wąski most - czyżby można było jeszcze dalej jechać prosto, omijając główną drogę? Do sprawdzenia :-)
W sklepie nie mieli Halls'ów, więc nie kupiłem też nic do picia. Zresztą nieco wcześniej spostrzegłem się, że zapomniałem bidonu... :-) Gdy ruszałem zauważyłem jeszcze, że po drugiej stronie ulicy znajduje się inny sklep, ale już nie chciało mi się do niego wchodzić. Tuż przed zjazdem z głównej drogi nieopodal, pasły się dwie kozy. Zatrzymałem się rozważając małą sesję, ale popatrzyły na mnie dosyć dziwnie, więc zdecydowałem się ruszyć dalej :-) Nieco żałowałem tego posunięcia na szlaku, gdyż okazało się, że mógł to być tematyczny wyjazd - na polu pasła się krowa :-) Może i pospolite zwierzę, ale jakoś mnie urzekła :-) Zrobiłem jej zdjęcie z małymi wyrzutami - bo w czym niby kozy gorsze??? Chyba po raz pierwszy także położyłem rower na ziemi... Ale bez obaw - rys na związku nie ma! :-)




W miejscu gdzie ostatnim razem Ania wystraszyła się pimpka pojechałem prosto i jak się okazało moja pamięć spłatała mi figla - widać jednak nie przypomniałem sobie tej trasy w całości, ponieważ na kolejnym skrzyżowaniu źle pojechałem :-) Na dobrą drogę wyprowadził mnie okoliczny mieszkaniec i dopiero wtedy przemierzona niedawno trasa przypomniała mi się w całości. Nieopodal minąłem małe stadko pasących się krów, ale tym razem już się nie zatrzymywałem i po krótkiej chwili dojechałem do brzegu Odry. W tym miejscu nieco się wystraszyłem, bo to właśnie tutaj skończyła mi się droga, gdy byłem tu ostatnim razem sam. Tym razem jednak inaczej pojechałem, skręcając w ledwie wyjeżdżony polny trakt. Jechałem przed siebie i po kilkudziesięciu metrach ujrzałem konia. Co prawda później okazało się, że jest to klacz, ale czy to ma większe znaczenie? ;-) Zdjęcie musi być :-) Ponownie położyłem rower i począłem zbliżać się z aparatem do zwierzęcia. Po serii kilku zdjęć moja modelka zaczęła zachowywać się jak prawdziwa gwiazda strojąc fochy :-) Oddaliłem się więc zostawiając ją parskającą i odwróconą do mnie tyłem :-)





Dalej jechałem drogą asfaltową wzdłuż Odry. To był przyjemny odcinek: słońce grzało, a temperatura momentami była dosyć wysoka. Postanowiłem nieco zboczyć z trasy z zamiarem zrobienia jakiś zdjęć, ale nie znalazłem odpowiedniego miejsca, więc po kilku minutach wróciłem na drogę, którą zamierzałem pierwotnie jechać. W Dziergowicach skierowałem się w stronę kościoła i gdy tam przejeżdżałem pomyślałem sobie, że być może fajnie by było cyknąć jakąś fotkę. No więc działamy: Kośka w odstawkę oparta o znak drogowy, a ja począłem przemierzać plac, aby znaleźć dobry kadr. Gdy już przykładałem aparat by zrobić zdjęcie, na miejscu parkingowym przede mną zatrzymał się samochód, z którego zaczęli gramolić się ludzie... No rzesz w mordę... To miało być bardzo ładne zdjęcie... Odjechałem niepocieszony. Szybko jednak zapomniałem o tej sytuacji, bo przecież cele są inne, a kościółek jeszcze pewnie będzie okazja sfotografować.
Niedługo potem byłem już w lesie, jadąc wzdłuż jeziora. Co prawda minąłem dwa stojące na poboczu samochody, a po kilkunastu metrach rowerzystę, ale mimo to było bardzo spokojnie i cicho... Może i to miejsce nie jest daleko od Kędzierzyna, ale trzeba jednak tutaj dojechać. Szkoda, bo pewnie codziennie bym tutaj przychodził - choćby na spacery z Benkiem :-) Po przejechaniu kolejnych kilkudziesięciu metrów zrobiłem sobie przystanek, a gdy stamtąd odchodziłem nasunęła mi się refleksja, że chyba rok temu jak tu byłem, to w miejscu gdzie teraz jest woda, chyba jeździłem rowerem po piasku... Całkiem prawdopodobne :-)



Następnie udałem się dalej w stronę miejsca, gdzie wydobywany jest piasek by i tam zrobić trochę zdjęć. Kośkę porzuciłem przy drodze, natomiast sam zszedłem kilka metrów niżej. Co prawda prawdopodobieństwo kradzieży roweru (lub sprzętu na kierownicy) było niewielkie, ale jednak dosyć szybko wróciłem na górę.



Aktualnie znajdowałem się na początku drogi, którą zamierzałem poznać. Była ona bardzo podobna do tych w Rudach (w końcu to tak na dobrą sprawę ten sam las), ale jednak - mimo podobieństw - zauroczenie tamtym szlakiem wpłynęło na ocenę bieżącego przejazdu. Po kilku przejechanych kilometrach, ku lekkiemu zaskoczeniu, wyjechałem nieopodal zabytkowych lokomotyw, które mieliśmy okazję podziwiać z Anią jeszcze nie tak dawno temu. Zdziwienie wywołał jednak fakt, że wyjechałem na terenie zakładu a wiem, że ta droga z Dziergowic jest nawet jak na leśne warunki dosyć często uczęszczana. Ominąłem szlaban, aby wydostać się z zakładu, a następnie przejeżdżając obok lokomotyw udałem się w kierunku głównej drogi przed którą odbiłem - zgodnie ze znakiem niebieskiego szlaku - w lewo w stronę działek. Po kilku chwilach znalazłem się przed główną drogą, a następnie wjechałem chodnikiem między drzewa po drugiej stronie, gdzie ponownie zauważyłem oznaczenie niebieskiego szlaku. Dziwne, bo znalazłem się tu tak na dobrą sprawę przypadkiem, a wcześniej żadnego znaku nie widziałem. Oznaczenie szlaków naprawdę kuleje...
Za Kotlarnią zacząłem odczuwać lekkie zmęczenie materiału, więc zatrzymałem się na małą przerwę. Gdy znalazłem się w Starej Kuźni, postanowiłem udać się na Azoty znaną mi już leśną drogą, bez zbędnego kombinowania. Niebawem zjechałem więc z asfaltu i mogłem cieszyć się jazdą w spokoju. Po zagłębieniu się w las przejechałem obok niskiej ambonki myśliwskiej, która stała zaraz przy drodze. Nieco wahałem się, czy sobie na nią nie wejść, więc zdążyłem ujechać kilkanaście metrów, zanim podjąłem ostateczną decyzję. Stanęło na tym, że Kośkę oparłem o drzewo, a sam wróciłem pieszo. Ambonka miała około dwóch metrów wysokości, więc była naprawdę mała i nie oferowała zbyt dużego pola widzenia. Co prawda wdrapałem się na nią, aby popatrzeć, ale wyszło tak, że zacząłem słuchać. A raczej wsłuchiwać się w ciszę... Spędziłem tam kilka minut, przy okazji robiąc kilka zdjęć. Gdy zszedłem na ziemię zauważyłem na drodze żuczka - jak się później okazało był to żuczek-alpinista :-) Bardzo sprawnie poradził sobie bowiem z wejściem na wyżej położoną trawę przy drodze. Ja oczywiście przykucnąłem przy nim i spoglądając na jego poczynania nieco mu kibicowałem :-) Po wejściu żuczek przystanął (może się zmęczył? ;-) ), a mnie zaczęły przeganiać stamtąd jakieś dziwne latające cosie... Ruszyłem więc dalej :-)




Jazda do Azot minęła bardzo spokojnie, choć momentami kamienista droga nieco dawała popalić felgom. Odniosłem także wrażenie, że wcześniej opony chyba lepiej tłumiły takie nierówności. Ale to jest może błędne spostrzeżenie. Gdy dotarłem do Azot, postanowiłem zrezygnować ze szlaku na odcinku ze Starego Koźla i skierowałem się do głównej drogi, skąd następnie odbiłem do Brzeziec, wjeżdżając tam na szlak. Przy sobocie ruch był nieco większy, bo zaraz na jego początku minąłem rowerzystę, zaś na końcu dwie dziewuchy z psem. Gdy przystanąłem na chwilę za schroniskiem dla zwierząt, pojawiły się także dwie młodociane rowerzystki. Kolejny przystanek uświadomił mi, że mogę odczuwać nieco ten wyjazd - nie byłem co prawda zmęczony ale czułem, że nie dysponuję pełnią sił. Główną drogą począłem zmierzać w stronę Koźla, a przed skrzyżowaniem z ulicą Kozielską zostałem wyprzedzony przez samochód, który o dziwo nie wrócił na swój pas, ale (jeszcze przed rondem) rozpoczął manewr wyprzedzania będących przed nim samochodów. Udało mu się "łyknąć" dwa auta, a następnie wcisnął się on tuż przed wysepką na swój pas. Przyjechał cwaniaczek z Krakowa...
Do Koźla postanowiłem dotrzeć, jadąc drogą rowerową. Na ulicy Gazowej zauważyłem, że znad przeciwka jedzie dziewczyna na rowerze i bus. Patrzyłem przed siebie, a gdy owa dziewczyna mnie mijała zerknąłem tylko na chwilę w jej kierunku i ułamek sekundy potem zauważyłem, że gość w busie zjeżdża przede mnie, aby wjechać na plac po mojej prawej stronie! Po gwałtownym hamowaniu, podniosłem rękę w jego kierunku, aby dać wyraz swojemu niezadowoleniu. Kierowca busa zrobił to samo w przepraszającym geście. I co z tego? Czyżby kolejny bez wyobraźni? A może jemu spodobał się rower owej dziewczyny i się biedak zapatrzył? NIE! To akurat niemożliwe :-) Z Kośką żaden rower szans nie ma! Ruszyłem dalej jeszcze przez chwilę poruszony sytuacją, a po kilku minutach znalazłem się w domu.
Po powrocie zacząłem odczuwać wyjazd. Pojawiło się zmęczenie, lekka senność, a także nieco odczuwałem gardło. Oj nałykałem się chyba zimnego powietrza, a w dodatku czasem także wiatr smagał mnie po plecach. Muszę jak najszybciej zdobyć koszulkę termoaktywną, bo bez tego ani rusz. Co prawda ten wyjazd był już raczej na pewno ostatnim tak długim w tym sezonie (tym razem już chyba na pewno), ale nie zamierzam przecież przestawać jeździć.

Dane wyjazdu:
50.73 km 0.00 km teren
02:44 h 18.56 km/h:
Maks. pr.:37.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Dziergowice (po raz pierwszy w sezonie! :-) )

Poniedziałek, 4 października 2010 · dodano: 04.10.2010 | Komentarze 0

Dziś kolejny dzień z dobrą pogodą. Trzeba więc to wykorzystać :-) W pracy rzucaliśmy z Anią pomysłami odnośnie celu wyjazdu i stanęło na Dziergowicach. Trochę to dziwne, ale jeszcze tam nie byliśmy... Umawiamy się na wjeździe na Dębową...



Gdy dojechałem na miejsce Ania już czekała, więc nawet się nie zatrzymywałem i niezwłocznie ruszyliśmy. Gdy przejechaliśmy Dębową zdecydowaliśmy, że do Cisku pojedziemy drogą asfaltową, rezygnując z drogi polnej przy Odrze, gdzie mogło być mokro. W Bierawie zrobiliśmy mały przystanek, podczas którego Ania poszła na zakupy (ech te kobiety... ;-) ) wracając po chwili ze zdobyczami. Niebawem byliśmy już na drodze prowadzącej do czerwonego szlaku, na którym miałem okazję niedawno się zagubić :-) Tym razem wiedziałem już w którą stronę należy skręcić na pierwszym skrzyżowaniu, ale oczywiście po kilku kolejnych pamięć zaczęła mnie zawodzić, a Ania zaczęła bać się pimpka (czyt. pieska :-) ), który stał przy drodze :-) Był tak mały, że ledwie go dojrzałem. Może to kwestia różnicy wzrostów? ;-) Skręciliśmy w stronę głównej drogi, a mnie dopiero po powrocie do domu przypomniało mi się którędy pojechałem, gdy byłem tam poprzednio... :-) Gdy po kilku minutach wyjechaliśmy na drogę było już szaro, a gdy byliśmy a na drodze dojazdowej do jeziora w Dziergowicach zaczynało się już powoli ściemniać.
Po przyjeździe posiedzieliśmy dłuższą chwilę nad brzegiem. Niestety nadchodząca noc zmusiła nas do powrotu do domów. Przed odjazdem wymieniłem jeszcze baterie w przedniej lampce - taaak... teraz to ja rozumiem :-) Zdecydowaliśmy także zrezygnować z wcześniej branej pod uwagę opcji powrotu do Lubieszowa lasem, ponieważ było już zbyt ciemno. Gdy dojeżdżaliśmy do przejazdu kolejowego szlaban właśnie się zamykał, a po chwili dojechała do nas ciężarówka, która po otwarciu przejazdu ruszyła wzbijając tumany kurzu. Była już ciemna noc, ale mimo to postanowiłem zatrzymać się przy kościele w Dziergowicach, aby zrobić choć jedną fotkę. Jakoś nie było okazji wcześniej, aby zrobić jakieś zdjęcia podczas tego wyjazdu. Poza tym uważam, że ten obiekt jest jednak dosyć ciekawy pod względem architektonicznym.



Podjęliśmy decyzję, aby do Kędzierzyna wrócić główną drogą tak, aby jazda mogła być równa i stosunkowo szybka. O tej porze szkoda było nam tracić czas na wyboistych i niepewnych przy słabym oświetleniu drogach. Na drodze w lesie między Lubieszowem, a Bierawą po lewej stronie dosyć często słychać było jakiś głośny szelest, a nawet odgłos łamanych gałęzi. Pewnie to było jakieś leśne zwierzątko, ale dziwne było to, że biegło obok nas aż do zabudowań w Bierawie. Dalej najkrótszą drogą udaliśmy się do Starego Koźla. Na ostatniej prostej zauważyliśmy w oddali niebieskie światła. Gdy dojechaliśmy na miejsce, zostaliśmy skierowani przez policjanta na objazd bocznymi dróżkami. Początkowo nie byliśmy zadowoleni z tego faktu, ale w sumie czyjeś nieszczęście przyczyniło się do tego, że odkryliśmy fajny odcinek. W domu pogrzebałem na lokalnych stronach internetowych i niestety okazało się, że przyczyną całego zamieszania było śmiertelne potrącenie rowerzysty... Według dostępnych informacji wynikało też, że kierowca uciekł z miejsca zdarzenia... Tuż przed zjazdem na Brzeźce, postanowiliśmy że pojedziemy przez tą miejscowość, a następnie główną drogą dotarliśmy na Pogorzelec, skąd udałem się do domu. Podobnie jak dzień wcześniej do skrzyżowania w Kłodnicy jechało mi się dobrze, ale później odczuwałem już dosyć silnie efekty nadmiernej temperatury ciała. Na gwałt potrzebuję koszulki...

Dane wyjazdu:
82.73 km 0.00 km teren
03:33 h 23.30 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Ku niezbadanym szlakom...

Niedziela, 26 września 2010 · dodano: 26.09.2010 | Komentarze 0

Dziś wstałem nieco później niż zwykle, bo po godzinie dziewiątej. Minęło też trochę czasu, zanim się pozbierałem - wyszedłem przed godziną dziesiątą z zamiarem powrotu do domu na wyścig. Zdziwiłem się widząc przesychający chodnik. Czyżby w nocy padało? :-) To by tłumaczyło mój dzisiejszy głęboki sen... Cel na dziś, to sprawdzenie gdzie i jak biegną odkryte niedawno w pobliżu dwa szlaki.



Wyruszyłem w stronę Chrobrego jadąc Piastowską. Dzień był ciepły, co uśpiło także moją czujność. Co prawda niebo było zachmurzone, ale dosyć często przez te chmury przebijało się światło. Jeszcze przed wyjazdem nastawiałem się na powrót przed deszczem (tak jakbym wiedział kiedy spadnie ;-) ), więc ubrałem się jedynie w dyżurne spodenki 3/4 i krótką koszulkę. Gdy byłem przed Większycami, spojrzałem w dół w okolice ramy i moją uwagę zwrócił fakt, iż nie widzę tam czegoś czerwonego, co powinno tam być. Ech... Znów czegoś zapomniałem - tym razem bidonu. No cóż - albo przeżyję, albo w drodze powrotnej wstąpię po niego do domu. Zaraz za Większycami nieco przycisnąłem. Na obwodnicy Poborszowa wyświetlacz pokazał 17,6 st. C i była to temperatura w sam raz do jazdy. Gdy wjechałem na drogę prowadzącą do promu minęło mnie dwóch kierowców bez świateł (którym oczywiście trzeba było zwrócić uwagę :-) ), oraz wariat w Audi ścinający zakręt bez widoczności. Ech... Szkoda gadać. Wróćmy lepiej do rowerka :-) Przed wjazdem do lasu średnia prędkość wynosiła 28 hm/h, ale oczywistym było, że niedługo będę cieszył się takim wynikiem.
Las wydawał bardzo pożądane w niedzielny poranek dźwięki. Słychać było tylko ptaki, a momenty ich milczenia wypełniały dźwięk spadających z liści kropel. Tak... No to bierzemy się do relaksowania :-) Gdy zatrzymałem się, aby zrobić zdjęcie drogi po której jechałem, niespodziewanie odezwał się dzięcioł. Był tutaj - nie gdzieś tam, jak to dotychczas bywało. Podczas wielokrotnych tegorocznych przejazdów słonecznym szlakiem, wiele razy słyszałem dzięcioła w oddali, ale nigdy nie miałem okazji obcować z nim tak blisko. Udało mi się jednak jedynie zlokalizować drzewo na którym siedział, ale nie dojrzałem go niestety. Droga którą zmierzałem do skraju lasu po bokach była nieco zarośnięta pokrzywami, więc trzeba było jechać jej środkiem po trawie. Gdy minąłem osiedle mieszkalne w Poborszowie ponownie skierowałem się w stronę lasu, a jeszcze przed tym jak zniknąłem między drzewami miałem okazję zaobserwować parowanie wody z pobliskich pól. Dosyć sympatyczny widok :-)



Wyjechałem przy kozielskiej stoczni i zmierzając w stronę Koźla zastanawiałem się, jaką wersję trasy obrać. Ostatecznie zdecydowałem się pojechać główną drogą tak, aby zaoszczędzić nieco czasu. Przed przejazdem kolejowym rozwikłałem kolejny dylemat - postanowiłem jednak wrócić się do domu po bidon. Daleko nie mam, a może się przydać.
W dalszą podróż wyruszyłem dosłownie po minucie. Za mostem na Odrze zaczął kropić deszcz i mimo, że nie miałem nic grubszego na sobie, postanowiłem kontynuować podróż. Gdy wjechałem na ulicę Portową deszcz znacznie się wzmógł i pojawiły się wtedy myśli o tym, że zaplanowana trasa może nie zostać zrealizowana. No cóż - najwyżej objadę Kłodnicę i wrócę do domu. Gdy dotarłem do skrzyżowania na którym trzeba było podjąć decyzję o dalszych losach wyjazdu, postanowiłem jechać dalej. A co tam! Plan zakładał przejazd lasem na Kuźniczki, a następnie do Lenartowic. Jak szaleć, to szaleć :-) Jazda w lesie przed Kuźniczkami dostarczyła mi dużej frajdy :-) To coś pięknego śmigać tak na rowerku z dala od szumu, zgiełku i problemów dnia codziennego. Śmiało mogę powiedzieć, że była to chwila radosnej rowerowej euforii :-) Dalej pomknąłem ku jeziorku, gdzie za sprawą niepewnej pogody znajdowało się tym razem niewielu ludzi - zauważyłem jedynie dwóch wędkarzy. Po krótkiej chwili udałem się w drogę do Lenartowic, gdzie spotkałem grupę grzybiarzy. W międzyczasie deszcz ustał. Gdy dojechałem do drogi między Piastami, a Blachownią zdecydowałem, że jednak nie pojadę do Sławięcic. Młody podsunął mi wczoraj pomysł, aby pojechać do znajdującego się tam obozu koncentracyjnego (a raczej jego pozostałości), ale w sumie po co? Taki plan byłby do zrealizowania, gdybym miał do dyspozycji sobotnią pogodę i więcej czasu. Jedziemy zatem przez Piasty do Bierawy, ku końcowemu celowi czyli na czerwony szlak. Następnie plan zakładał przeprawienie się przez Odrę i powrót do domu. W głowie ułożyłem sobie trasę: przebiegała ona przez Brzeźce, ale za przejazdem kolejowym na Azotach widok bocznej drogi przypomniał mi, że przecież mogę w nią skręcić i po kilkuset metrach znaleźć się już w Starym Koźlu. Skleroza... :-)



Droga do i przez Stare Koźle przebiegała spokojnie do czasu, gdy zacząłem zbliżać się do ostatniego gospodarstwa. Właściciel trzymał na podwórku kilka średniej wielkości psów, a tym razem jeden z nich siedział na środku jezdni. Nasze oczy się spotkały... W miarę gdy zbliżałem się do niego on zaczynał się zbierać do gonitwy. No cóż... Kto tu ma rozum? :-) Pies z goniącego stał się gonionym :-)) Z agresora stał się bezbronnym stworzeniem, uciekającym przed rowerem z podkulonym ogonem. Tuż przed gospodarstwem swojego pana odbił w lewo do rowu i tyle go widziałem :-) Moje zachowanie miało na celu jedynie wyjście z opresji, choć sama sytuacja dosyć mocno mnie rozbawiła :-)
W okolicach Bierawy znów zaczęło padać. Po kilkuset metrach jazdy po czerwonym szlaku, który był celem podróży, stanąłem pod dylematem (i jednocześnie stojąc na skrzyżowaniu :-) ) w którą stronę mam skręcić. Wybrałem kierunek w prawo (jak się później okazało szlak prowadził w lewo) i po jakimś czasie dotarłem do punktu widokowego w Lubieszowie. Platforma wzniesiona na betonowych płytach była już tak zaniedbana, że nie przyszło mi nawet do głowy, aby się na nią wdrapać. Swoją uwagę skupiłem za to na Odrze. Zostawiłem rower oparty o drzewo i schodząc po stromym zboczu znalazłem się nad brzegiem, gdzie zrobiłem kilka zdjęć. W tym miejscu rzeka zdawała się być nieokiełznana. Po dłuższej chwili wróciłem na górę i począłem się zastanawiać jak ową Odrę mogę przekroczyć. Jechałem dalej i w pewnym momencie droga po prostu skończyła się w polu. Jechałem więc po zaoranej ziemi, która po kilkuset metrach znacznie ubrudziła napęd i rower. Okazało się także, że nie ma możliwości, aby w pobliżu przeprawić się przez rzekę. Po kolejnych kilkuset metrach dotarłem do drogi polnej, która doprowadziła mnie do asfaltu. Zatrzymałem się na chwilę, aby choć trochę oczyścić napęd i ruszyłem dalej. Postanowiłem także, że jednak wrócę się główną drogą w kierunku Bierawy i tak samo pojadę do Koźla. Na tym etapie starałem się utrzymywać równe tempo - zależało mi na tym, aby zdążyć do domu na wyścig. Przez kilkaset metrów jechałem także w koleinie drogi gdzie stała woda, starając się zmyć brud z napędu i był to całkiem dobry pomysł. Nieco zaczęło doskwierać mi także pragnienie. Bidon się przydał, a i tak przed wyjazdem napełniłem go tylko w 3/4 pojemności sądząc, że tyle na pewno mi wystarczy.





Za Bierawą zaczęły pojawiać się myśli, że jednak chyba nie mam szans na to, aby zdążyć przed rozpoczęciem wyścigu. Nie ma jednak sensu za dużo myśleć - trzeba jechać. Nie poddajemy się! Cały czas starałem się utrzymać równe tempo, ale mimo to wydawało mi się, że mam jeszcze sporo dystansu do pokonania. Przed Kobylicami pojawiły się już myśli w odcieniu czerni (eee tam... ;-) ) - nie zdążę... ale jadę! :-) Po kilku chwilach równej jazdy spostrzegłem, że jestem już jednak praktycznie w Koźlu :-) Jest więc nadzieja! :-) Przez miasto przemknąłem głównymi drogami i wpadłem do domu za trzy czternasta :-) Nawet rower zdążyłem schować i obmyć się z błota :-)
Po wyścigu trzeba było podziękować Kośce za współpracę :-) Mimo, że nigdy w niedzielę nie biorę się za tego typu prace, to jednak innej opcji w dniu dzisiejszym nie widziałem. Żal było patrzeć na tak ubrudzony rower, wiedząc dodatkowo że jest on bardzo czuły na wszelki syf. Po kilkunastu minutach Kosia wyglądała nawet lepiej, niż wtedy gdy ujrzałem ją po raz pierwszy... :-)
Mam nadzieję, że jutro dam radę zaopatrzyć się w jesienne ubranka i zdążę je wypróbować. Sezon musi trwać :-)

Dane wyjazdu:
91.13 km 0.00 km teren
05:15 h 17.36 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Szlakiem leśnych ścieżek

Sobota, 25 września 2010 · dodano: 25.09.2010 | Komentarze 0

Rano (jak co weekend) psiak nie dał mi pospać za długo i już o wpół do ósmej byłem z nim na spacerze. Dzionek zapowiadał się prześliczny i od razu nabrałem ochoty na wyjazd :-) Umówiliśmy się na godzinę dziewiątą na Pogorzelcu. Oczywiście nie dane mi było zdążyć :-) Gdy wsiadłem na rower i pokonałem dosłownie kilka metrów przypomniało mi się, że nie wziąłem swojego multitoola. Musiałem więc wrócić się do domu i wszcząć poszukiwania, w czasie których zdążyłem się już zgrzać, gdyż byłem w bluzie. Okazało się, że ów przedmiot znajduje się w plecaku, który cały czas miałem na sobie... No cóż - już jestem spóźniony - jest dziewiąta...



Gdy tylko wyruszyłem, z powodu opóźnienia zacząłem cisnąć i niestety od razu się zgrzałem. Zależało mi jednak na tym, aby być na Pogorzelcu jak najwcześniej. Gdy zjechałem z drogi rowerowej, postanowiłem pojechać ulicą Kozielską, więc nieco inaczej niż dotychczas. Za tym wyborem przemawiała lepsza nawierzchnia i mniej skrzyżowań na których musiałbym skręcać. O mały włos na tym etapie mogłem zakończyć swoją podróż: na wysokości Kauflanda starszy pan jadący znad przeciwka skręcał na skrzyżowaniu w lewo i zauważył mnie w ostatniej chwili. Awaryjne hamowanie z mojej strony (Pan z racji niewielkiej prędkości nie musiał zbytnio używać hamulców) i skończyło się na ominięciu Poloneza w odległości 1 metra od maski. Uff... To mogłoby skończyć się dużo gorzej. Na szczęście zostałem jednak dostrzeżony. Gdy dotarłem pod dom Ani zauważyłem zamkniętą furtkę. Hm... Dziwna sprawa. Chwytam za telefon i dzwonię na pierwszy numer. Odzywa się poczta. Tak samo jest, gdy kręcę na drugą komórkę. Poziom dobrego samopoczucia nieco mi spadł - mimo dosyć wysokiej temperatury (wrzesień) i założonej bluzy jechałem dosyć szybko przez całą drogę i dosyć mocno się zgrzałem, a tu taki klops... No co jest grane?!? Dojechała po chwili... Ech... Nastąpiła szybka wymiana barterowa (CD ze zdjęciami za linki ;-) ) i ruszamy RAZ! RAZ! bo czasu szkoda! Jako cel obraliśmy sobie leśny szlak edukacyjny w Starej Kuźni. Ostatnio gdy tam byliśmy zostaliśmy szybko przegonieni przez noc i deszcz, ale dziś nic nie zapowiadało takiego scenariusza :-) Dzień zapowiadał się przepięknie! :-)
Wyruszyliśmy w stronę dobrze nam znanego niebieskiego szlaku z zamiarem dotarcia nim do Starego Koźla. No i oczywiście zaczęło się gadanie :-) W pewnym momencie tak się zagadaliśmy, że w Starym Koźlu obydwoje zamiast w lewo, skręciliśmy w prawo w stronę szlaku do Bierawy. Przed rozjazdem naszą uwagę odwrócił też pies, który na nasz widok przeszedł między prętami w furtce gospodarstwa i trochę na nas poszczekał :-) Całe to zamieszanie wyszło nam jednak nawet na dobre, bo cofając się po około trzystu metrach zauważyliśmy ładną, nieutwardzoną drogę między drzewami, więc po chwili byliśmy już na odpowiedniej trasie i udaliśmy się nią w stronę Azot. Gdy minęliśmy wiadukt kolejowy, spotkaliśmy koleżankę z pracy i po krótkiej konwersacji ruszyliśmy dalej. Następnie zjechaliśmy z drogi, aby wjechać na leśny trakt prowadzący do celu naszej podróży.



Gdy dotarliśmy na miejsce od razu wjechaliśmy na ścieżkę edukacyjną, by po krótkiej chwili z niej zjechać i udać się w stronę budynków nadleśnictwa, gdzie zrobiliśmy małą sesję zdjęciową :-) Następnie wróciliśmy na ścieżkę i poczęliśmy nią zmierzać zgodnie z wytyczonymi znakami. Co prawda zaczynała się ona fajnym zjazdem, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że ścieżka która znajduje się w Rudach ma w sobie więcej uroku. Zgodnie uznaliśmy, że tutejsza jest też trochę zaniedbana, o czym świadczyła na przykład polanka z ławkami do siedzenia wokół których rosły pokrzywy. Wydawało się, że nawet las którym jechaliśmy tutaj z Azot był bardziej przyjazny. Niemniej jednak z ostateczną oceną postanowiłem wstrzymać się do momentu przejechania całego dystansu, który wynosił ledwie półtora kilometra. Po kilkudziesięciu metrach jadąc drogą, wpadłem w jakąś pajęczynę. Po chwili poczułem coś w okolicach szyi z prawej strony, więc szybkim ruchem ręką zrzuciłem to z siebie. Widziałem tylko, że coś spadło w trawę - czyżby pająk? Kolejna przeszkoda znajdowała się nieopodal. Dobrze, że nie jechałem sam, bo pewnie znów miałbym towarzysza na głowie, albo twarzy. To kolejny pająk powił sobie pajęczynę nad drogą, używając do tego krzewów rosnących obok niej. No cóż... Las lasem, ale w Rudach tego jednak nie było... Ruszyliśmy dalej i ku naszemu zdziwieniu po chwili ukazał się nam skraj lasu. Cały przejazd zajął nam nie więcej niż piętnaście minut, z czego pięć poświęciliśmy na fotografowanie pająków. Postanowiliśmy jeszcze raz wjechać na ścieżkę i udać się tym razem w inną stronę, aby dojechać do wieżyczki, którą wcześniej zauważyliśmy. Oczywiście pozostawiliśmy rowery na dole i wdrapaliśmy się na sam szczyt :-) Po kilku minutach, które tam spędziliśmy, po wspólnej naradzie i sprawdzeniu odległości na nawigacji, postanowiliśmy udać się jeszcze na ścieżkę edukacyjną w Rudach. Pogoda dopisywała: niebo błękitne, temperatura wynosiła nie mniej jak dwadzieścia stopni. Gdy tylko klamka zapadła od razu się ucieszyłem nie uzewnętrzniając jednak tego uczucia. Byłem bardzo rad, gdyż przypomniało mi się, że droga do Rud będzie prowadziła w dużej mierze przez las, co oznaczało ciszę i spokój. Ponadto szykowała się kolejna w tym sezonie nieco dłuższa wyprawa, a dzień sprzyjał bardzo takim wyjazdom :-)








Po kilku kilometrach dotarliśmy do Kotlarni, gdzie wjechaliśmy na drogę prowadzącą w kierunku Gliwic. Jechaliśmy nią kilkaset metrów, by następnie zjechać na mniej uczęszczaną drogę (jak dobrze, że jest nawigacja :-) ). Po chwili zauważyłem na ekranie ikonkę budynku, która wskazywała że nieopodal znajduje się jakiś zabytek. Jako że minęliśmy przejazd kolejowy wystrzeliłem z tekstem, że to pewnie chodzi o jakąś lokomotywę - tyle ich PKP ma w użytku i w tym momencie zza drzew, które minęliśmy ukazały się nam trzy zabytkowe, ogromne lokomotywy! Wow! Ale widok! Od razu zjechaliśmy na plac obok. Oczywiście w ruch poszedł aparat :-) Przebywaliśmy tam jakieś kilkanaście minut obchodząc je od każdej strony - były ogromne... Decyzja o wyjeździe do Rud już zaczynała się zwracać :-) Gdy wyruszyliśmy dalej, zaczęliśmy rozglądać się za tym prawidłowym zabytkiem zaznaczonym na mapie, ale okazało się, że aby tam się dostać z miejsca gdzie się znajdowaliśmy, trzeba prawdopodobnie przejechać przez jakiś zakład, na terenie którego nie bylibyśmy zapewne mile widziani :-) Ruszyliśmy więc w głąb lasu zmierzając do celu wycieczki i po chwili przystanęliśmy na krótką przerwę. Gdy wyjechaliśmy na teren, gdzie było mniej drzew zdjąłem bluzę, gdyż było naprawdę ciepło. Jadąc dalej dotarliśmy do drogi którą wracałem, gdy byłem tu sam. Teren wręcz stworzony do jazdy rowerem crossowym :-) Pięknie! :-) Zauważyliśmy także tabliczkę informującą, że znajdujemy się na terenie Parku Krajobrazowego "Cysterskie Kompozycje Krajobrazowe Rud Wielkich". No cóż... Ja tabliczki wcześniej nie widziałem, bo tekst odwrócony był w kierunku jazdy... no i chyba jednak jechałem trochę szybciej ;-) Niedługo potem dotarliśmy do celu :-)





Początkowo jechaliśmy nieutwardzoną drogą, aby następnie wjechać na asfalt. Zacząłem porównywać to miejsce z wpisami w pamięci i muszę w tym miejscu przyznać, że ostatnim razem gdy tu byłem było bardziej urokliwie za sprawą niższej temperatury, oraz większej wilgotności, że nie wspomnę już o mniejszej ilości zwiedzających :-) Po chwili wjechaliśmy na fragment ścieżki edukacyjnej przeznaczonej dla rowerów. Razem pokonaliśmy całą ścieżkę, a następnie udaliśmy się do Rud, gdyż byliśmy już nieco głodni. Tym razem nie jechaliśmy drogą asfaltową, a ścieżką wzdłuż rzeki Rudy, gdzie napotkaliśmy pana na spływie pontonowym ;-) Następnie jadąc alejkami nieopodal Sanktuarium Matki Bożej Pokornej udaliśmy się na posiłek. Musieliśmy jednak oczekiwać na niego dosyć długo i część jednego z najlepszych etapów dnia niestety nam uciekła.








W drogę powrotną udaliśmy się mijając ruiny dworku, a następnie wjechaliśmy do lasu przejeżdżając przez mostek. Na następnym skrzyżowaniu nie pojechaliśmy w lewo (jak powinniśmy), tylko prosto dojeżdżając do drogi prowadzącej do Sośnicowic. Po chwili odbiliśmy w lewo i znaleźliśmy się mniej więcej w połowie rowerowej ścieżki dydaktycznej. Postanowiliśmy też wracać do Solarni znaną nam już trasą. Po drodze przystanęliśmy przy punkcie czerpania wody. W zbiorniku pływał dziwny krab, który uciekł od brzegu, gdy wstałem aby udać się po aparat. Po chwili podpłynął mniejszy, który był bardziej śmiały, ale zdjęcia nie udało się już zrobić. Zaraz po naszym przyjeździe podleciała do nas ważka i przez chwilę zawisła przed nami w odległości około metra, czasem nieco się do nas zbliżając. Przez cały nasz pobyt wracała kilka razy :-) Niebawem ruszyliśmy dalej.
W Dziergowicach nieco skróciliśmy trasę (chwała nawigacji :-) ), ścinając główną drogę. Następnie w Lubieszowie skręciliśmy na boczną drogę, prowadzącą bezpośrednio do Bierawy. Na jej początku stał znak, informujący o czerwonym szlaku, który odbijał w lewo. Trzeba będzie go sprawdzić - najlepiej niebawem :-) Do Kędzierzyna dostaliśmy się często przez nas uczęszczaną drogą do Starego Koźla, a następnie niebieskim szlakiem przez Brzeźce. Rozstaliśmy się na końcu tej drogi.
Dalej jechałem więc sam, tym razem jadąc przez Kłodnicę. Na remontowanym moście Długosza puściłem przed siebie motocyklistę (co prawda nie wolno tam jeździć...) sądząc, że będzie jechał szybciej ode mnie, ale niestety nieco się przeliczyłem, gdyż to on mnie hamował. Zaraz za mostem skręciłem w prawo w stonę domu i przy banku PKO uzyskałem MXS tej wycieczki. Łańcuch wciąż ociera o obejmę, gdy znajduje się on na ostatniej zębatce z tyłu, więc nie była ona przeze mnie używana.
To był bardzo udany dzień, a decyzja o wyjeździe do Rud uratowała wycieczkę. Sądzę, że będę tam przyjeżdżał przy każdej okazji, bo tereny do jazdy są wręcz wyśmienite. A propos, to koniecznie będę chciał pojechać tam jesienią :-) Mam nadzieję, że jednak nie przyjdzie ona szybko :-) Dzisiejszy dzień podarował nam nutkę optymizmu, choć pogodnynki mówią co innego (ale ja ich nie słucham :P ) - od jutra pogoda ma się zepsuć. Mam jednak nadzieję, że jutro także będzie tak słonecznie i ciepło. Rower obowiązkowy! :-)