Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
48.14 km 0.00 km teren
02:06 h 22.92 km/h:
Maks. pr.:45.50 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Góra św. Anny, podjazd II

Niedziela, 11 grudnia 2011 · dodano: 11.12.2011 | Komentarze 0

Oczy otworzyłem dziś już o czwartej rano... To znaczy tak mi się wydawało, bo gdy po czasie wstałem okazało się, że było przed ósmą ;-) Zaliczyłem spacer z Benkiem i zacząłem zbierać się do jakieś roboty czekając, aż na zewnątrz zrobi się cieplej. Przebijające przez nie odsłonięte jeszcze żaluzje promienie słońca, nastrajały mnie dodatkowo do wyjścia :-) Po jakiś trzech godzinach wreszcie nadszedł ten moment :-) I już mi się micha cieszy! :-)



Na samym początku jechało mi się dobrze, ale już na Gazowej poczułem, że temperatura jednak nie jest zbyt wysoka. Mimo to byłem zgrzany, gdy dojechałem do świateł w Kłodnicy. Zmartwiłem się, gdyż nie chciałem do tego dopuścić i co oczywiste, było to zjawisko niepożądane. Ze świateł poderwałem się jednak bardzo mocno, lecz odpuściłem już przy kościele i nawet fajny zakręt przed wiaduktem, przejechałem ze średnią jak na mnie prędkością, odbijając sobie jednak przy wylocie z wiaduktu. Pierwszy przystanek spowodowany lekkim przegrzaniem, zrobiłem w lesie za Kłodnicą. W dalszej części trasy, było już o wiele lepiej :-) Starałem się też jechać jak najbardziej optymalnie, jeśli chodzi o prędkość i wykorzystanie sił w nogach, omijając przy tym nierówności na drodze.



Mknąc w miarę spokojnie, tuż przed Leśnicą przeciąłem duże skupisko gawronów. Miasteczko przejechałem sprawnie - może nawet zbyt sprawnie ;-) Muszę kiedyś zatrzymać się na tutejszym Rynku. Latem powinno być sympatycznie :-) Na zjeździe postarałem się przycisnąć, ale szybko zostałem wyhamowany przez wiatr i lekkie wzniesienie. Oczywiście byłem przygotowany na podjazd na Ankę :-) Także psychicznie. Trzeba było przecież poświęcić dla dobra sprawy ładną średnią, która wynosiła ponad 25 km/h ;-) Przypomniało mi się też, że kiedyś - jeszcze ze starym góralem - wspinanie się na szczyt, było niezmiernie nużące. Teraz to czysta przyjemność :-) Turlałem się swoim tempem, nie męcząc się w ogóle :-) Na stromym podjeździe przed nawrotem, zauważyłem wóz strażacki. Gdy podjechałem bliżej okazało się, że mundurowi strażacy robią sobie na jego tle zdjęcia. Chciałem nawet załapać się na jedno, ale gdy wjeżdżałem w kadr, fotograf właśnie opuszczał obiektyw... No cóż ;-) Po kilku chwilach zatrzymałem się przed szczytem.



Dalej ruszyłem po kilku minutach, mając wcześniej problemy z odpowiednim wykadrowaniem zdjęcia, gdyż robiłem je pod słońce. Od razu wjechałem na szczyt, skąd stoczyłem się już po kilkunastu sekundach, jadąc ostrożnie z uwagi na dwoje małych dzieci i oszroniony asfalt. Można powiedzieć, że Ankę jedynie przeciąłem, ale byłem ciekaw dalszej drogi :-) Była mi ona co prawda znana, ale jako że udało mi się wymyślić bardzo fajną trasę, tym bardziej ciągnęło mnie do przodu :-) Gdy znalazłem się na głównej znów przycisnąłem, dolatując do autostrady, za którą odbiłem w boczną uliczkę. Niebawem przejechałem nieopodal gospodarstwa, z którego latem wyskoczył do mnie groźny pies. Widać było, że do stojącego przy nim samochodu wsiadają ludzie i przemknęło mi nawet przez myśl, aby ich zaczepić, ale ostatecznie dałem sobie spokój. Niestety gdy przejeżdżałem szlakiem na tyłach tego gospodarstwa, nie czułem się komfortowo. Ewentualną ucieczkę utrudniałaby także nawierzchnia drogi, która w tym miejscu po raz pierwszy zastąpiła asfalt wyboistą i kamienistą ziemią. Po chwili byłem już w lesie, gdzie nie dochodziło do mnie już ujadanie psa :-) Poza tym perspektywa fajnej drogi, czyniła mnie znów pozytywnie nastrojonym :-) Przed skrzyżowaniem zatrzymałem się dwa razy na zdjęcie. Słońce grało z jesienią, zmieniając otaczające mnie barwy, jak w kalejdoskopie.




Po kilkudziesięciu kolejnych metrach, przystanąłem już na skrzyżowaniu. W każdą stronę prowadził jakiś szlak. Wiosną będę chciał przejechać je Antkiem :-) Kośkę z kamienistymi oponami, pozostawię sobie na asfalty :-) W tym miejscu postanowiłem uchwycić też zimowe detale dzisiejszego wyjazdu. Mijałem już co prawda wcześniej szron na asfalcie, czy zabieloną trawę i zamarznięte kałuże, a nawet małe kawałki lodu leżące na drodze, ale dopiero tutaj mogłem na spokojnie to chwycić :-) Wcześniej po prostu nie chciało mi się zatrzymywać :-) Gdy kręciłem się wokoło, dobiegł mnie odgłos silnika samolotu i faktycznie po niecałej minucie zauważyłem na skraju lasu, lecący mniej więcej na wysokości autostrady jednopłatowiec. No właśnie... Autostrada. Szum samochodów wyraźnie zaburzał harmonię tego miejsca... Jak tu było wcześniej? Dopiero teraz rozumiem charakter Góry św. Anny i okolic.




Ruszyłem przed siebie i gnając po równej kostce, dotarłem do A czwórki. Wiedziałem, że za nią będzie czekał mnie kamienisty zjazd. Początkowo było całkiem przyjemnie, gdyż jeszcze pomiędzy pierwszymi drzewami, jechałem po asfalcie. Rozpędzony wyhamowałem, gdy nawierzchnia uległa zmianie. Cienkie i bardzo mocno napompowane opony, średnio radziły sobie z kamieniami, ale i tak cieszyłem się jazdą :-) Nawet kilka ostrych momentów nie zmazało uśmiechu z mojej twarzy :-) Minąłem też piękną polankę, którą odwiedziliśmy z Anią, gdy jechaliśmy tą drogą pod górę. Była cała zaorana, ale mam nadzieję, że na wiosnę znów przyodzieje swą ładniejszą szatę.
Gdy wjechałem na asfalt, znów mogłem przyspieszyć. Nie gnałem jednak zbytnio, aby nie narażać się na wiatr jeszcze większy, niż i tak był. Podczas tej jazdy po lekkiej równi pochyłej, zmarzły mi troszkę końcówki palców. Wiatr był odczuwalny. Myślami byłem jednak w dniu swojej ostatniej wizyty w tym miejscu. Tym razem nie było jednak koników, a góry widać było dużo gorzej niż wtedy. Nic to! Jedziemy dalej! :-) Przypomniało mi się też, że Aneczka miała jakoś teraz wracać z Opola. Która to godzina? Może wsiądę w pociąg w Jasionej? Byłaby to fajna opcja, ale jednak z drugiej strony nie tęskniłem za industrialnymi widokami i powrotem do domu, jaki zgotowałbym sobie, wysiadając ze stacji w Kędzierzynie. Przez przejazd przejechałem o wpół do drugiej, ruszając z przystanku PKP chwilę po tym, jak wysłałem do Ani SMS'a. Minęliśmy się o kilka minut :-) Zbyt korciło mnie, aby dziś przejechać wymyśloną przez siebie trasą. Mimo że wiatr nieco się wzmógł, jechałem przed siebie ochoczo. W pewnym momencie, tuż przed zabudowaniami Krępnej, zauważyłem w oddali na polu stadko pasących się saren :-) Zostałem zauważony po około dwóch minutach, ale od razu schowałem się za drzewami, nie niepokojąc dalej uczestników biesiady ;-)




Czekał mnie teraz gorszy odcinek drogi. Pocieszałem się tym, że do Zdzieszowic nie miałem daleko, a stamtąd promem przedostanę się na drugą stronę Odry, jadąc dalej lasem już prawie do samego końca. Dodatkowo przypomniało mi się, jak pędziłem tutaj we wrześniu z wiatrem, dostając przyspieszenia niczym rakieta :-) Dosłownie :-)
Na głównej było średnio ciekawie. Ruch samochodowy raczej niewielki, ale jednak w jeździe przeszkadzał wiatr. Starałem się jednak robić swoje i tak oto dotarłem do Zdzieszowic, mijając jeszcze tuż przed zjazdem na prom trzy quady, z których pierwszy z nich mijając mnie stanął dęba. Ja nie wiem, czy aby to nie powinno być zabronione... Jeżdżą tym i tylko hałasują. Pół biedy, gdyby mieli wyznaczony do tego teren, a tak? Kiedyś już zdarzyło mi się spotkać taką grupę na "szlaku" w Nysie i nie było to do końca przyjemne, a na pewno głośne. Zresztą doniesienia medialne też o czymś świadczą. Szybko zapomniałem jednak o tych świrkach i ucieszony zjechałem w dół do Odry.
Niestety przy promie nie było żywej duszy. Tylko kaczki pływały przy brzegu, chowając się na mój widok w sitowiu tak, że nawet nie mogłem zrobić im zdjęcia. Chyba czeka mnie nieplanowana zmiana trasy... Podszedłem do gabloty i za szybą odczytałem kartkę z harmonogramem kursowania promu. Listopad i grudzień wyłączony. Od razu przypomniało mi się o forumowej ściądze promowej... Przecież mogłem na nią zerknąć przed wyjściem z domu. Zawiedziony ruszyłem w drogę powrotną, starając się ułożyć w głowie jakąś trasę, z dala od głównej. Na domiar złego, zaczynałem odczuwać już zmęczenie.



Faktem jest, że nie byłem zadowolony z takiego obrotu spraw. Co prawda od razu pomyślało mi się, że powtórzę tą trasę na wiosnę, lub nawet w lutym, ale nie uśmiechało mi się jechać do samego Koźla samochodowym szlakiem, zmagając się w dodatku z wiatrem. Niemal momentalnie przeszło mi przez myśl, że mogłem wsiąść do pociągu w Jasionej, ale nie zagrzała ona w mej głowie miejsca. Nie było wyjścia - trzeba było jechać.
Niestety moje obawy były uzasadnione. Jazda z powodu wiatru i wręcz naciąganych, średnich widoków, była raczej koniecznością, niż przyjemnością. Turlałem się jedynie przed siebie licząc na to, że szybko dotrę do lasu za Januszkowicami. Odrzuciłem też koncepcję, aby jeszcze wcześniej odbić w kierunku Raszowej, gdyż nie było sensu zakręcać kolejnego kółka. Na szczęście między drzewami znalazłem się dosyć szybko, ale mniej więcej w środku lasu zatrzymałem się jeszcze na dłuższą chwilę. Gdy znów ruszyłem, wstąpiły we mnie świeże, choć nie do końca odnowione siły. Jechałem dla samej jazdy, utrzymując jednak fajną prędkość. W Kłodnicy znów nie wystartowałem spod wiaduktu, utrzymując dotychczasowe tempo. Stanąłem nawet na światłach w oczekiwaniu na zielone, łamiąc dotychczasową praktykę wjeżdżania na chodnik. To był chyba przełomowy moment, bo ruszyłem z ostrego kopyta. Odcinek do Koźla przejechałem już jednak normalnie, w obawie o zachowanie odpowiedniej ciepłoty ciała. Optymalnym tempem pokonałem Odrę i na chwilę znów zatrzymałem się na czerwonym przy komisariacie policji. Gdy zapaliło się zielone, moja reakcja zdziwiła mnie samego. Przez pierwsze dwie, trzy sekundy średnio nabierałem prędkości po to, by następnie przycisnąć tak, aby wymazać dotychczasowe 40 km/h z pola MXS na liczniku. Prułem do przodu, zwalniając dopiero za skrzyżowaniem z Żeromskiego, nie dając szans na to, aby wyprzedził mnie jadący za mną samochód :-) Prawdę powiedziawszy, to nawet nie poczułem jego obecności. To nie było planowane w żaden sposób! :-) Serce waliło mi mocniej przez kilka następnych chwil. Rozpędzony i pobudzony, dojechałem do domu :-)

Dane wyjazdu:
5.96 km 0.00 km teren
00:55 h 6.50 km/h:
Maks. pr.:12.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Długi spacer z Kosią

Sobota, 10 grudnia 2011 · dodano: 10.12.2011 | Komentarze 0

Zaraz po tym gdy wstałem, poszedłem z Kośką na stację, aby dopompować koła. Już od jakiegoś czasu chciałem to zrobić, ale zawsze zapominałem zabrać ze sobą do Ani przejściówki na Schradera, a pompka gdzieś wsiąkła mi jakiś czas temu. Ustawiłem kompresor na maksymalną wartość. Pompowanie zakończyło się na 3.7 bara :-) Ruszyłem dalej, aby wstąpić jeszcze do sklepu fotograficznego. Termometr pokazywał co prawda aż 6 stopni Celsjusza, ale wcale nie było ciepło. Mimo mroźnego wiatru, minąłem jednak zadziwiająco dużą ilość rowerzystów - przeważnie starszych panów. Mnie również szło się bardzo przyjemnie :-) Trzymałem Kośkę za siodełko, a ona ochoczo podskakiwała na nierównościach, zachowując przy tym kierunek marszu i dając się bardzo ładnie prowadzić :-)
Do Ani wróciłem pozytywnie pobudzony spacerem. Tym bardziej zaczęły w mej głowie pojawiać się myśli, aby wziąć Kośkę do siebie. Gdybym miał ją przy boku, to pewnie już w grudniu byłbym na wyjeździe kilka razy. Ostatecznie postanowiłem, że po prostu dosłownie przyprowadzę ją do Koźla :-)



Standardowa trasa do Koźla ;-) Kozielska, droga rowerowa, promenada ;-)

Od pierwszych metrów wiał zimny wiatr. Nawet pomyślałem sobie, że mogłem wziąć ze sobą szalik. Nie chciałem się jednak wracać, gdyż było już późno i zaczynało robić się szaro, a ponadto mocno cieszyłem się z tego wyjścia :-) Kosia szła prosto niczym strzała. Srebrna strzała... :-) Panowałem nad jej ruchami w stu procentach i zdawałem sobie sprawę z tego, że - jakkolwiek to nie zabrzmi - te sześć kilometrów jeszcze bardziej nas zbliży. Tak. Jestem rowerowym świrem. Do końca Kozielskiej doszliśmy stosunkowo szybko, obszczekani jeszcze przez dwa psy, ganiające za ogrodzeniem jednego z domów. Nieco bardziej hałaśliwie zrobiło się, gdy zmierzałem do drogi rowerowej, a ponadto chyba spadła na mnie jakaś kropla...
Przez moment wahałem się nawet, czy iść drogą rowerową, bo w razie deszczu nie miałbym się nawet gdzie schronić, ale ostatecznie uznałem, że ryzyko jest niewielkie. Panowała tu cisza i spokój. Przez całą długość drogi, nie minął mnie żaden rowerzysta. Przed pierwszym zakrętem zamieniłem jedynie ręce i przełożyłem Kośkę do lewej dłoni, gdyż prawa była już zauważalnie i odczuwalnie zmarznięta. Nie pomagał wiatr na polnym odcinku i wilgoć w powietrzu. Szybko jednak wróciłem do poprzedniej wersji, gdyż lewa ręka nie prowadziła roweru już tak wprawnie ;-) Gdy wchodziłem do Koźla, zaczęło mocniej kropić i przed mymi oczami, pojawiła się wizja, gdy wchodzę do domu przemoczony. Nie było jednak źle :-) Pokropiło i przestało :-) Jeszcze promenada, kilkaset metrów i byłem w domu, gdzie przywitał mnie Benek :-)
Podczas całej drogi do Koźla, mogłem zaobserwować jak zachowuje się rower na wyboistym podłożu i równym asfalcie. W tym drugim przypadku rowerek dziarsko płynął na dopompowanych oponach, zaś na wybojach podskakiwał, niczym sportowy bolid :-) Mam nadzieję, że w przyszłym roku, wyruszę z Kośką w długą, asfaltową trasę.
_
Ech te moje rowerki...

Dane wyjazdu:
5.72 km 0.00 km teren
00:18 h 19.07 km/h:
Maks. pr.:34.50 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Aby tylko!

Sobota, 3 grudnia 2011 · dodano: 03.12.2011 | Komentarze 0

Gdy w końcu dotarłem dziś do domu, dzień wciąż był ładny. Mimo to trzymałem się wcześniejszej myśli, aby dziś odpuścić z uwagi na szalejący wiatr. Poza tym, to Kośkę chciałem dziś wyrwać, a była ona u Ani... Siedząc w domu zauważyłem jednak, że mimo popołudniowej pory, za oknem słońce mocno zachęcało do wyjścia. Zaczęło mnie korcić... :-) Wcześniej jednak wyszedłem z Benkiem, a po powrocie nie mogłem wyrwać się od razu i tak oto zastała mnie mocna szaruga... Dodatkowo w murach dmuchało bardzo i powoli zacząłem odpuszczać. W głowie jednak spokojnie nie było. Przecież szkoda każdego dnia! Jeśli przejadę parkiem, to aż tak wiało nie będzie. Krótka trasa wystarczy!



Na zewnątrz było już ciemno i faktycznie bardzo wiało. Spokojnie przejechałem przez osiedle, nieznacznie przyśpieszając przy byłej jednostce. Nie miałem ochoty na energiczną jazdę (a bo wiatr, a bo nie Kośka, a bo wczoraj po roku czasu spotkałem się z Krzyśkiem ;-) ), dlatego leniwie dojechałem do głównej. W drodze do parku zacząłem bawić się lampką, po którą zresztą musiałem wrócić się do domu, gdy byłem już z Antkiem przed klatką :-) Świeciła trochę za wysoko, ale przed wjechaniem w alejkę, skorygowałem kąt padania światła. Mimo, że teoretycznie byłem osłonięty, to przez pierwsze momenty jazdy, wciąż chwilami odczuwałem silny wiatr. Później było już jednak lepiej, choć na skrzyżowaniu przy domu kultury, musiałem zahamować praktycznie do zera, aby wpuścić przed siebie profi biegacza :-) W drodze powrotnej przycisnąłem jeszcze troszkę na promenadzie i niebawem byłem już z powrotem w domu gdzie poczułem, że na sercu zrobiło mi się jakby lżej... :-)

Dane wyjazdu:
6.58 km 0.00 km teren
00:17 h 23.22 km/h:
Maks. pr.:27.60 km/h
Temperatura:-2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Nocny powrót do Benka ;-)

Poniedziałek, 28 listopada 2011 · dodano: 28.11.2011 | Komentarze 0

Po południu wspólnie popracowaliśmy z Anią. Jak to jednak u mnie bywa, obowiązki przesuwam ile się da, więc do domu zacząłem zbierać się bardzo późno. Na tyle późno, że nie zdążyłem na autobus. Co prawda wcześniej chciałem jechać rowerem, ale teraz - nastawiony na pasywną podróż komunikacją miejską - nie byłem już tak chętny na przejazd rowerem. Mimo to podjąłem szybką decyzję :-)



Ruszyłem mocno oświetlony i początkowo nie czułem ujemnej temperatury, ale już na pierwszej prostej, dopadło mnie lekko mroźne powietrze. Pierwszą połowę trasy przejechałem, nie rejestrując praktycznie nic. Jedyne na co zwróciłem uwagę, to gwiazdozbiór nad głową, gdy jechałem obwodnicą. Do samego Koźla nie działo się nic szczególnego. Cisza, spokój. Ot pedałowałem sobie :-) Czułem jednak trochę, że lekko spadła temperatura końcówek palców u dłoni.
W Koźlu wróciło uczucie, które w mniejszym stopniu opanowało mnie tuż po opuszczeniu Kędzierzyńskich zabudowań. Tym razem było jednak dużo silniejsze. Pomyślałem sobie, że fajnie jest tak sobie jechać. Tak miło i przyjemnie. Niby w nieznane. Gdy dotarłem do domu, czekał na mnie jedynie Benek, który szczekaniem zaalarmował Łukasza o tym, że ktoś próbuje sforsować drzwi :-) Dzięki temu dostałem się do środka, nie robiąc nadmiernego hałasu :-) Kochana psina :-) Na sam koniec okazało się jeszcze, że zostawiłem na klatce sakwy. Na szczęście, gdy po nie wróciłem, jeszcze tam były... ;-)

Dane wyjazdu:
30.09 km 0.00 km teren
01:35 h 19.00 km/h:
Maks. pr.:33.90 km/h
Temperatura:7.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Liście, liście...

Niedziela, 27 listopada 2011 · dodano: 27.11.2011 | Komentarze 0

Od samego rana było widać, że na zewnątrz jest ciepło. Faktycznie termometr wskazywał siedem stopni, ale cóż z tego, jak w uszach świszczało... Doszło nawet do tego, że przeleciało mi przez głowę, aby zrezygnować z wyjścia. Musiałem jednak podjechać do domu, aby dopakować się na poniedziałek i to też stanowiło dla mnie pewnego typu rozterkę, gdyż bardzo chciałem wyrwać Kośkę na luźny wyjazd. Ostatecznie zebrałem się, gdy za oknem pojawiło się słońce, tworząc bardzo ładną aurę dnia :-)



Jeszcze przed wyjściem, spoglądając za okno, ułożyłem sobie nieasfaltową trasę do Koźla. Żywiołowo dojechałem do Kuźniczek, ciesząc się wysoką temperaturą i jasnym dniem. Na miejscu w ostatniej chwili wykręciłem w stronę lasku, rezygnując z ustalonej wcześniej, prostej trasy do Kłodnicy. Pędziłem radośnie :-) Przeciąłem tutejsze ścieżki ze dwa, trzy razy, czując się momentami wręcz utopiony w liściach. Już w Kłodnicy dorwał mnie wiatr, ale bardzo szybko schowałem się przed nim na polnym skrócie do Portu, na końcu którego jakiś cieć pozostawił Mercedesa. Musiałem zejść z roweru i ostrożnie przecisnąć się między samochodem, a krzakami. Zero szacunku do marki... Gdy wyjechałem znów na asfalt poczułem, że było mi wyraźnie ciepło. Na postoju wypatrzyłem też motel, którego w życiu nie spodziewałbym się w tym miejscu :-)
Po napełnieniu sakw, wyruszyłem w drogę powrotną. Trasa zakładała wizytę w Raszowej i Łąkach Kozielskich, ale już na Gazowej zrezygnowałem z tego pomysłu. Raz, że dął wiatr, a dwa, że czasu miałem już bardzo mało. Jak się później okazało, u celu byłem na piętnaście minut przed zakładanym czasem końcowym i czterdzieści pięć minut po czasie optymalnym :-) Postanowiłem udać się na Kuźniczki, jadąc pod wiaduktem kolejowym, aby następnie przez Lenartowice i Piasty dojechać na Pogorzelec. Postanowiłem też nieco urozmaicić polny etap i zjechałem z asfaltu jeszcze przed rzeczką, której nazwy zapomniałem ;-) Pedałowałem tak, jakbym miał przed sobą wyraźny cel, który jednak w międzyczasie nieco mi się rozmył :-) Nie wiedzieć czemu źle skręciłem i wylądowałem w polu :-) Mimo, że chyba nigdy takie sytuacje nie kończyły się dobrze postanowiłem, że nie będę zawracał. Tym razem się opłaciło :-) Mijając po drodze niezliczoną ilość krecich kopców, przedarłem się przez chaszcze i wyjechałem w odpowiednim miejscu przy wodospadzie. A był to dopiero początek :-) Kilkanaście metrów dalej przeniosłem Antka przez rzeczkę po ułożonej z kamieni niby tamie i znów ochoczo ruszyłem przed siebie :-) Przez chwilę jechałem twardą ścieżką, a gdy wjeżdżałem między drzewa, przednie koło na moment uciekło, nie napotykając oporu na piasku, ukrytym pod liśćmi. W ułamek sekundy później, to samo stało się z tylnym kołem, co wręcz odruchowo wywołało uśmiech na mojej twarzy :-) Śmigając pomiędzy drzewami, dojechałem do wiaduktu, wzbudzając małe zamieszanie pośród rodzinki z psem, a także dwóch dzieciaczków, które mijałem już w ciemnych czeluściach :-) A kurka nie wziąłem lampki... ;-)
Znów budził się we mnie rowerowy świrek i szybko dotarłem uliczkami do miejsca, gdzie ponownie zniknąłem pomiędzy drzewami. Przede mną znajdował się nieznany mi jeszcze fragment, zaplanowanej na dziś trasy. Od razu jednak wydał mi się przyjemny, bo choć na drodze minąłem dwoje ludzi, a następni już na ową drogę wchodzili, to widać było, że nie jest on wyeksploatowany. Potwierdzeniem tych słów była duża polana, usłana wysokimi, uschniętymi już paprociami. Byłem nad brzegiem Kanału.





Ścieżka biegła tuż przy urwisku. Przemknęło mi nawet przez myśl, co by się stało, gdybym zrobił małe "plum" ;-) Wymagała ona momentami dobrej koordynacji i zgrania z rowerem, a niekiedy musiałem wręcz zejść na ziemię, gdyż gałązki stawiały zbyt duży opór, który mógł doprowadzić do niebezpiecznego przechylenia się na bok. Na końcu tej przeprawy zatrzymałem się jeszcze raz, aby spokojnie popatrzeć na wodę, po czym zwróciłem się w kierunku jeziorka, mijając po drodze starszą parę ze strachliwym pieskiem, który momentami na mnie szczekał :-) Miał ku temu okazję, gdyż ponownie jak i ja, zatrzymał się na moment przy brzegu jeziora. Ja pstrykałem fotki, natomiast on pił wodę ;-) Gdy ruszałem, żegnając się ze spacerowiczami nie przypuszczałem jeszcze, jak fajny fragment trasy znajdował się przede mną. Drugi raz w ciągu tego wyjazdu, obrałem nieodpowiednią ścieżkę i... Po chwili mogłem cieszyć się z krótkiego, aczkolwiek stromego zjazdu ze skarpy i takiego też wjazdu. Kolejną chwilę później pokonywałem kolejne przeszkody w postaci wystających wysoko korzeni drzew :-) Rozweselony popędziłem dalej w kierunku Lenartowic, które przemknąłem z racji asfaltowej nawierzchni dużo szybciej, niż poprzednie etapy. Tuż przed Piastami, ponownie dopadł mnie wiatr i muszę przyznać, że w połączeniu z dosyć wysoką odczuwalną temperaturą, było to wyraźnie odczuwalne negatywne zjawisko. Niebawem jednak znów zjechałem między drzewa, obserwując powoli chylące się już ku dołowi słońce i patrząc jeszcze wcześniej na drugi koniec Kanału, gdzie byłem przed kilkunastoma minutami.



Przez Biały Ług przemknąłem szybko, podobnie jak przez leśny skrót na Azotach. Gdy z niego wyjechałem, prawdopodobnie minął mnie samochodem kolega z pracy - sprawdzę to jutro ;-) Wiedziałem, że nie mam już dużo czasu, a więc niezwłocznie i ochoczo, popędziłem odkrytym całkiem niedawno traktem na Pogorzelec. To był żywy etap, choć mniej więcej w połowie, podobnie i jak na początku Białego Ługu, dorwał mnie wiatr na nieosłoniętej przez drzewa części drogi.
To był bardzo ładny dzień i wychodząc w południe na rower żałowałem nawet, że wyjście nastąpiło tak późno. Mimo prawie czwartej na zegarku, wciąż było jasno, a dodatkowo bardzo ciepło, jak na tą porę roku. Dzisiejszy wyjazd, upłynął pod znakiem wszechobecnych liści. Co oczywiste, były one atrybutem całej trasy. Leżały wszędzie w dużych ilościach, ale też dodatkowo miałem z nimi bezpośrednią styczność. A to jeden przyczepił się do buta, później gdzieś tam drugi do kurtki na przedzie, by jeszcze na ścieżce nad Kanałem kolejny wpadł między sakwę, a szprychy, wydając z siebie ostrzegawcze dźwięki, zmuszające do przystanku i sprawdzenia co jest grane :-) Jeszcze jednego wywiozłem stamtąd "trzymając" go przy piaście przedniego koła :-) Ciekawe, gdzie porwał go wiatr...

Dane wyjazdu:
10.97 km 0.00 km teren
00:33 h 19.95 km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Świry :-)

Niedziela, 27 listopada 2011 · dodano: 27.11.2011 | Komentarze 0

No i stało się :-) Ania po seansie filmowym rzuciła hasło, abyśmy wyszli na rower - zgodnie z wcześniejszą ideą. Ja co prawda już pod koniec filmu sądziłem, że ów pomysł nie dojdzie do skutku, ale nim wstałem z sofy, Ania była już przebrana w rowerowe ciuszki :-) No cóż... :-) Jako że miałem ochotę zabrać na ten wypad Kośkę, zabrałem się do montowania uchwytu na lampkę. Po kilku minutach byłem również przebrany. Poszliśmy... :-) Była pierwsza w nocy... :-)



Ania świeciła się jak choinka :-) Standardowo dwie lampki na Pszczole i dodatkowo dwie mrugające opaski na lewych kończynach robiły fajny efekt :-) Ja założyłem opaskę jedynie na jedną nogę :-) Ruszyliśmy, gdy tylko nawigacja podjęła trop, a ja od pierwszego nadepnięcia na pedały, poczułem przypływ energii :-) Dwa machnięcia i już byłem przy ulicy! :-) Po chwili minął nas Beetle, za którym z uśmiechem na twarzy rzuciłem się w pogoń, zatrzymując się w oczekiwaniu na Anię po dwóch skrzyżowaniach. Dalej przez chwilę jechaliśmy znów razem, ale ja jednak cały czas rwałem do przodu tak, jakbym chciał popędzić hen daleko przed siebie :-) Gdy tylko pojęliśmy decyzję, iż udamy się na miasto, znów wyrwałem przed siebie! Kośka daje niesamowite poczucie swobody, lekkości i mocy! :-) To istny generator pozytywnej energii! :-) Kocham ją za to! :-)
Po drugiej stronie wiaduktu, znów jechaliśmy razem :-) Ja oczywiście co chwila wyrywałem do przodu, nie oddalając się już jednak na bardziej znaczne odległości. Niebawem dotarliśmy do Piastów, gdzie poświęciliśmy chwilę na przekazywaniu sobie władzy w kwestii zaplanowania dalszej trasy ;-) Ostatecznie postanowiliśmy, że udamy się z powrotem do centrum, zahaczając przy okazji o skate park. Oczywiście znów wyrwałem przed siebie! :-) Na miejscu zaliczyłem kilka górek (niestety wypękałem przy jednej z nich ;-) ), a następnie przejechaliśmy przez położony tuż obok labirynt. Ania co prawda tylko raz po jednej linii, ale chyba jej to zaliczę ;-) Chwilę później jechaliśmy już w stronę parku, który pokonałem z dużą dozą pozytywnej energii :-) Gdy Ania dołączyła do mnie, znów razem pomknęliśmy w stronę dworca PKP, a towarzyszka rzuciła jeszcze, abyśmy podjechali na wysokość Carrefour'a i stamtąd odbili do domu, więc ja rzuciłem się... znów do przodu niczym piorun! ;-) Postanowiłem też dodać trochę weny od siebie i skręciłem na parking, który objechaliśmy niczym jakiś pachołek :-) Dopiero stamtąd, udaliśmy się w drogę powrotną do domu :-)
Na miejscu sprawdziłem z ciekawości dystans pokonany w tym miesiącu. Niepisany i nieobowiązkowy plan został wykonany ;-)

Dane wyjazdu:
22.49 km 0.00 km teren
01:02 h 21.76 km/h:
Maks. pr.:35.40 km/h
Temperatura:7.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Jadę po witaminki! ;-) (nś)

Sobota, 26 listopada 2011 · dodano: 26.11.2011 | Komentarze 0

Nie miałem koncepcji na dzisiejsze przedpołudnie. Rano wyszedłem z Benkiem zauważając, że na zewnątrz było nawet ciepło. A straszyła mnie Ania wczoraj, że wiatr będzie wielki przez weekend ;-) Po powrocie do domu wróciłem do wyrka, wstając już prawie przed dwunastą. Do pionu postawił mnie poniekąd dzwoniący Damian, który jak zwykle okazał się człowiekiem, na którym można polegać. Musiałem się sprężać, a czekał mnie jeszcze spacer z Benusiem.



Na początek udałem się do Damiana, gdzie miałem zamiar spędzić około pięciu minut, ale wyszło jak wyszło ;-) Spotkałem też koleżankę z pracy, wraz ze swoim partnerem, z którym pogadałem na temat nawigacji outdoorowych. W kilka minut później, ruszałem w niedługą trasę do Kędzierzyna. Oczywiście musiałem ją sobie przedłużyć, no bo jakby to było! ;-) A zresztą... Chciałbym dociągnąć do "trzysetki" w listopadzie.
Jechało mi się świetnie. Szybko i rześko. Cholera! Ale ja lubię kręcić! :-) Dystans do Landzmierza pokonałem bardzo sprawnie, uśmiechając się pod nosem i patrząc na obracające się przednie koło :-) Ech ten Anton! Dystans mu niestraszny :-) I w dodatku wygodny jest ;-) Tuż przed wjazdem na polny skrót przed Ciskiem, zacząłem nieco odczuwać wiatr, ponieważ zmieniłem kierunek jazdy. Było to pierwsze ostrzeżenie przed tym, co czekało mnie na drodze w kierunku Kędzierzyna. Wjeżdżając między pola, minąłem starszego, wiejskiego rowerzystę, który pozdrowił mnie uniesieniem ręki. Oczywiście zrobiłem to samo :-) Jak widać nie ma wiochy na wiosce! ;-) Popędziłem dalej, docierając do mostu na Odrze.
Znalazłem się na etapie wyjazdu, gdzie znów dopadł mnie świrek rowerek ;-) Znów pomyślało mi się, że fajnie jest tak śmigać nawet po niedalekiej okolicy :-) Coś mówi mi, że ów "praski" rozbrat z rowerem coś przestawił mi w głowie :-) A poza tym, to w takich momentach przypomina mi się jeden z forumowych wpisów, opisujący wypad jednego z Forumowiczów. Po kilku minutach zatrzymałem się na krótko, na początku szlaku do Starego Koźla. Chciałem przystanąć na chwilę, zanim rzucę się do walki z przeciwnym wiatrem :-) Tempo co prawda momentami spadało całkiem sporo, ale bywało już przecież gorzej ;-) Okazję do podreperowania tempa, złapałem już za pierwszym gospodarstwem, wypatrując biegnącego w oddali w moją stronę czarnego psa. Gdy dystans zmniejszył się mniej więcej o połowę, czworonóg przybrał pozę wyraźnie wskazującą na chęć ataku, po czym położył się na asfalcie, w oczekiwaniu na moje nadejście. To był jego błąd, gdyż w takiej sytuacji mój manewr, był potencjalnie najbardziej skuteczny. Począłem szarżować na psiaka, który wciąż leżał na drodze nieruchomo niczym kamień i uciekł dopiero, gdy dzieliły nas jakieś dwa metry, a trzeba wspomnieć tutaj, iż jechałem dosyć szybko. Poderwał się na ułamek sekundy po tym, gdy spotkały się nasze oczy. Pewny swego odwróciłem się za siebie dopiero po kilku chwilach, widząc psa uciekającego w przeciwnym kierunku :-)
Wraz z każdym kolejnym metrem, do mojej głowy zaczęły docierać kolejne wspomnienia. A to ślub z bocianem, a to skate park za Starym Koźlem i oczywiście jeżyk! :-) Taki krótki odcinek, a tyle się tego nazbierało... :-) Na niebieskim szlaku nagle zatrzymałem się tuż po tym, gdy do głowy wpadła mi myśl, że bez zdjęcia ten wyjazd nie będzie pełny. Od początku trasy, rozglądałem się za jakimś kadrem, ale nic szczególnego nie wpadło mi w oko. Co prawda zdjęć z trasą i z Antkiem mam już sporo, ale co tam! Ja po prostu chciałem uchwycić ten dzień! Jakie to zdjęcie nie będzie, ale niech po prostu będzie :-)




Gdy jechałem dalej, przez moją głowę przelatywały kolejne wspomnienia :-) Między innymi to dzięki temu, jechało mi się dużo przyjemniej przy ciągle towarzyszącym, silnym przeciwnym wietrze :-) Zdecydowanie wturlałem się na króciutki podjazd tuż przed schroniskiem dla zwierząt i znów popędziłem, dolatując do głównej :-) Żeby było śmieszniej, to właśnie w mieście droga była najbardziej wyboista... Mimo to, postanowiłem zakręcić jeszcze jednego - zaplanowanego już wcześniej - rogala po Pogorzelcu. Ciekawe ile przejechałem dzisiaj? :-) Od samego początku wyjazdu nie spojrzałem na dystans, który jednak przecież był dla mnie stosunkowo ważny, bo od niego poniekąd zależało to, jak długi będzie jutrzejszy wypad. Tak, tak :-) Wiatr nie wywiał z mej głowy rowerowych planów! :-) O nie! :-) Szybko jednak zapomniałem o dwóch kółkach, gdyż zaraz po tym, jak otworzyły się anuśkowe drzwi, doleciał do mnie piękny zapach z kuchni... ;-)

Dane wyjazdu:
60.52 km 0.00 km teren
02:55 h 20.75 km/h:
Maks. pr.:37.80 km/h
Temperatura:4.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Jeszcze psycholog, czy już psychiatra? ;-)

Niedziela, 20 listopada 2011 · dodano: 20.11.2011 | Komentarze 0

Wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie Piotr z propozycją wyjazdu do Krapkowic. Co prawda początkowo ucieszyłem się, ale z każdą kolejną minutą rozmowy, tak jakby uchodził ze mnie entuzjazm. Przede wszystkim, to pora wyjazdu nie moja, a po drugie jesienne wyjazdy, wolałbym jednak podejmować w dyskusji tylko ze sobą. Myślę, że o tej porze roku, to dosyć indywidualna sprawa. Mimo odmowy zdawałem sobie sprawę z tego, że i tak pewnie gdzieś pojadę w niedzielę :-) Rano zza żaluzji, przebijały się promienie słońca i już na pierwszy rzut oka było widać, że to będzie dzień inny niż wczorajszy :-) Wyszedłem z Benkiem na spacer zauważając, że trawa przed blokiem pokryta jest szronem. Mimo to wiedziałem, że z każdą następną godziną będzie lepiej :-) Cierpliwie czekałem...



Na dzisiejszy wyjazd, postanowiłem założyć opaskę, zamiast czepka. Co prawda w uszy i tył głowy było ciepło, ale za to wiatr dawał w czoło, dlatego za przejazdem kolejowym przed Raszową, powróciłem do poprzedniego - stale stosowanego rozwiązania. Ogólnie jednak dziś nie mogłem jakoś dojść do ładu z ciepłotą organizmu. Może to wina tempa? ;-) Gdy odbiłem na szlak, byłem już uchachany rowerowaniem :-) Co prawda wiatr przywiewał myśli, o szybkim powrocie do domu (czekała na mnie przeciekawa książka), ale podjąłem decyzję o tym, że decyzję podejmę na rozdrożu szlaków w Łąkach Kozielskich ;-) Tymczasem dojechałem do Kurzawki, gdzie o mojej wizycie doniósł baczny psiak. Na szczęście ten był za ogrodzeniem :-) Zbliżałem się cichutko do feralnego gospodarstwa i już wydawało mi się, że przemknąłem niezauważony, gdy odwracając głowę zauważyłem dosłownie szarżującego na mnie czworonoga! Psia kość! (oby tylko nie moja! ;-) ) Depa! But! Czy jak to się tam zwie! ;-) Po kilkunastu chwilach było już po zabawie :-)
W Łąkach tak jak wczoraj, zatrzymałem się przy rozpisce szlaków i niesiony wspomnieniem wczorajszego przejazdu i rozpaloną rowerową pasją, podjąłem decyzję o kontynuowaniu jazdy, zgodnie z domowymi ustaleniami. Tym razem nie było tu już tego wielkiego psiaka, a przed wjazdem na polną drogę, zostałem obszczekany jedynie przez małego szczekacza, przykutego łańcuchem. Gdy znalazłem się już na prostej do Lichyni, zauważyłem rowerowe ślady :-) Kurczaki! Czyżby moje wczorajsze? Jako jedyne? :-) Nawet przystanąłem na moment, aby porównać ich szerokość i profil :-) Niech ta zagadka pozostanie nierozwiązana... :-)
Po drugiej stronie głównej, rozpościerał się inny świat... Na szczęście nie ten Grudzińskiego... Co prawda gdzieś wsiąkło się słońce, ale... W połowie drogi do Granicy, wjechałem zza zakrętu w prawo i aż zdębiałem. Przede mną znajdował się śliczny, wąski i krótki podjazd. Na górze czekały mnie ładne widoczki. Nie dziw, że w okolicy, znajdują się aż dwa rezerwaty przyrody :-) Pewnie przyjadę tu i wiosną :-) Momentalnie włączyło mi się bardzo pozytywne, rowerowe myślenie tym bardziej, że już za Granicą ponownie stanąłem prawie jak wryty :-) Tym razem na widok bardzo ładnie pokolorowanego przez liście wzgórka :-) Dodatkowo tuż przy mnie, znajdowały się rowerowe drogowskazy :-) Będzie co objeżdżać!






Niebawem czekał mnie zjazd, podczas którego czułem się już kompletnie ześwirowany w stosunku do roweru! :-) Normalnie jak tak dalej pójdzie, to psycholog, czy psychiatra mój, jak bum cyk cyk! ;-) Cykloza bardzo zaawansowana! :-) Ale to dobrze... :-) Przystanąłem w miejscu przygotowanym dla rowerowych turystów, radując się swoim samopoczuciem i tym, że tak wspaniale i pozytywnie mogę spędzać czas :-) Gdy ponownie ruszyłem w drogę, zauważyłem że już kiedyś mijałem skrzyżowanie, z ulicą prowadzącą ostro pod górę. Teraz pewnie nie męczyłbym się jak wtedy... :-) Niemniej jednak i mnie czekał podjazd :-) Mówił o tym nawet napotkany przeze mnie znak drogowy, a trzeba się go było słuchać, bo widać było, że on stary, więc i mądrość życiową posiada ;-) Eee tam! Młodość też ma swoje prawa! Poza tym narysowany był jedynie samochód, a więc rowerów to nie dotyczyło! :-) Tak! Bo my jeździmy, poruszając się za pomocą siły swoich pozytywnych myśli! :-) Ruszyłem z postanowieniem wykonywania mniejszej liczby postojów na dalszym etapie wyjazdu, ale co z tego, jak zaraz na owym wzgórku, czekały na mnie dwa wybiegi z konikami? :-) Więc jak tu nie przystanąć? Pojechałem jednak dalej z myślą o tym, że niektórzy ludzie, to sobie jednak żyją... :-) Praktycznie w tym samym czasie, zauważyłem po lewej dziwną konstrukcję, stojącą w szczerym polu. Po kilku kolejnych sekundach jazdy okazało się, że to znak drogowy z przebiegającej obok autostrady, która właśnie coraz bardziej zaczynała wyłaniać się przy moim boku.




Gdy dojechałem do Olszowej, praktycznie w tej samej chwili zauważyłem, że z moich ust wydobywa się para wodna, a przed jednym z mijanych domostw, woda w sadzawce była mocno przymarznięta. Mimo to podtrzymywałem myśl, która wpadła mi do głowy jeszcze na wylocie z Lichyni, że warto tak jeździć po okolicy :-) I będę to robił nawet zimą! Po kilku krótkich chwilach, zatrzymałem się przy drewnianym kościółku. Na sekundę powróciły wspomnienia z pierwszego blogowego wyjazdu :-) Spoglądając na stalową mapę okolic, zobaczyłem oczami wyobraźni czerwony rower (to był chyba wagant - dziś już się tego nie dowiem) i jegomościa, z siwą głową, z którym dane mi było wtedy porozmawiać :-) Mam nadzieję, że wszystko u niego dobrze :-) Ech... Półtora roku temu, a ileż do tej pory się zmieniło... :-)
Czekał mnie podjazd, ale nie był on żadnym problemem :-) Rozglądałem się tylko, bo - co prawda byłem tu chyba tylko ze dwa razy - ale kojarzyłem troszkę przebieg tychże tras rowerowych. Wspaniale można by było wpleść je na wiosnę, tworząc mega trasę, wokół Kędzierzyna :-) Tylko ścieżki i lasy :-) O dziwo da się tak zrobić! :-) W Zimnej Wódce, postanowiłem minimalnie zmodyfikować przejazd i udać się do kolejnego drewnianego kościółka. Zatrzymałem się tam dosłownie na dwie minuty, po czym wróciłem na drogę, po chwili skręcając w lewo, w celu powrotu na pierwotny szlak. Na widok psa, zmroziło mnie przez ułamek sekundy (nie miałbym szans na podjeździe), ale akurat ten wolał wąchać trawę i kompletnie nie był mną zainteresowany :-)



Musiałem teraz pokonać odcinek, znajdujący się na otwartym polu i dodatkowo na wzniesieniu. Wiedziałem już wcześniej, że tutaj mnie wywieje i faktycznie tak też się stało. Mimo to ochoczo parłem do przodu, choć pod koniec ów wiaterek nieco mi się znudził ;-) Dobrze jednak, że do centrum Ujazdu miałem już z górki, a między zabudowaniami już tak nie wiało :-) Pomknąłem więc szybko i po krótkim czasie, zatrzymałem się zaraz za mostem na Kanale. Miałem dylemat, czy jechać już bezpośrednio w stronę Sławięcic i za nimi ewentualnie odbić do azotowego lasu, czy zgodnie z wcześniejszymi założeniami, udać się w kierunku Niezdrowic. Ogólnodostępna droga do Sławięcic, wydała mi się mało zachęcająca mimo, że powoli robiło się już późno ;-) Po chwili dotarłem na początek czarnego szlaku, który okazał się być mocno piaszczysty. Cały czas dął też wiatr, choć nie aż tak bardzo, aby nadmiernie przeszkadzało to w jeździe. Aby tylko do lasu... :-) Brak słońca powodował, że trudno mi było ocenić, ile czasu mi pozostało. Mimo to nie bardzo się tym przejmowałem :-) Las zachęcał do dalszej jazdy :-) Ignorując szlak odbijający w lewo, kierowałem się w stronę przejazdu kolejowego, przy którym obszczekały mnie dwa psy z pobliskiego zabudowania. Jeden z nich był co prawda za ogrodzeniem, ale drugi - przypięty łańcuchem - miotał się na otwartej przestrzeni tuż przy drodze. Zgroza. Już od momentu gdy zauważyłem opuszczone szlabany postanowiłem, że nie będę czekał na ich otwarcie. Dodatkowo będąc z drugiej strony pierwszego szlabanu, poczułem się jakoś bezpieczniej. Droga ku wolności od psów była tak blisko... Niestety drugi szlaban znajdował się w takim miejscu, że nie mógłbym go objechać. Na szczęście nade mną z okna wychyliła się głowa dróżniczki, zaalarmowanej ujadaniem psów.
- Można? - krzyknąłem pewnie, po czym szlaban naprzeciwko mnie zaczął się unosić. Dziękuję! - dodałem jeszcze po sekundzie, a po przejechaniu przez przejazd uniosłem dłoń w podziękowaniu. Mogłem pędzić dalej! :-) Postanowiłem jednak zatrzymać się nieopodal. Słychać było ptaki, a poza tym cisza... Błoga cisza... Byłoby pięknie, gdyby nie leżąca samotnie obok drogi, plastikowa butelka. Normalnie ubiłbym gościa! Przemknęło mi przez myśl, że gdybym miał w sakwie chociaż jakąś siateczkę, to bym ją sprzątnął. Śmieć psuł cały efekt. Może od teraz będę takową siatkę woził ze sobą?



Dalej jechało mi się bardzo fajnie, choć zaczynałem już powoli odczuwać zmęczenie. De facto po każdym następnym dłuższym momencie, było coraz to gorzej. Dodatkowo zaczęło się ściemniać, a droga stała się bardziej wyboista. Nic to! Śmieję się temu w twarz! ;-) Gdy zrobiłem zwrot, od razu zauważyłem na ekranie nawigacji, lubianą przeze mnie drogę w kierunku Starej Kuźni, za którą trasa była już bardziej przyjazna dla kół i opon :-) Swoje zrobił także postój, podczas którego po raz pierwszy w życiu, miałem okazję zaobserwować stukającego w korę drzewa dzięcioła :-) Patrzyłem na niego kilka minut, podczas gdy w mojej głowie kiełkowały pozytywne myśli :-) Aż żal mi było odjeżdżać :-) Szkoda też, że było już szaro, a poza tym mój aparat i tak nie dałby rady ująć go z tej odległości. Mocno depnąłem na pedały, chcąc chyba podświadomie jak najszybciej zapomnieć o tamtym miejscu. Po krótkiej chwili zauważyłem, niknącą już za moimi plecami, znaną mi leśną kapliczkę. Tak. To były momenty szybkiej jazdy.
Do Azot dotarłem po względnie krótkim czasie, a przed zjechaniem na ulicę, włączyłem jeszcze obydwie lampki. Zacząłem energicznie machać nogami i szybko dojechałem do głównej, gdzie na wyjeździe dosyć mocno zląkłem się jadącego w przeciwnym kierunku i mocno ścinającego zakręt BMW. Gdybym jechał tam samochodem, to kolizja byłaby prawie pewna... Pośród samochodów jechałem bardzo krótko, odbijając do Brzeziec, gdzie wjechałem na swego czasu często wykorzystywany szlak i dotarłem nim do Kędzierzyna. Cały czas utrzymywałem wysokie - w przekroju całego dzisiejszego wyjazdu - tempo, a potwierdzeniem tego, było to w jaki sposób pokonałem Rondo Milenijne. Wjechałem na nie praktycznie startując z miejsca, aby w jego połowie bardzo dynamicznie nabrać prędkości (cholera, ale ja lubię ronda! ;-) ), która wciąż stale rosła po zjeździe, aż do osiągnięcia MXS dzisiejszego wyjazdu. Ułamek chwili wcześniej, zostałem wyprzedzony przez Forda, który mocno podkręcił silnik, dając jakby znak kto rządzi na tej drodze. Trzeba przyznać, że dynamika mojego przyśpieszenia, była naprawdę świetna! :-) Rozpędzony dotarłem do drogi rowerowej (tej pożal się Boże) i starając się utrzymać względnie dobrą prędkość na bardzo licznych wybojach i nierównościach, dojechałem do Koźla, gdzie jeszcze raz przycisnąłem sobie, zjeżdżając ze skrzyżowania na światłach :-)
To był bardzo udany i bardzo ciekawy wyjazd :-) Po raz kolejny już składa się tak, że nowe interesujące trasy, odkrywane są przeze mnie w sezonie jesienno-zimowym :-) Podrażniona weekendowo cykloza dała mi do zrozumienia, że nie tak łatwo będzie mi dane pozbyć się roweru przez zimę, a przecież przeszło mi to już kiedyś po głowie :-) Co prawda spowodowane to było tylko i wyłącznie troską o swe cztery kółka, ale jednak... :-) Dziś jednak dobitnie dałem sobie do zrozumienia, że poznawanie okolic na rowerze, to przewspaniała sprawa :-) I nawet duże zmęczenie, jakie ogarnęło mnie po powrocie do domu, nie będzie w stanie wybić mi z głowy kolejnych - mam nadzieję, że równie wspaniałych i ciekawych - kilometrów, pokonanych na cudownych dwóch kółkach... :-)

Dane wyjazdu:
44.03 km 0.00 km teren
02:05 h 21.13 km/h:
Maks. pr.:35.40 km/h
Temperatura:5.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Trzy pieczenie - jeden rower ;-)

Sobota, 19 listopada 2011 · dodano: 19.11.2011 | Komentarze 0

Znów nadszedł oczekiwany weekend. W ostatnim czasie jeżdżę tylko weekendami, bo gdy wychodzę po południu z pracy, jest już ciemno. Inna sprawa, że w tym roku jakoś gorzej przystosowuję się do jesiennych klimatów, więc wieczory rowerowe nie są tym bardziej. Mam nadzieję, że ulegnie to zmianie :-) Może niezwłocznie po tym, gdy zamontuję uchwyt na lampkę do Kośki? :-) To całkiem prawdopodobne :-)
W planach na dziś, miałem sprawdzenie czarnego szlaku, wiodącego w pole na przedpolach Leśnicy ;-) Gdy ostatnio zauważyłem znak informujący o nim, nawet mocno się zaskoczyłem. Nie wiem już, czy tak dawno tędy jechałem i jest to nowy szlak, czy to po prostu starcza ślepota ;-) Ostatecznie zrezygnowałem też z wizyty w Kędzierzynie i zabrania w trasę Kośki gdyż uznałem, że jednak wezmę jedną sakwę na różne graty i inne szmaty :-)



Początkowo było mi chłodno, ale w miarę pokonywania dystansu, było coraz to lepiej. W lesie za Kłodnicą byłem już nawet nieco zgrzany. Pogoda całkiem dopisywała. A zresztą... O tej porze roku cyklista i tak już musi być przystosowany do panujących temperatur, a więc istotne jest jedynie, aby tylko nie padało. Tak więc nie padało :-) Co prawda niebo spowijała warstwa niegroźnych chmur, ale nie przeszkadzało to przecież w jeździe. Pomyślałem sobie jedynie o tym, że ewentualnie zdjęcia mogą być gorszej jakości. Już gdy przejeżdżałem przez przejazd kolejowy przed Raszową, pomyślało mi się o małym przystanku, ale co krok owlekałem go do momentu aż uznałem, że zatrzymam się ostatecznie przy kapliczce w miejscu, gdzie zamierzałem wjechać na szlak. Gdy wjechałem do Raszowej, przede mnie z podporządkowanej wyjechał ciągnik z gnojówką, co momentalnie zmobilizowało mnie do przyśpieszenia :-) Osiągając tym samym MXS wyjazdu, dotarłem fajnym tempem do miejsca, gdzie po raz pierwszy zszedłem z roweru. Licznik wskazywał średnią 24 km/h.



Po kilku zdjęciach ruszyłem dalej. Byłem ciekaw, gdzie zaprowadzi mnie ta polna droga, spodziewając się, że dojadę do Lichyni. Po niecałym kilometrze jazdy, ku mojemu zdziwieniu, droga odbiła jednak ostro w prawo. W tym miejscu pomyślałem sobie też, że ów szlak jest naprawdę dobrze oznaczony. Nawet za dobrze. Chwilę później, przeżyłem wręcz mały szok, wyjeżdżając na znaną mi znakomicie asfaltową drogę między Łąkami Kozielskimi, a Raszową :-) Nie zdążyłem też machnąć nawet dobrze korba, gdy moim oczom ukazał się znak z aż dwoma szlakami! :-) Czarny prowadził asfaltową drogą prosto, natomiast czerwony odbijał w prawo w las. W głowie od razu zrodziła mi się myśl, aby ciągnąc dalej czarnym szlakiem, ale wiedziałem też, że mogę odjechać za bardzo od swoich rejonów, a przecież było już stosunkowo późno. Wjechałem więc w leśną drogę, myśląc w międzyczasie, że dobrze się stało, że wziąłem ze sobą Antka i że ten czarny szlak sprawdzę może jutro, dojeżdżając do Łąk Kozielskich najszybszą trasą.
Po bardzo krótkiej chwili, dotarłem do zabudowań, słysząc od razu szczekanie psów. Znajdowały się one za bramą jednego z gospodarstw, więc spokojnie dojeżdżałem sobie do skrzyżowania, aż tu nagle jeden z nich znalazł się tuż obok mnie! O rzesz ty w morde! Widziałem jego kły... Machnąłem raz nogą dla odstraszenia go, ale skubaniec trzymał się ostro, odpuszczając po jakiś kilkunastu metrach. Nie było źle :-) Ważniejsze było to, że udało mi się odkryć świetną trasę przelotową na rower! Ładny asfalt między polami, biegnąca obok rzeczka... Ech... Było pięknie :-) Niebawem minąłem duży krzyż, postawiony na jednym z pól, obserwując w tym samym momencie, podrywającego się do lotu gawrona, trzymającego w dziobie coś wielkości orzecha włoskiego. Przy torach kolejowych odbiłem w lewo i po kilku przyjemnych chwilach jazdy, znalazłem się powtórnie na głównej w Raszowej :-) Momentalnie postanowiłem udać się do Łąk Kozielskich i sprawdzić, gdzie zaprowadzi mnie czarny szlak!
Jadąc już w kierunku docelowej miejscowości, zobaczyłem jeszcze na horyzoncie po prawej krzyż, który minąłem kilka minut temu. Doprawdy cieszyłem się bardzo ze znalezienia tej trasy :-) Na miejscu zatrzymałem się na chodniku, gdyż zauważyłem kolejny szlak - tym razem żółty - wraz z całą rozpiską okolicznych dróżek. Spędziłem tam kilka dłuższych chwil, wyznaczając sobie trasę przejazdu. Naprawdę nie spodziewałem się takiego rozwoju wydarzeń w dniu dzisiejszym, a mało tego! :-) Na rozpisce widoczne były jeszcze inne, nieznane mi do tej pory trasy! :-) Ochoczo ruszyłem przed siebie, skręcając w lewo po kilkudziesięciu metrach :-)
Pierwsze wrażenia na nowym szlaku nie były jednak dobre. Już na samym początku moją uwagę odwrócił ogromny pies, skaczący do płotu w jednym z gospodarstw tak, jakby zobaczył na rowerze nie człowieka, a kawał pysznej kiełbasy. Głowę miał taką jak moja i byłoby naprawdę nieciekawie, gdyby zdołał wydostać się na drogę... Za pierwszym zakrętem ujrzałem miejscowego rowerzystę, którego dogoniłem jeszcze przed ostatnimi zabudowaniami. Podczas wykonywania manewru wyprzedzania, do drogi z mojej strony podbiegł inny - mniejszy kundel - szczekając, lecz już nie biegnąc za mną. To wszystko sprawiło, że na otwartą przestrzeń wjeżdżałem, mając jedną małą i ledwie wyczuwalną myśl, że gdybym tutaj spotkał jakiegoś psa... Oj nieważne! :-)
Także i ta droga, była ciekawa dla rowerzysty :-) Było nieco bardziej terenowo, ale już po pokonaniu dwóch zwrotów, wyjechałem na prosty, polny trakt, gdzie poczułem, że zmierzam w nieznane :-) Tak... To właśnie tego uczucia tak bardzo mi ostatnio brakowało. Teraz czułem się spełniony. Może tylko częściowo i krótkotrwale, ale jednak :-) W pewnej chwili, moim oczom ukazały się dwie dorodne sarny, obserwujące mnie z kilkusetmetrowej, bezpiecznej odległości. Mimo to zaczęły uciekać w miarę, jak pokonywałem kolejne metry. Jechałem sobie dalej swoim tempem, mijając w pewnym momencie hałdę ułożonych buraków. Docierając do końca tej drogi, zauważyłem jadący na polu ciągnik, a w chwilę później, podbiegającego do drogi którą jechałem wiejskiego burka, który wskoczył na nią w momencie, gdy przejeżdżałem obok niego. No i się zaczęło. Skubaniec był mocno zdeterminowany, aby mnie dopaść. Odsłonięte agresywnie wargi, ukazywały kły, jak u pierwszego dziś napotkanego psa. Tamten jednak odpuścił szybko, natomiast tutaj nie było już tak kolorowo. Z racji początkowej pozycji, nie mogłem zastosować swojego stałego manewru, więc próbowałem w inny sposób pozbyć się tego cholernego czworonoga. Najpierw rozpędziłem się, licząc na to, że po prostu odpuści, gdy tylko sobie chwilę pobiegnie, ale na nic się to zdało. Próbowałem także zepchnąć go na pobocze, co co prawda poskutkowało, ale tylko na chwilkę. Chyba był naprawdę głodny! ( ;-) ) W pewnym momencie jadąc rozpędzony, zauważyłem przed sobą znak ustąp pierwszeństwa. Nadszedł więc czas na podjęcie bardziej zdecydowanych środków. Psiak ustąpił po tym, gdy dostał z podeszwy w nos.
Gdy zatrzymałem się na poboczu przy głównej ulicy, zauważyłem że jakimś to oto zrządzeniem losu, znalazłem się na Węgrzech ;-) Cyknąłem kilka pamiątkowych zdjęć i ruszyłem znów przed siebie :-) Mimo tego, że jechałem po głównej, ruch samochodowy był praktycznie żaden. Także i widoki były niczego sobie :-) Oczywiście pieskowa tendencja dzisiejszego wyjazdu, wciąż utrzymywała się na praktycznie niezmienionym poziomie: przy jednym z domów, zauważyłem skradającego się pomiędzy drzewami owczarka niemieckiego, który jednak nie wydał z siebie żadnego odgłosu :-) W Zalesiu odbiłem w kierunku drogi, którą na początku roku zdecydowałem się omijać, ale i tutaj ruch był prawie żaden :-) Niebawem też wjechałem na szlak, prowadzący do Miejsca Kłodnickiego. Byłem go bardzo ciekaw, zwłaszcza, że według rozpiski, którą oglądałem jeszcze w Łąkach Kozielskich, za Miejscem Kłodnickim, był on jeszcze tylko w planach.




Początkowo biegł on polem, lecz po czasie, wjechałem do lasu. Jechałem dosyć szybko, migając się przed wystającymi na drogę gałązkami :-) Trochę ćwiczeń dla kręgosłupa nie zaszkodzi! :-) Gdy przystanąłem, poczułem jak przybiera we mnie radość :-) Rower już od jakiegoś czasu mnie zaskakuje, ale w życiu nie spodziewałbym się, że dziś ułożę sobie tak mega fajną trasę! :-) Mało tego! Przecież nie musiałem jechać po wytyczonym sznurku! Już na pierwszy rzut oka, wyznaczyć można było co najmniej kilka alternatywnych ścieżek :-) To jest bardzo rozwojowy rowerowo teren! Byłem naprawdę uradowany i nawet odgłosy szczekającego gdzieś tam w oddali psa, nie zmąciły tego uczucia :-)



Okazało się, że byłem już tuż tuż przed Miejscem Kłodnickim :-) Sprawnie minąłem zabudowania, docierając do drogi przelotowej, gdzie na moment do głowy wskoczyło mi wspomnienie dojazdów do szkoły i pomknąłem dalej przed siebie - już po szlaku, który nie istniał ;-) Szybkim tempem dojechałem ponownie do lasu, zauważając przy okazji, jak to swoje poczucie humoru okazuje jeden z tutejszych gospodarzy :-) Widać psy jeszcze nie takie groźne... ;-)



Wjechałem do lasu... Droga była przyjazna i wygodna :-) Słońce już powoli, aczkolwiek wyraźnie, zaczynało opadać. Mimo to brałem pod uwagę to, że mógłbym jeszcze jeździć i jeździć :-) Przecież właśnie na wypadek późniejszego powrotu do domu, już zaraz przed klatką, zamontowałem latarkę na kierownicę :-) Jechałem cały czas w zadanym kierunku, spoglądając co jakiś czas na nawigację. Mimo to, jakoś nie potrafiłem umieścić się w przestrzeni :-) Gdzie jestem? :-) Niewiele mnie to interesowało :-) Zgubić się nie zgubię, a z lasu wyjadę i tak w znanym sobie terenie :-) W pewnym momencie natrafiłem na piękne miejsce... Las stał się jeszcze ładniejszy... Zaciągnąłem się... Było go czuć. Nie zwalniając jechałem dalej, a moment tuż przed wjazdem na asfalt, także utkwił mi w pamięci. Droga pomiędzy drzewami, była śliczna.
Jechałem w stronę Lenartowic, które minąłem bardzo szybko. Zaraz za zabudowaniami, przystanąłem jeszcze na moment, pstrykając kolejne zdjęcie. Ech... Gdyby nie te druty... ;-) A swoją drogą, to byłem bardzo zadowolony z dzisiejszego dnia :-) Czułem się spełniony :-) Już od jakiegoś czasu, ciągnęło mnie przygodowo dalej, ale jak się okazuje nie trzeba jechać nie wiadomo gdzie, aby móc zaznać tego pięknego uczucia :-)



Przejechałem przez las, spoglądając na kolejnego dzisiejszego dnia owczarka, stojącego przy położonym odludnie domostwie, który także jedynie odprowadził mnie wzrokiem. Minąłem Kanał i odbiłem między drzewa, będąc już na Kuźniczkach. Przy moście zauważyłem oznaczenie żółtego szlaku :-) No jasne! :-) To ten sam, który zaznaczony był w Łąkach Kozielskich! Coś słabo z moim kojarzeniem ;-) Tym razem pojechałem prosto przed siebie, omijając jeziorko. Znów dała znać o sobie dzisiejsza psia passa, ponieważ minąłem dwa czworonogi, które ożywiły się na mój widok. Pierwszy z nich, został usprawiedliwiony przeze mnie od razu: to był york, prowadzony przez jakąś dziewuchę, więc nawet się nie zdziwiłem, gdy zaczął niegroźnie szczekać :-) Nawet zagadałem do niego ;-) Następnie minąłem jakiegoś czarnego kundelka, który chyba nawet chciał mnie pogonić, ale nie wiem tego do końca, bo się nawet nie obejrzałem :-) Tym bardziej nie uczyniłem tego, gdyż i on był na smyczy :-) Gdy wjechałem na wał kolejowy, zauważyłem przy jego końcu idącego jegomościa. Na pierwszy rzut oka, wydał mi się on jakimś lubiącym trunki człekiem, ale i tutaj skończyło się bardzo przyjaźnie :-) Zjeżdżając odpowiedziałem mu "miłego dnia!" i hej do przodu! :-) Co prawda w minutę później, musiałem poczekać przed przejazdem kolejowym, aż przejedzie "towarowy", ale było mi to nawet potrzebne :-) Ruszając, jak zwykle w tym miejscu, uniosłem dłoń w podziękowaniu i pozdrowieniu :-) Rowerowy nastrój, to wspaniała sprawa! :-)
Mimo chmur na niebie, wyszła mi dziś przefajna trasa! :-) Emocjonująca ( ;-) ), ciekawa, żywa i piękna :-) Nawet dystans - mimo tego, że leniwie wstałem grubo po jedenastej, a wyjechałem już po trzynastej - był jak najbardziej słuszny :-) Leniuchowa sobota zakończyła się tym, że przebiłem dziś dystans dwustu kilometrów w listopadzie i pięciu tysięcy w tym roku! :-) Oby tak dalej! :-)

Dane wyjazdu:
22.39 km 0.00 km teren
01:05 h 20.67 km/h:
Maks. pr.:31.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Zakończenie "sezonu", dzień 3

Sobota, 12 listopada 2011 · dodano: 12.11.2011 | Komentarze 0

Dziś czułem się już optymalnie :-) Lekarska ręka Ani pomogła. Oczywiście w niczym to nie przeszkadzało, żeby znów spać do jedenastej ;-) W ciągu dnia zapadła jednak decyzja, że wrócimy już dziś do Kędzierzyna. Nie była to decyzja łatwa, ale jednak została podjęta...


Nie wiadomo kiedy przejechaliśmy przez las, gdzie Pszczole stuknęło 3000 km :-) W Czarnowąsach spojrzałem ze wspomnieniem na budynek Ochotniczej Straży Pożarnej, który sfotografowałem, gdy żegnaliśy Kasię. Tak... Chyba pora żegnać się z typowo rowerowym sezonem :-) Droga do Opola, minęła nam jakoś szybciej. Nie tylko jednak my byliśmy szybcy, bo tuż przed miastem trafiło się nam dwóch naprawdę niezłych wariatów, w swoich pięknych bolidach. Co za debile. Zero wyobraźni. Ciekawe czy takie samo IQ... Na krótko przed ścisłym centrum i ja przycisnąłem z zamiarem poczekania na Anię najpierw za Rynkiem, później przed budynkiem PKP. Gdy jednak już tam byłem, okazało się być naturalne to, że od razu kupię bilety. Wciąż jadąc przeprosiłem więc jegomościa, stojącego przed wejściem i z dużą precyzją, przecisnąłem się Antkiem z sakwami, przez wąskie wejściowo-wyjściowe drzwi ;-) Ania dotarła na miejsce, gdy stałem już przy kasie i w momencie, gdy zapowiedziano nasz pociągowóz :-)
Tym razem podróż minęła nam spokojnie. Na tyle spokojnie, że nawet nie sprawdzali nam biletów :-) Obserwowaliśmy odchodzący dzień... Na kilka stacji przed Kędzierzynem, do przedziału weszła pani, mająca na ramieniu taką samą odblaskowo-świecącą opaskę w jakie zaopatrzyliśmy się i my :-) Czyżbym ulegał jednak modom? ;-) Dobrze chociaż, że to jeno moda rowerowa ;-) W międzyczasie postanowiliśmy też, że na miejscu udamy się na niewielkie zakupy i tak też zrobiliśmy. Ja od razu dostałem speeda, czekając na Anię już przed sklepem. Za karę musiałem też zostać w przedsionku i pilnować rowerów ;-) Następnym punktem, było wypakowywanie sakw u Ani, po czym ja udałem się do domku.
Jechało mi się spokojnie, choć z zamysłem nadrobienia nieco na średniej. Sprawnie pozostawiałem za sobą kolejne metry i choć wcale nie jechałem szybko, to przed wjazdem do Koźla, zdążyłem się nawet zgrzać. Jechałem też z opaską na ramieniu i muszę przyznać, że jakoś tak lepiej się czułem :-) Bezpieczeństwo swoją drogą, ale mnie chodziło raczej o to, że z tyloma lampkami zarówno na mnie, jak i na Antku, czułem się profi ;-)