Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
72.85 km 0.00 km teren
03:45 h 19.43 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:36.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

"Ta temperatura to samobójstwo"

Niedziela, 28 lipca 2013 · dodano: 16.08.2013 | Komentarze 0

Wczoraj byliśmy na urodzinach sąsiada, którego ojciec natchnął mnie rowerowo :-) W zasadzie, to z miejsca wymyśliłem sobie trasę: Pławniowice, a na ochłodę Zimna Wódka ;-) Przed odjazdem musiałem jeszcze zaopatrzyć się w porządny zapas płynów, bo zapowiadał się bardzo gorący dzień. O dziewiątej rano już było bardzo, bardzo ciepło, a i w nocy słońce mocno grzało :-)


Zaopatrzony w trzy litry soku i półtorej litra wody, wyruszyłem w drogę :-) Pierwszy odcinek aż do Azot pokonałem szybciutko, orientując się wcześniej na azotowym skrócie, że jestem skrzywiony przyczepką, bo co jakiś czas oglądam się za siebie :-) Poza tym w połowie owego skrótu zatrzymałem się, aby doplumpać powietrza do tylnego koła. Przy okazji machnąłem kilka razy i przy przednim. Antek od razu chętniej wyrywał do przodu! To była odczuwalna różnica. Pierwszy postój zrobiłem na początku lasu, stając poniekąd na mrówczym trakcie ;-) Bidon poszedł w ruch.




Dalej ciąłem lasem, rzadko spoglądając na jego walory. Czułem się świeży i wolny, a licznik wskazywał fajną wartość :-) Super był śmigać przez las dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę :-) Po drugiej stronie drogi asfaltowej, znów zatrzymałem się na chwilę. Słońce grzało naprawdę mocno, a miałem też świadomość tego, że południe dopiero przede mną. Na postoju usłyszałem też dźwięk SMS'a, więc miałem okazję na niego odpisać. Powoli wkraczałem na obce tereny :-)





Jeszcze na tej samej prostej, minąłem po swojej lewej stronie paśnik, stojący na odsłoniętej przestrzeni. Niestety gdy tylko zatrzymałem Antka, obsiadły mnie jakieś latające cholery. No to zdjęcia miałem porobione! Czym prędzej ruszyłem z kopyta, ale pościg miałem cały czas na ogonie. Mimo to spokojnie dobierałem kolejne skrzyżowania, rezygnując z jazdy na wprost drogą, którą już jechaliśmy z Anią. Wybrałem alternatywę, ponieważ droga na wprost była co prawda spokojnie przejezdna, ale jednak porośnięta wysoką trawą. Pokonując mały zakręt ("uciekając" wciąż przed cholerami) usłyszałem po lewej głośny szelest. To mała sarna wystraszyła się i biegła wzdłuż drogi tak, że mogłem ją obserwować przez kilka chwil :-) W końcu jednak zniknęła w gęstwinie :-) Ja natomiast wybrałem drogę, która w teorii powinna wyprowadzić mnie bliżej Rudzińca tak, że ominąłbym część asfaltu. W pewnej chwili oglądając się, zauważyłem drewniany budynek, ale w ułamku sekundy zasłoniła mi go zielenina. Od razu przeszło mi przez myśl, aby przy okazji sprawdzić co to było i próbowałem nawet zapisać punkt na nawigacji, ale szybko dałem sobie spokój, bo raz że czas miałem ograniczony, a dwa - nie byłem pewien, czy pościg już mnie zgubił ;-) Póki co ciąłem przed siebie, zmagając się z temperaturą. Niestety na moje nieszczęście droga zrobiła się bardziej dzika, ale mimo to utrzymywałem kierunek. Do czasu. Na wprost ogrodzenie i pole, po prawej zamknięta brama, po lewej ledwie wyjeżdżona droga. Wyjścia nie miałem zwłaszcza, że pojawiły się nowe cholery! Gorzej, że ów polno-leśny trakt usiany był korzeniami i niebezpiecznym zielskiem w postaci pokrzyw i innych kolcowatych. Ba! Po całkiem niedługim czasie okazało się, że droga zawraca! Na szczęście nawigacja pokazywała, że całkiem niedaleko będę mógł odbić w dobrą stronę. Ciąłem więc przed siebie, smagany od czasu do czasu pokrzywami coraz mocniej, gdyż sama nawierzchnia zrobiła się bardziej przystępna. Niestety nie zostało mi to wynagrodzone, bo zaznaczona na mapie droga w rzeczywistości nie istniała. Minąłem też ze dwie inne, ale ich poszycie było tak gęste, że nie przeszło mi nawet przez myśl, aby się tam pakować





Patrzyłem na ekran nawigacji i widziałem, jak błędnie obrany kurs ciągnie mnie w złym kierunku. Moje niezadowolenie rosło. W końcu jednak wjechałem na poczciwy trakt i od razu zauważyłem znany mi przejazd kolejowy. Zawróciłem chcąc uniknąć konfrontacji z czworonogami i również dlatego, że to nie był mój kierunek. Tuż przy moim wylocie, biegła inna - właściwa droga. Oj chyba nie trzeba było rezygnować z trawiastego szlaku, choć kto wiedział że to się tak skończy. Niepotrzebnie natrzaskany dystans zrobił swoje. Już wcześniej miałem świadomość tego, że planowe zmierzanie do celu uchroni mnie przed niepotrzebnymi stratami energii, a tu taka przygoda. Poza tym wyjechałem na drogę, która nie była osłonięta drzewami i słońce dawało mi w czachę równo. Wiedziałem też, że już byłbym w Rudzińcu, oraz że za Pławniowicami będzie jeszcze gorzej - pagórki i pola. To był zaczątek cieplnego kryzysu. Po małym nawrocie zatrzymałem się na moment w małym cieniu. Jak tak dalej pójdzie, to zakupy będą konieczne. Dzień był naprawdę mega gorący!




Jadąc dalej dotarłem po raz kolejny do gorzej utrzymanej drogi, ale moja próba była tym razem krótka, bo bardzo szybko zauważyłem pierwsze zabudowania, położone stosunkowo blisko od siebie. Czekał mnie ostatni wybór na skrzyżowaniu i już śmigałem w ich stronę, zastanawiając się jedynie, czy nie czyha tam jakiś pies. Ptaki złowrogo śpiewały mi nad głową ;-)
Faktycznie ominąłem sporo asfaltu, wjeżdżając do Rudzińca dużo bliżej centrum. Zebrałem siły i puściłem się ulicą, dojeżdżając do drewnianego kościoła. Kilka razy przejeżdżałem po głównej, leżącej dwa rzuty kamieniem stąd, ale jakoś nigdy nie zauważyłem istnienia tego budynku, ani nie kojarzę żadnych znaków informujących o jego obecności. Zrezygnowałem z robienia zdjęć i żwawo kontynuowałem jazdę. Odzyskałem sił na tyle, że pozwoliło mi to na bardzo szybkie pokonywanie dystansu. Prędkość utrzymywała się powyżej trzydziestu kilometrów na godzinę. Swoje jednak musiałem odstać, bo prażenie na nieosłoniętej drodze przed Rudzińcem i ogólnie całodniowe, zrobiło swoje. Tak. To wkradał się kryzys. Ale nie taki zwykły wydolnościowy, a taki termiczny. Uzupełniłem płyny, skropiłem się wodą i po kilku chwilach znów byłem w trasie, ruszając w lesie już za Rudzińcem. Miałem jednak w planach, by zatrzymać się jeszcze raz przy drugim skraju, w miejscu gdzie już zdarzało mi się odpoczywać. Po drodze wyprzedziłem trzech młodocianych rowerzystów i tak się zapędziłem, że minąłem swoją miejscówkę. Na szczęście przed końcem lasu znalazłem jeszcze jedną i tam znów zatrzymałem się, by ponownie odsapnąć. Nie mogłem przedobrzyć. Po przekroczeniu pewnej granicy kończą się żarty i co prawda ja miałem do niej jeszcze daleko, ale dziś należało mocniej dmuchać. Temperatura była ekstremalna!




Podczas mojego postoju, przegoniła mnie rowerowa trójka, zastawiając mi zjazd kilkaset metrów dalej. Minąłem ich z dużą prędkością, a jak się okazało takie a nie inne ułożenie ich rowerów miało swój cel. Zapytali o drogę i po bardzo krótkiej wymianie, pożyczyłem im jeszcze szerokości. Hamując bardzo efektywnie, nie zdążyłem zrzucić łańcucha z najwyższego blatu i teraz startowało mi się opornie... :-) Na szczęście już praktycznie witały mnie Pławniowice :-) Znów odżyłem i kręciłem fajne prędkości :-)



Gdy dotarłem nad jezioro, ujrzałem podobny widok do tego, jaki zbił nas z nóg, gdy byłem tu razem z Aneczką. Tym razem ludzi było jednak trochę mniej, ale swojski, niehigieniczny klimat wciąż tu panował. Ot dla przykładu gdy zjechałem w kierunku ścieżki, wyjeżdżając z zakrętu, zauważyłem panią podnoszącą majtki :-) W sensie, że wstającą z kucków i podciągającą owe majciochy :-)







Postanowiłem czym prędzej objechać zbiornik, a przed plażą napotkałem znów ową rowerową trójcę i nie zatrzymując się, z pewną dozą humoru uświadomiłem ich że ostatnio to piasku nawet nie było widać :-) I tym razem plaża była zatłoczona. Jechałem czerwonym szlakiem rowerowym i mijałem ludzi, co niektórych nie patrzących gdzie lezą. Otaczający mnie widok z automatu wprowadził mnie w dobry nastrój :-) Miałem uśmiech na twarzy :-) Nie ma to jak wspólne, smażenie się nad wodą :-) Pośród tych wszystkich plażowiczów, czułem się wolny i pozytywnie odmienny :-) Tym razem i te słabo nadające się do plażowania miejscówki bliżej autostrady też były zajęte! :-) Nie wiem jednak jak było do samego końca, bo zdecydowałem się odbić do asfaltu :-) Tuż przed nim, czekał mnie ładny, polny widok :-)



Główną jechałem bardzo krótko, wyprzedzając z prędkością światła jakąś zgrzaną rowerzystkę i śmigiem zjechałem na boczną drogę. Czekał mnie podjazd, a leżąca na poboczu folia po sześciopaku wody mineralnej Żywiec, uświadomiła mi, jak cenny jest to związek. Miałem ładne polne krajobrazy, a gdy wjechałem do Poniszowic, czekała mnie kostka brukowa :-) Na szczęście nie było jej wiele :-) Wszedłem też do sklepu, ale w obliczu bardzo mizernego wyboru, wyszedłem stamtąd z niczym. Jakby nie było mam jeszcze wodę, która jak do tej pory ratowała mnie przed samozapaleniem się mych włosów ;-) Zastanawiając się czy uda mi się dojechać lokalnymi drogami do Zimnej Wódki, zauważyłem kolejny drewniany kościół.





Kilkuminutowy postój pozwolił mi zebrać siły przed następnym wzniesieniem, za którym znów na zupełnie otwartej przestrzeni dopadło mnie słońce. Mimo to postanowiłem zaprzestać rozpędzania Antka ze zjazdu i odwiedzić, znajdującą się na wysokiej skarpie kapliczkę. Poza tym ponownie sięgnąłem po bidon i butelkę z wodą. Tak kończył się każdy postój. Nie było innej rady. Przez następną miejscowość przejechałem praktycznie niepostrzeżenie, wiedząc już praktycznie na pewno, że nie obejdzie się bez wizyty w Ujeździe. Co prawda gdy wjeżdżałem do Chechła, rozglądałem się jeszcze za jakimiś drogami w tamtym kierunku, ale nie wyglądało to za ciekawie. Potwierdził to też tutejszy kierowca w czarnym Golfie serii drugiej. To zatrzymanie było też dobrą okazją, aby po raz trzeci napełnić bidony. Po sekundzie zauważyłem, że dwa metry od Antka są schody, które świetnie podpasowały moim czterem literkom ;-)








Dalszy etap był mniej energiczny. Zewsząd otaczały mnie pola. Bezdyskusyjnie podjęta decyzja, by w tych warunkach nie improwizować przedostania się do Zimnej Wódki była absolutnie słuszna, bo złote zboże widać było praktycznie aż po horyzont. W końcu wróciłem do opuszczonej jakiś czas temu drogi i skierowałem się w kierunku Ujazdu, pobudzając nogi do pracy i stawiając czoła przeciwnemu wiatrowi. Wiedziałem też, że będę potrzebował nieco dłuższego odpoczynku, tak więc zatrzymałem się w cieniu przy murowanym kościele, stojącym na samym początku miejscowości. Co prawda nie zabawiłem tam jakoś ekstremalnie długo, ale ściągnąłem rękawiczki z dłoni, rozprostowałem kości. Dzisiejszy dzień był mimo wszystko wyzwaniem. W tym roku jestem bardziej niedzielnym rowerzystą, a tu nagle porwałem się na długi przejazd w tropikalnych warunkach.



Postanowiłem też zrezygnować z wizyty w Zimnej Wódce, Czarnocinie i okolicach. Rozsądek podpowiadał, czasu było już mało, bo impreza rodzinna czekała, a podjazdy, otwarty teren, żar lejący się z nieba i potencjalne atrakcje, mocno opóźniłyby mój powrót. Trasę wymyśliłem sobie ciekawą, ale dzień to był nie ten. Przejeżdżając przez Ujazd, tylko zerknąłem w tamtym kierunku i pomyślałem sobie, że może będzie to fajna trasa na jesień, którą zamierzam rowerowo uskuteczniać.
Dalsze pokonywanie dystansu wciąż utrudniał wiatr. Ponownie zatrzymałem się na postój, wlałem w siebie dużą zawartość bidonu i wylałem kolejną partię wody na głowę. Zauważyłem też postawiony przy polu krzyż. Jadąc autem nigdy go tu nie widziałem. Niebawem dojechałem do Sławięcic, wybierając wcześniej wariant powrotu przez Miejsce Kłodnickie. Postanowiłem też, że tym razem sprawdzę, co to za pomnik przy drodze w stronę Kędzierzyna.




Przez las przejechałem bardzo sprawnie, decydując się by zjechać choć na moment do innego miejsca, poświęconemu tym razem jednemu Powstańcowi. Gdy już dojeżdżałem do Miejsca Kłodnickiego, zostałem wyprzedzony przez ekstremalnie szybko jadący samochód. Mógł mieć - nie przesadzając - nawet ze sto pięćdziesiąt na blacie. Po kilku sekundach minąłem sfatygowany żółty znak "kontroli radarowej"...



Zjechałem w uliczkę prowadzącą w kierunku lasu bacząc, by tym razem się nie pomylić :-) Jak zwykle nie było tu w stu procentach sucho, a poza tym nieco bardziej terenowy charakter tego traktu, wymuszał na moich nogach nieco mocniejszą pracę. Mimo to cieszyłem się jazdą i tymi wertepami :-)



Pokonywałem kolejne metry leśnego duktu, aż tu nagle za moimi plecami usłyszałem głośny szelest. Podświadomie, w ułamku sekundy ostro przyśpieszyłem, a oglądając się za siebie, zauważyłem tylko przez krótką chwileczkę sarnę :-) Muszę przyznać, że trochę mnie wystraszyła :-)
Na drodze prowadzącej do Lenartowic minąłem się z koleżanką z pracy, zawracając po chwili, by korzystając z okazji sprawdzić, czy lasem nie da się dojechać do drogi prowadzącej w kierunku Kuźniczek. Skończyło się to wizytą na dużej łące, na której wypatrzyłem małą sarnę. Począłem się do niej skradać, bardzo szybko skracając dystans. Gdy mnie usłyszała, lub wyczuła, byłem ledwie kilka metrów od niej! Tym razem nie zrobiłem już tego samego błędu co niegdyś, cykając zdjęcia w serii. Mała zatrzymała się jeszcze na moment przy skraju lasu i po pół sekundzie zniknęła w zielonej gęstwinie :-) Ja natomiast wróciłem do Antka licząc na to, że z tej łąki mimo wszystko uda mi się w miarę sprawnie przedostać do utwardzonej drogi, która według nawigacji była dosłownie na wyciągnięcie ręki. Ruszając pożegnałem się jeszcze z konikiem polnym, który usadowił się pomiędzy Antkowymi kołami :-) Niestety rzeczywistość okazała się być bardziej brutalna, bo dystans nie miał tu znaczenia - gęsto rosnące drzewa i zarośla skutecznie odwiodły mnie od zamiaru ich forsowania. Ostatecznie też pogrzebałem średnią, mając później zbyt mały dystans, by ją poprawić.



















W końcu wydostałem się na gruntową drogę i korzystając z faktu, że i tak zabłądziłem, postanowiłem sprawdzić inne warianty tutejszych tras :-) Tak oto dojechałem do pasącego się w dużej liczbie stada krów, zawracając na samym początku gospodarstwa, które położone mocno na uboczu, przywitać mnie mogło agresywnym czworonogiem, a następnie odbiłem się od bramy Nadleśnictwa Kędzierzyn, które okazało się być bardzo gościnne :-)





Ostatecznie wróciłem się, ale żeby nie było że się poddałem nie dojechałem do ostatniego znanego mi punktu, a skierowałem się na uliczkę prowadzącą co prawda już do zabudowań, ale wciąż mi nieznaną. Okazało się być to słuszną decyzją, bo wyjechałem praktycznie na początku drogi, prowadzącej do lasu :-) Wjeżdżając tam i widząc - z tej strony - dosłownie jak na dłoni białe snopy, poczułem się trochę jak wystrychnięty na dudka :-) Nie przejąłem się tym jednak wcale i już niedługo potem, byłem na leśnej drodze na Kuźniczkach. Postanowiłem też skorzystać ze ścieżki i tam walcząc z korzeniami i piachem, dotarłem do wiaduktu. Niebawem jechałem już obwodnicą, która dziś okazała się być na tyle krótka, że za nic dwójka nie chciała mi wskoczyć na polu średniej ;-) Wjeżdżając na osiedle, ponownie poczułem ostry żar z nieba. To był poniekąd ekstremalny przejazd :-)


Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentowanie jest wyłączone.