Info
Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)Więcej moich rowerowych statystyk.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2019, Grudzień1 - 0
- 2019, Listopad2 - 0
- 2019, Październik4 - 0
- 2019, Wrzesień5 - 0
- 2019, Sierpień10 - 0
- 2019, Lipiec13 - 0
- 2019, Czerwiec7 - 0
- 2019, Maj1 - 0
- 2019, Kwiecień3 - 0
- 2019, Marzec1 - 0
- 2019, Luty2 - 0
- 2019, Styczeń1 - 0
- 2018, Grudzień1 - 0
- 2018, Listopad2 - 0
- 2018, Październik4 - 0
- 2018, Wrzesień11 - 0
- 2018, Sierpień10 - 0
- 2018, Lipiec16 - 0
- 2018, Czerwiec12 - 0
- 2018, Maj16 - 0
- 2018, Kwiecień13 - 0
- 2018, Marzec4 - 0
- 2018, Luty5 - 0
- 2018, Styczeń4 - 0
- 2017, Grudzień3 - 0
- 2017, Listopad1 - 0
- 2017, Październik7 - 0
- 2017, Wrzesień4 - 0
- 2017, Sierpień20 - 0
- 2017, Lipiec17 - 0
- 2017, Czerwiec24 - 0
- 2017, Maj31 - 0
- 2017, Kwiecień6 - 0
- 2017, Marzec6 - 0
- 2017, Luty2 - 0
- 2017, Styczeń2 - 0
- 2016, Grudzień5 - 0
- 2016, Listopad2 - 0
- 2016, Październik12 - 0
- 2016, Wrzesień7 - 0
- 2016, Sierpień17 - 0
- 2016, Lipiec9 - 0
- 2016, Czerwiec10 - 0
- 2016, Maj19 - 0
- 2016, Kwiecień18 - 0
- 2016, Marzec4 - 0
- 2016, Luty3 - 0
- 2016, Styczeń8 - 0
- 2015, Grudzień5 - 0
- 2015, Listopad4 - 0
- 2015, Październik6 - 0
- 2015, Wrzesień23 - 0
- 2015, Sierpień24 - 0
- 2015, Lipiec26 - 0
- 2015, Czerwiec22 - 0
- 2015, Maj26 - 0
- 2015, Kwiecień22 - 0
- 2015, Marzec25 - 0
- 2015, Luty19 - 0
- 2015, Styczeń14 - 0
- 2014, Grudzień8 - 0
- 2014, Listopad20 - 0
- 2014, Październik20 - 0
- 2014, Wrzesień5 - 0
- 2014, Sierpień6 - 0
- 2014, Lipiec6 - 0
- 2014, Czerwiec7 - 0
- 2014, Maj10 - 0
- 2014, Kwiecień7 - 0
- 2014, Marzec6 - 0
- 2014, Luty4 - 0
- 2014, Styczeń4 - 0
- 2013, Grudzień1 - 0
- 2013, Listopad2 - 0
- 2013, Październik2 - 0
- 2013, Wrzesień4 - 0
- 2013, Sierpień11 - 0
- 2013, Lipiec7 - 0
- 2013, Czerwiec8 - 0
- 2013, Maj3 - 0
- 2013, Kwiecień2 - 0
- 2013, Marzec1 - 0
- 2013, Luty1 - 0
- 2013, Styczeń2 - 0
- 2012, Grudzień2 - 0
- 2012, Listopad3 - 0
- 2012, Październik2 - 0
- 2012, Wrzesień6 - 0
- 2012, Sierpień21 - 0
- 2012, Lipiec21 - 0
- 2012, Czerwiec17 - 0
- 2012, Maj20 - 0
- 2012, Kwiecień5 - 0
- 2012, Marzec8 - 0
- 2012, Luty10 - 0
- 2012, Styczeń11 - 0
- 2011, Grudzień9 - 0
- 2011, Listopad13 - 0
- 2011, Październik4 - 0
- 2011, Wrzesień19 - 0
- 2011, Sierpień23 - 0
- 2011, Lipiec31 - 0
- 2011, Czerwiec22 - 0
- 2011, Maj27 - 0
- 2011, Kwiecień16 - 0
- 2011, Marzec14 - 0
- 2011, Luty7 - 0
- 2011, Styczeń7 - 0
- 2010, Grudzień9 - 0
- 2010, Listopad9 - 0
- 2010, Październik17 - 0
- 2010, Wrzesień24 - 0
- 2010, Sierpień22 - 0
- 2010, Lipiec4 - 0
- 2010, Czerwiec5 - 0
- 2010, Maj1 - 0
Wpisy archiwalne w miesiącu
Marzec, 2011
Dystans całkowity: | 447.32 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 23:13 |
Średnia prędkość: | 19.27 km/h |
Maksymalna prędkość: | 44.20 km/h |
Liczba aktywności: | 14 |
Średnio na aktywność: | 31.95 km i 1h 39m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
59.33 km
0.00 km teren
03:06 h
19.14 km/h:
Maks. pr.:38.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Dziergowice po pracy
Czwartek, 31 marca 2011 · dodano: 31.03.2011 | Komentarze 0
Rano miałem duże problemy, z zebraniem się w drogę i ostatecznie wyjechałem dziesięć minut, po założonym czasie. Miałem dużego wnerwa i na trasie wszystko mnie dodatkowo wkurzało. Niemniej jednak z garba zeszło mi, gdy dotarłem do Ani. Puściłem Iron'ów i ze słuchawkami w uszach, poszedłem do pracy, ostatecznie wyluzowywując się podczas drogi. Chciałem dziś kupić łańcuch, kasetę, a także nowy bidon, więc w ciągu dnia zadzwoniłem zarówno do sklepu, jak i serwisu, aby dograć wszelkie sprawy.W pół godziny po pracy, wyjechaliśmy w drogę. Na pierwszym skrzyżowaniu, musieliśmy poczekać na zielone, ale gdy tylko się zapaliło wydarłem do przodu, czekając na Anię za wiaduktem. Niedługo jednak jechaliśmy razem - czułem fajną lekkość, którą dodatkowo pieścił wiejący lekko wiatr. Postanowiłem więc jechać swoim tempem, lekko przemykając przez miasto. W sklepie poświęciłem kilka minut na zakupy, po których wyruszyliśmy w dalszą drogę. Niebawem dotarliśmy do skraju lasu na Piastach. Będąc z przodu, zauważyłem nagle kątem oka, iż Ania jadąc bardzo wolno, przechyla się na bok upadając. Początkowo zacząłem się śmiać, ale chwilę później zauważyłem uschnięty krzak i nieco się zmartwiłem, gdyż stwarzał on potencjalne zagrożenie. Okazało się też, że leżały tam porozbijane butelki, ale na szczęście na strachu się skończyło :-) Przejechaliśmy między drzewami na Biały Ług i stamtąd do drogi do Azot. Tymczasem mnie włączyło się parcie na średnią, dlatego też do osiedla dojechałem nieco szybciej od Ani, czekając na nią już przed leśnym traktem do Kuźni. Dla zachowania równowagi, jechaliśmy tamtędy już obok siebie, gadając jak zawsze :-) Na drodze asfaltowej do Starej Kuźni, minęliśmy jadący znad przeciwka peleton kolorowo ubranych kolarzy i pozdrowiliśmy się wzajemnie. Takie miałem jednak wrażenie, że tamci mimo że zawodowcy, to jacyś tacy niemrawi byli ;-) Ja tymczasem znów przycisnąłem, jadąc szybciej aż do Kuźni, gdzie zaczekałem na Anię, która dojechała po bardzo krótkiej chwili. Między zabudowaniami wyprzedziliśmy dwie panie na rowerach i po około dwóch kilometrach, znaleźliśmy się w Kotlarni.
Spokojnie dotarliśmy do przejazdu, a stamtąd odbiliśmy na teren zakładu, przemykając przez niego cichaczem ;-) Już nieco wcześniej zaczęło mocniej wiać i miałem nadzieję, że między drzewami nie będzie to aż tak odczuwalne, ale niestety na leśnej drodze, wiatr hulał jeszcze mocniej - w dodatku w całkiem przeciwną stronę, niż kierunek w którym zmierzaliśmy. Jechaliśmy spokojnie obserwując otoczenie, aż tu nagle Ania dojrzała dwie dorodne sarny, które przecięły nam drogę, a następnie przebiegły przez znajdujący się obok głęboki parów. Nie ujechaliśmy daleko, gdy ponownie dwie sarny - tym razem nieco mniejsze - znów przebiegły nam przed nosami, znikając między drzewami. Nieco pobudzeni takim obrotem spraw pedałowaliśmy dalej, aż tu znowu - tuż przed skrzyżowaniem, prowadzącym do jeziora - zauważyliśmy kolejne dwie! Na nasz widok, zaczęły uciekać w naszą stronę, aby po chwili przebiec za nami w bardzo niewielkiej odległości. Jeszcze przez dłuższą chwilę, mogliśmy oglądać ich białe zadki ;-) Jadąc po nieco bardziej piaszczystej drodze, dotarliśmy do celu, gdzie zjedliśmy i pogadaliśmy. Dosyć szybko jednak musieliśmy się stamtąd zbierać, gdyż słońce robiło się już blade.
Postanowiliśmy jechać lasem do Lubieszowa. Za pierwszym skrzyżowaniem, minęliśmy rodzinkę na rowerach. Oczywiście skomentowaliśmy to zdarzenie bardzo pozytywnie i było ono wstępem do dalszej rozmowy. Tak. Znów włączyła się nam konkretniejsza gadka :-) Mimo to za przejazdem kolejowym urwałem temat, aby choć jeszcze przez chwilę, wsłuchać się w świergot ptaków - to przecież jeden z ostatnich momentów ciszy.
Przejechaliśmy krótki odcinek głównej drogi przez wioskę i zboczyliśmy na szlak. Jechaliśmy równym, dosyć szybkim tempem, aż tu znów nagle Ania dojrzała trzy biegnące polem sarny: dwie dorosłe i jedną - wręcz maluśką. Zatrzymując się, obserwowaliśmy ich ucieczkę. W pewnym momencie mała przewróciła się, a jej "rodzice" przystanęli, spoglądając na nas. Wszyscy czekaliśmy na rozwój wypadków. Nie trwało to długo, gdyż obydwie sarny zaczęły biec dalej, a my niemal w tym samym momencie, postanowiliśmy zbliżyć się do małej i sprawdzić co się stało. Porzuciliśmy rowery na polu nieopodal drogi i podeszliśmy kilkanaście kroków. Na ten widok sarenka wstała i zaczęła biec w kierunku, z którego przybyła. Obserwując ją jeszcze przez chwilę, wróciliśmy do rowerów i ruszając z przejęciem, dotarliśmy do Bierawy, której zabudowania ujrzeliśmy dosłownie po kilku machnięciach pedałami.
Zrobiło się już ciemno, a my skierowaliśmy się w stronę szlaku do Starego Koźla i mimo, że jego nawierzchnia była mniej przyjazna, przemknęliśmy po nim w miarę szybko. Z uwagi na panującą ciemność, nasza prędkość nieco spadła, ale dzięki temu mogliśmy dotrzeć do Brzeziec bez żadnych ekscesów. Ostatni etap szlaku, także wydał się nam bardzo krótki i minął nam bardzo szybko. Rozstaliśmy się przy Gliwickiej, skąd każde z nas ruszyło już swoją stronę.
Dane wyjazdu:
48.25 km
0.00 km teren
02:36 h
18.56 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Góra echa
Środa, 30 marca 2011 · dodano: 30.03.2011 | Komentarze 0
Po pracy miałem zamiar kupić części do roweru. Szedłem chodnikiem z zamysłem udania się do sklepu. Było bardzo ciepło. Ludzie porozbierani, a ja jeszcze w zimowej kurtce... Nie uszedłem więc daleko - zrezygnowałem z zakupów i udałem się na przystanek autobusowy. Miałem okazję być nieco wcześniej w domu, więc i rower zaliczę :-) Zresztą... Najpewniej pojadę razem a Anią :-) Na wiacie PKS termometr pokazywał 19,1 stopnia. Już nałogowo sprawdzam tam temperaturę ;-) Aż żal takiego dnia bez kręcenia korbą! Już z domu zadzwoniłem do Ani i ustaliliśmy trasę.Znów się zgraliśmy :-) Ledwie zajechałem w umówione miejsce i już Pszczoła wyłoniła się zza zakrętu :-) Na Rogach zjechaliśmy na boczną drogę, mijając wcześniej tumany kurzu z wyprzedzającej nas jeszcze na głównej ciężarówki. Dotarliśmy do polnego traktu gadając, a gdy go pokonaliśmy, chwilę zastanawialiśmy się nad dalszą wersją trasy. Postanowiliśmy dojechać do stoczni, mijając stawy, przy których "urzędowało" sporo wędkarzy. Pomyślałem sobie wtedy, że chyba także się stęsknili przez zimę... Objechaliśmy stocznię i wjechaliśmy na polną drogę w kierunku Poborszowa. Gdy jechaliśmy wzdłuż Odry zahamowałem ostro, o mało nie doprowadzając do kolizji. Wszystko przez leżącą na ziemi... puszkę "Perły" :-) W sumie to nadarzyła się też okazja, aby pokazać Ani gdzie to niosłem Kośkę na plecach, podczas jednego z zimowych wyjazdów.
Zaraz na początku lasu, z małego zamyślenia i manii utrzymywania średniej, zostałem wyrwany okrzykiem Ani, która dojrzała polanę pełną kwiatów - przebiśniegów (tak mi przynajmniej mówiła ;-) ) i innych... roślinek ;-) Trzeba przyznać, że gdybym jechał tu sam, to pewnie poniesiony manią wielkości (średniej ;-) ) popędziłbym dalej i minąłby mnie ten - faktycznie uroczy - widok :-) Spędziliśmy tam kilka minut, ponieważ Ania była wręcz zauroczona tym miejscem.
Postanowiliśmy następnie pojechać drogą wgłąb lasu. Co jakiś czas obeschłe gałązki, leżące pod liśćmi, strzelały pod kołami. Fajnie jechało się tym lasem... Było cicho, spokojnie... ptaki śpiewały... Po kilkunastu minutach, dotarliśmy do pierwszych zabudowań Poborszowa. Szybko odbiliśmy na asfaltową drogę, prowadzącą do drugiej części lasu. Ania jechała nią po raz pierwszy i - podobnie jak ja, gdy byłem tu pierwszym razem - była zadowolona z faktu, iż można swobodnie jechać po takiej właśnie drodze z dala od samochodów. Nieopodal dostrzegliśmy rolnika orzącego pole, z użyciem konia jako siły pociągowej. Ja nie pamiętam, abym kiedykolwiek wcześniej widział coś takiego. No może jak byłem mały, ale... to bardzo dawno temu było i mogę nie pamiętać ;-) Przemknęliśmy lasem i dotarliśmy do drogi prowadzącej do promu. My jednak dziś jedziemy w przeciwną stronę. Przed nami pierwszy mały podjazd, po którym przecięliśmy krajową "czterdziestkę piątkę", zmierzając ku Kamionce.
Słońce zaczynało powoli opadać ku horyzontowi. W połowie drogi do Antoszki, Ania założyła bluzę, natomiast mi wciąż było cieplutko :-) To był prawdziwie wiosenny dzień! :-) Bardzo ciepły i pogodny :-) U podnóża kolejnego wzniesienia, puściłem się na podjazd i zaczekałem przy kapliczce na poboczu.
Po chwili dotarła Pszczoła i jej kompanka, aby podrzucić mi pomysł na bardzo udany kadr, który uchwyciłem już na innych ustawieniach aparatu. Tak oto sfotografowałem zachodzące słońce zza badyli ;-)
Po pokonaniu spokojnej, asfaltowej drogi między polami, dotarliśmy do drogi na Prudnik i stanęliśmy przed dylematem, czy zahaczyć jeszcze o las w Pokrzywnicy. Słońce schowało się już za chmurkę i czuć było mały spadek temperatury. Trochę obawialiśmy się tego, że później dzień skończy się już bardzo szybko i będzie ciemno i zimno. Mimo to zdecydowałem, że przejedziemy przez ten las, bo "skoro już tu jesteśmy..." :-) Po kilometrze jazdy "krajówką", zjechaliśmy na leśną drogę. To znaczy ja zjechałem, bo Anię zdążyli jeszcze obtrąbić :-)
Taak... Znów cisza i spokój :-) Wjechaliśmy wgłąb lasu, mimo tabliczki "zakaz wejścia" - ale nie wjazdu ;-) Zresztą o tej porze wycinki i tak nie będzie. Za chwilę Ania zauważyła, przemykającego w poprzek drogi małego zwierza - tak nam się zdaje, że to chyba kuna była ;-) Niebawem dotarliśmy do domku myśliwych i zatrzymaliśmy się na kilka minut. Postój nie mógł być dłuższy, bo przecież dobrze by było, abyśmy byli o odpowiednim czasie w domach. Nadarzyła się przy okazji sposobność, abym mógł poopowiadać o przygodach i atrakcjach, jakie spotkały mnie i Piotrka, podczas przemierzania tej trasy jesienią.
Za lasem Ania dostrzegła sarny, tymczasem ja ledwie je widziałem na tle szarego pola. Droga stała się nieco mniej przejezdna, ale mimo to wydarłem do przodu :-) Nie było błota, więc gra gitara :-) Następnie już przed zabudowaniami, minęliśmy mafię z kijkami (jeszcze później dużo jej będzie - aż dziw, że w takiej ilości na wioskach) i przecięliśmy główną, zjeżdżając następnie w stronę naszego celu.
Gdy tam dotarliśmy, już się ściemniało. Za sprawą rażącej niesubordynacji towarzyszki wycieczki - która znajdując most, weszła w kompetencje Wodza ;-) - objechaliśmy rzeczkę i wdrapaliśmy się na skarpę. Po chwili poświęconej na przełamanie tremy, Ania zaczęła drze... hm... testować górę echa ;-) Test zakończył się pomyślnie, bo echo faktycznie piękne wracało :-) Ja niestety się wstydziłem ;-)
Za chwilę przejechaliśmy pod wiaduktem kolejowym (tam dopiero było echo! ;-) ) i skierowaliśmy się w stronę Komorna. Ania wspomniała o starym rowerze dziadka, na co ja momentalnie wypaliłem, aby go odrestaurować - przecież to wcale niegłupi pomysł! Pokonaliśmy wzniesienie, a na zjeździe znów puściłem się hen przed siebie :-) Słońce już dawno zaszło, ale o dziwo było jeszcze widno, a i temperatura była dosyć wysoka. Zacząłem jednak coś przebąkiwać o zmęczeniu, ale to chyba tylko chwilowy, malutki kryzysik ;-) Gdy wjechaliśmy do Radziejowa, było już całkiem ciemno. Mimo to, nasza obecność została zauważona przez wiejskie pieski, które zaalarmowały całą osadę, przy okazji zapewne ją budząc ;-) Skręciliśmy na polny trakt, na którym jechało się nam bardzo przyjemnie :-) Co prawda mieliśmy chwilę niepewności, po tym jak Ania wjechała w jakieś szkło, ale nawet się nie zatrzymywaliśmy. Szybko choć bardzo ostrożnie, pokonaliśmy zjazd w Reńskiej Wsi i główną - oświetlani przez przydrożne latarnie - dotarliśmy do Dębowej.
Po tym jak rozjechaliśmy się na rondzie przyspieszyłem, ale tylko do czasu, gdy drogę przestały mi oświetlać samochody. Moja lampka nie oświetlała na tyle dużej powierzchni, abym mógł jechać tak szybko, jakbym tego chciał. Niebawem dotarłem do parku i szybko przemknąłem przez pierwszą jego część, postanawiając w drugiej części pojechać dłuższą trasą.
To był bardzo fajny wyjazd :-) Pomimo późnej pory powrotnej, nie było czuć tego w ogóle, gdyż aura była bardzo przyjemna. Orzeźwiony, nie mogłem doczekać się kolejnego wyjazdu, powoli myśląc także o weekendzie... :-)
Dane wyjazdu:
23.59 km
0.00 km teren
01:16 h
18.62 km/h:
Maks. pr.:37.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Do Raszowej na pogaduchy ;-)
Poniedziałek, 28 marca 2011 · dodano: 28.03.2011 | Komentarze 0
Trzeba się przyznać, że coś ostatnio podpadłem u Ani... Zamierzaliśmy więc pojechać i obgadać sprawę. Co prawda nie bardzo mi się chciało, ale konieczność wyższa...Przed wyjazdem z Koźla wstąpiłem na pocztę, przez co ostatecznie nieco się spóźniłem. Do Kłodnicy jechałem szybko, choć nie na urwanie głowy, a przed wyznaczonym miejscem już nawet spokojniej. Wkrótce jechaliśmy już razem. Atmosferka była taka sobie... Mając w pamięci ostatni powrót tutejszym lasem zaproponowałem, abyśmy trochę jeszcze podjechali w stronę Raszowej asfaltem, zanim wjedziemy w las. Rwało mnie do przodu, ale nie wypadało tak dziś zbytnio się oddalać...
Jadąc leśną drogą, natrafiliśmy na chmarę wróbli, które zadomowiły się na gałązkach drzew, będących przed nami. Gdy się do nich zbliżaliśmy, ptaki podrywały się do niskiego, przyziemnego lotu i wyglądało to dosyć zabawnie, bo minęła chwila zanim wróble ustąpiły nam drogi na dobre. Tuż przed celem naszego wyjazdu, niespodziewanie zostaliśmy zaczepieni przez chłopca, grającego w piłkę. Zapytał o cel naszej podróży, rozpoczynając bardzo krótką, ale pozytywną wymianę zdań :-) Pokręciliśmy się z Anią chwilę pomiędzy stawami, po czym zatrzymaliśmy się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie siedziałem gdy byłem tu jesienią. Po pewnym czasie zaczęła się gadka...
W drogę powrotną ruszyliśmy, gdy zrobiło się nam chłodno. Zresztą biegnące nad nami chmury, także nie zachęcały do pozostania. Jadąc wystraszyliśmy jeszcze kuropatwę, która trzepotem skrzydeł narobiła małego harmidru. My natomiast byliśmy w dużo lepszych nastrojach. W lesie cały czas gadaliśmy i doszliśmy do wniosku, że pewnie znów nam drogi zabraknie :-) Rozstaliśmy się na skrzyżowaniu w Kłodnicy, a ja nieco przyciskając, popędziłem do domu.
Dane wyjazdu:
26.68 km
0.00 km teren
01:25 h
18.83 km/h:
Maks. pr.:41.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
W poszukiwaniu bidonu
Niedziela, 27 marca 2011 · dodano: 27.03.2011 | Komentarze 0
O godzinie szóstej rano obudził mnie budzik, ale za oknem było ciemno, więc nie wstałem, bo nie było większego sensu. Po godzinie zacząłem zbierać się do wyjazdu do Wrocławia, a podczas podróży uzupełniałem wpisy. Droga powrotna była jednak dużo bardziej męcząca. Do domu wpadłem i momentalnie wyszedłem, aby złapać jeszcze trochę dnia i wyruszyłem na poszukiwania zagubionego bidonu. Może a nuż go znajdę?Od razu narzuciłem bardzo szybkie tempo i po bardzo niedługim czasie, znalazłem się po drugiej stronie Odry. Zakręciłem w Portową, gdzie rozpocząłem poszukiwania. Wytraciłem prędkość i zacząłem bacznie rozglądać się na boki. Prawdopodobieństwo, że bidon wypadł właśnie tutaj było jednak bardzo niewielkie, więc na Jasnej przyspieszyłem, zwalniając dopiero na drodze do kłodnickiego lasu i znów wzmogłem czujność. Kręcąc głową na wszystkie strony, dojechałem do torów, gdzie musiałem poczekać trzy minuty na podniesienie szlabanu.
Z drugiej strony przejazdu, znajdował się stromy podjazd, który był pierwszym potencjalnym miejscem zagubienia bidonu. Zatrzymałem się na wzniesieniu, ale zguby ani widu. Także na Kuźniczkach nie było po nim śladu. Śmieci dodatkowo utrudniały poszukiwania i rozpraszały uwagę. Przy jeziorze zatrzymałem się po raz kolejny, mijając wcześniej wędkarzy przy ognisku. Zmierzałem ku drodze do Cisowej wiedząc, że szanse na odnalezienie malały z każdym metrem. Przy asfalcie dostrzegłem coś szarego, kształtem przypominającego butelkę. Podjechałem spokojnie, obserwując teren dokładnie - tamtego i tak mi już nikt nie podwędzi. Niestety okazało się, że "tamto", to jakieś plastikowe pudło...
Mimo wcześniejszych planów sprawdzenia tylko Kłodnicy i Kuźniczek, postanowiłem dojechać do Piastów. Skoro już tu jestem... Puściłem się przez Lenartowice, cały czas bacznie obserwując drogę, choć czas już mnie trochę naglił. Za mostem wystraszyłem jeszcze nie na żarty kuropatwę, ale bidonu jak nie było, tak nie było. Na pierwszych metrach Białego Ługu znów musiałem stanąć. Śmieci na poboczu było tyle, że nie chciałem niczego przeoczyć. Chwilę później ruszyłem dalej i jadąc bardzo powoli, dotarłem do skrzyżowania. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i znalazłem się w miejscu, gdzie odkryłem wczoraj zgubę. Przez myśl przeszło mi, aby jeszcze wrócić tą samą trasą, ale niestety słońce już prawie zaszło i nie miałem na to czasu.
Pogodziłem się ze stratą. To w końcu tylko bidon, choć był ze mną od samego początku i jak się okazało, miałem jednak do niego pewien sentyment - przede wszystkim dlatego, bo był ze mną na pierwszej wyprawie. Co innego, gdyby uległ zniszczeniu, a nie został zagubiony przez własną głupotę...
Jechałem już normalnym tempem i postanowiłem sprawdzić kolejną odnogę leśnego traktu. Dotarłem do garaży na Piastach, a stamtąd drogą do Alei Jana Pawła II. Mały sprint asfaltem i skręciłem w drogę wzdłuż Odry, którą dotarłem do domków na Kuźniczkach. Po kilku skrzyżowaniach i złamaniu zakazu wjazdu, dotarłem do działek. Następnie przejazd pod ciemnym wiaduktem i wjazd do lasu.
Jadąc leśną ścieżką, minąłem jedną gałąź na ziemi, ale już drugą dostrzegłem dosyć późno. Hamowanie awaryjne! W ostatniej fazie aż tylne koło uniosło się na jakieś 10-15 centymetrów. To było jednocześnie i fajne i niebezpieczne :-) Skręciłem na ścieżkę do Żabieńca, a następnie Dunikowskiego do Koźla, jadąc sprintem na pierwszych metrach. Było już ciemno... Za mostem wyhamowałem ostrożnie, pamiętając o wczorajszej glebie i wjechałem na promenadę, by na Gazowej po raz kolejny pojechać sprintem. W domu nikogo nie było i musiałem czekać, aż Łukasz zejdzie od sąsiada i otworzy mi drzwi, bo nie wziąłem swoich kluczy. Doszedłem do wniosku, że chyba muszę się wyluzować, bo jakoś od powrotu z Wrocławia byłem zestresowany. Dobrze że jest rower, to chociaż część napięcia zeszła.
Kategoria Krótko, nie zawsze na temat ;-)
Dane wyjazdu:
29.33 km
0.00 km teren
01:25 h
20.70 km/h:
Maks. pr.:34.90 km/h
Temperatura:7.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
No i nie pojechałem na zajęcia...
Sobota, 26 marca 2011 · dodano: 26.03.2011 | Komentarze 0
Wczorajszy wieczorny powrót, nieco dał mi się we znaki. W domu padłem jak kawka, ale porządnie spać poszedłem dopiero po drugiej w nocy. Rano budziłem się na raty, a w końcu podjąłem decyzję, że nie jadę na zajęcia. Byłem kompletnie niewyspany... Skoro już sprawy przyjęły taki obrót, to nie mogłem pozwolić, aby zmarnować ten dzień ;-) Gdy wstałem, za pomocą bloga i map, starałem się wytyczyć jakąś trasę na dziś. W pewnej chwili przypomniało mi się, że nie byłem przecież u fryzjera. Za oknem słońce wychodziło zza chmur, więc popędziłem czym prędzej, aby nie tracić czasu. Siedząc na fotelu w myślach szukałem celu dzisiejszej wyprawy, aż nagle natchnienie przyszło z radia. Przypomniałem sobie o rezerwacie Łężczok! Niestety moje rozmyślania przerwało ukłucie w ucho - zostałem przycięty brzytwą! No ładnie...W domu sprawdziłem kilometry i zacząłem powątpiewać, czy to aby na pewno dobry pomysł, ażeby się tam udać. Nie chciałem też jechać samemu, a ponadto może lepiej odłożyć ten wyjazd do późniejszej wiosny, a nawet lata? Znów wróciłem do bloga i map i okazało się, że chyba naprawdę miałem problem z wytyczeniem trasy. Ostatecznie postanowiłem odszukać Biały Ług. No i się zaczęło...
Gdy wyszedłem przed klatkę zauważyłem, że na siodełko zaczynają spadać malutkie krople deszczu. Optymistycznie pomyślałem, że taki deszcz, to nie deszcz i ruszyłem przed siebie. Gdy jechałem promenadą przemknęło mi przez myśl, że mógłbym włożyć znajdujący się w tylnej kieszeni sakwy bidon do koszyka, ale jakoś tak bez widoku bidonu, rower wydawał się być lżejszy ;-) Zaraz za mostem stanąłem i założyłem pełne rękawice. Końcówki palców już zdążyły poczerwienieć. Zacząłem też zastanawiać się, czy to aby dobry pomysł, by jechać w tak daleką drogę w taką pogodę. Deszcz się wzmagał i wiał wiatr. Uznałem jednak, że to niehonorowe tak teraz wracać i ruszyłem dalej.
Po raz pierwszy przystanąłem w połowie Portowej - chciałem założyć golf, bo wiatr smagał mnie po szyi. Co prawda i rękawy kurtki były już mokre, ale teraz to już na pewno nie wracam. Deszcz wciąż zacinał, a ja jechałem w stronę kłodnickiego lasu. Aby się tam dostać, musiałem jeszcze przejechać przez chmurę dymu, wydobywającą się z komina jednego z domów. Gdy minąłem ostatnie zabudowania, nieco się wyluzowałem. Za pierwszym zakrętem, jadąc już pomiędzy drzewami dostrzegłem, że szlaban na przejeździe kolejowym w oddali jest opuszczony. Jechałem w jego kierunku z nadzieją, że nie będę musiał długo czekać na jego podniesienie. Stało się jednak inaczej. Czekałem dobrych kilka minut moknąc w deszczu, który jak na złość jakby zwiększył intensywność. Co za dróżnik. Przecież przejechałbym co najmniej ze dwadzieścia razy, zanim ten pociąg nadjedzie! Moja cierpliwość powoli zaczynała się kończyć i wtedy w oddali ujrzałem światła lokomotywy. Zacząłem nawet wyobrażać sobie ile razy mógłbym przejechać przez tory, zanim owa lokomotywa dojechałaby do przejazdu, w międzyczasie wycierając siodełko rękami. Gdy oceniłem ilość wagonów w nadjeżdżającym składzie, moje morale osłabło jeszcze bardziej. Gdy szlaban został uniesiony, ruszyłem niespiesznie i po chwili dotarłem do stromego podjazdu. Na jego szczycie coś zaczęło dziać się z napędem. Okazało się, że łańcuch dostał się między szprychy. Oj, chyba wychodzi moje grzebanie przy przerzutce, albo i też stan łańcucha i kasety robi swoje? Szybko poradziłem sobie z tym problemem i ruszyłem dalej, przyspieszając znacznie na zjeździe.
Podczas pokonywania odcinka w lasku na Kuźniczkach, przez moment miałem wrażenie, jakby słońce wyłaniało się zza chmur za moimi plecami. Niebawem dotarłem do jeziora, za którym czekał mnie nieco bardziej brudny etap. Zabrudzone na nim opony, szybko oczyściły się jednak na asfaltowej drodze, prowadzącej w stronę Cisowej. Ja natomiast mogłem nieco bardziej przyspieszyć i po kilku minutach jazdy, znalazłem się w Lenartowicach, w międzyczasie wjeżdżając w kałużę, chlapiąc sobie po kurtce i twarzy. Wcale mi to jednak nie przeszkadzało, a wręcz dodało charakteru wycieczce :-)
Niebawem znalazłem się na drodze, którą wczoraj po raz pierwszy jechaliśmy z Anią. Nie wiem czemu, ale jeszcze będąc w domu wiedziałem, że dziś bez problemu odnajdę Biały Ług :-) Za pierwszym skrzyżowaniem, postanowiłem się zatrzymać i coś zjeść. Wyjąłem baton zbożowy i... po pierwszym gryzie pomyślałem, że o mały włos złamałbym zęba :-) Baton był strasznie twardy! Po drugim gryzie, postanowiłem zostawić połowę na później - nie będę się kurka męczył! ;-) Schowałem resztę do sakwy i postanowiłem sięgnąć po bidon. O nie! Zgubiłem... No świetnie. Musiał wypaść z kieszeni, gdzieś na wertepach... Mogłem go jednak wcześniej przełożyć do koszyka. Szkoda go, bo trochę kilometrów razem zrobiliśmy... Był ze mną od początku, razem z Kosią... na wyprawie... i wielu, wielu wyjazdach... Praktycznie od razu przypomniałem sobie jednak, że ze dwa dni temu myślałem o bidonie termicznym - czyżbym podświadomie szukał pozytywów? ;-) Założyłem czepek pod czapkę i ruszyłem w dalszą drogę, aby po około kilometrze wyjechać na drogę do Azot.
Oczywiście od razu skręciłem w leśny skrót zauważając, że hamulce z racji zawilgocenia wykazywały mniejszą skuteczność. Wcześniej zakładałem, że zrezygnuję z przejazdu przez Stare Koźle, ale deszcz nieco ustał i pojechałem ostatecznie wczorajszą trasą. Spokojnie przemknąłem przez zabudowania, mijając te same gęsi przy sadzawce :-) Szkoda że wciąż padało, bo chętnie zrobiłbym im zdjęcie. Przed Brzeźcami natknąłem się na grupę ludzi z workami zbierających śmieci. To pozytywny widok tylko szkoda, że to syzyfowa praca... Dalsza część szlaku była trochę zanieczyszczona przez błoto, naniesione kołami jakieś maszyny rolniczej. Opony złapały trochę tego brudu i na moje nieszczęście następnie na nawierzchni, pojawiły się małe kamyczki, które niesione przez przednie koło, uderzały o rurę dolną ramy. Zwolniłem, aby jej nie niszczyć, a chwilę później i tak musiałem się zatrzymać, aby wymienić baterie w nawigacji i przy okazji ostrożnie dokończyłem konsumpcję batona ;-) Spojrzałem także na rower - był mocno ubrudzony. Nawet górna rura przy siodełku była ubłocona.
Na Gliwickiej nabrałem prędkości i przedzierając się przez kłęby dymu, wydobywające się komina jednego z domostw, dotarłem do ronda. Zbliżając się do wjazdu na drogę rowerową podjąłem decyzję, że pojadę przez Kłodnicę, ale dosłownie w ostatniej chwili zmieniłem zdanie. Gdy chciałem zahamować przed bramką okazało się, że tylny hamulec wysiadł i tylko szybka reakcja lewą klamką uchroniła mnie przed kolizją. Zatrzymałem się i nacisnąłem na dźwignię tylnego hamulca. Spomiędzy klocków wyciekło błoto i woda. Muszę zrezygnować z używania go, aby chronić tarczę. Poza tym jego wydajność była dosłownie zerowa. Przy końcu drogi rowerowej spojrzałem w górę i zauważyłem słońce za warstwą chmur. Praktycznie także przestało już padać i wychodziło na to, że cały mój wyjazd odbył się w największym deszczu. Ostrożnie wyhamowałem przed bramką i szybkim tempem dotarłem do remontowanego mostu. Postanowiłem także wjechać na promenadę zaraz za betonowymi pachołkami. Oczywiście wiedziałem, że dysponuję tylko przednim hamulcem i widziałem drobne kamyczki na poboczu, ale w ostatniej fazie hamowania, skręcone przednie koło uciekło mi do przodu i musiałem aż oprzeć się ręką na chodniku, wydając z siebie cichy krzyk. Szczęściem rower nie uderzył nigdzie ramą, a tylko kierownicą. Szybko się pozbierałem i energicznie podniosłem sprzęt w zasadzie z uśmiechem na twarzy spoglądając tylko, czy żaden dodatkowy osprzęt nie spadł z mocowań :-) Trzeba jednak przyznać, że miałem trochę szczęścia, gdyż zdążyłem schować się w zatoczce za pachołkami, a w momencie upadku jechał za mną samochód. Oj... Nieszczęście mogło być gotowe...
Podczas jazdy promenadą, przez moment włączyło mi się negatywne myślenie. Bidon, łańcuch, hamulce, gleba. Może jednak trzeba było pojechać na te zajęcia? Szybko dałem sobie jednak spokój. Zjeżdżając z promenady, celowo użyłem tylko tylnego hamulca. Równie dobrze mogłem nie hamować... Szybko pomknąłem w kierunku domu. Czeka mnie więc czyszczenie roweru i wizyta w serwisie. Przed odstawieniem Kosi obejrzałem ją jeszcze. Tylny hamulec i łańcuch, nie mówiąc już o całości, nadawały się do czyszczenia - będę miał co robić wieczorkiem. Mimo wszystko muszę też przyznać, że był to pozytywny wyjazd :-) A może jutro rano pojadę poszukać bidonu?
Kategoria Krótko, nie zawsze na temat ;-)
Dane wyjazdu:
37.60 km
0.00 km teren
02:04 h
18.19 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Popracowy rajd :-)
Piątek, 25 marca 2011 · dodano: 25.03.2011 | Komentarze 0
Taki wyjazd był zaplanowany na wczoraj, ale rano byłem niewyspany i zdecydowałem się pojechać jednak do pracy autobusem. Wieczorem dopadło mnie jednak rowerowe zakręcenie i wiedziałem już, że dziś plan zostanie wykonany. Musiałem jednak wcześniej wstać... ;-) Od razu ogarnęła mnie pewna doza niepewności - jakby chmur na niebie trochę dużo... Kolejny dołożony schodek do pokonania, czyli problemy z pakowaniem sakw i już miałem opóźnienie na starcie. Gdy tylko wyszedłem z klatki, natknąłem się na sąsiada, który wyraził zdziwienie z mojego wyjazdu... Ruszam. Muszę być w Kędzierzynie najszybciej jak to możliwe.Szybko dotarłem do Odry i przejechałem - przez będący w ostatniej fazie prac most - wytyczonym przez betonowe pachołki, bocznym odcinkiem asfaltu. Postanowiłem zrezygnować z drogi rowerowej, choć przejeżdżając obok niej jeszcze wahałem się, czy to aby jest dobra decyzja. Nie chciałem telepać się po starych płytkach i chyba wyszło mi to na dobre, bo dosyć szybko znalazłem się na rondzie przy obwodnicy. Troszkę zgrzany dotarłem do Ani, gdzie łyknąłem herbatki i zostawiając rower, ruszyłem pieszo do pracy. Będąc tam, co jakiś czas zerkałem za okno, obserwując jak zmienia się sytuacja. Po piętnastej jakby nieco się przejaśniło.
Z pracy wydarłem równo o szesnastej i gdy tylko dotarłem do Ani, ruszyliśmy w trasę. Nasz plan, to wizyta w serwisie rowerowym (bo trzeba w końcu zrobić porządek z "trzeszczącą" przerzutką), następnie sklep zoologiczny (zakupy dla Kazika) i sklep rowerowy, gdyż chciałem zorientować się w licznikach. Mój niestety wciąż potrafi się czasem wyzerować... Już na pierwszych metrach, zacząłem zaliczać dziury w asfalcie, ale mimo to normalnym trybem dotarliśmy do serwisu. Na miejscu pan orzekł, że do wymiany jest łańcuch i kaseta. Trochę mnie tym zaskoczył, gdyż całkiem niedawno sprawdzałem stan łańcucha, próbując wyciągnąć go ponad zęby korby i wydawało się być jeszcze OK. Ale ja chyba jednak mało się jeszcze znam... Będę musiał umówić się na wymianę tak, aby stracić jak najmniej potencjalnego czasu na rowerowanie. No i chyba wymianę licznika trzeba odłożyć...
Sklep zoologiczny mieścił się kilkadziesiąt metrów dalej. Poczekałem na Anię przed wejściem, a później spakowaliśmy jej zakupy do sakw. Niedługo później byliśmy w sklepie rowerowym, gdzie spisałem sobie dostępne tam modele liczników (niestety były tylko Sigmy) i ucięliśmy także krótką pogawędkę z panem sprzedawcą. Przyszedł czas na najbardziej konkretny etap dzisiejszego wyjazdu. Jako że wcześniej ustaliliśmy, że pojedziemy na Kuźniczki rzuciłem hasło, aby udać się tam, przejeżdżając przez lasek za pływalnią. Minęliśmy skate-park, z którego korzystała tak duża ilość młodzieży, że aż się zdziwiłem i następnie - nieco terenowo - przemknęliśmy przez lasek, a kolejno przez osiedle domków, po czym spontanicznie puściłem się w długą (MXS), czekając na Anię już za rondem na mostku, przy rzece Kłodnica.
Już razem ruszyliśmy w stronę lasu, postanawiając też, że pojedziemy jednak koło tamtejszego jeziorka, gdzie zarządziliśmy postój. Niestety tym razem spokojnie nie było, bo po drugiej stronie brzegu, urzędowali jacyś pijacy i przepraszam, ale - głośno darli ryje. Chyba najgłośniejsza była, przebywająca wśród nich kobieta.
Na kolejnych metrach, początkowo prowadziła Ania, a później do drogi Kędzierzyn-Cisowa już ja. Podczas wyjazdu z koleiny na leśnej drodze, obciążone sakwami tylne koło fajnie się uślizgnęło, dając mi trochę frajdy i zadowolenia :-) Na asfalcie nieco przyspieszyliśmy, zastanawiając się jeszcze, jakie to tematy rozmów mieliśmy poruszyć. To już chyba pewne - obydwoje mamy sklerozę ;-) Niebawem dotarliśmy do Kędzierzyna, a gdy kierowaliśmy się w stronę Piastów, Ania zauważyła idącą w stronę drzew drogę. Od razu przypomniał się nam nieodkryty jeszcze - a widziany tylko na mapie - leśny trakt. Skręcamy!
Znów zrobiło się nieco bardziej terenowo, ale już po kilkuset metrach, droga stała się bardziej przyjazna. Przystanęliśmy na chwilę i wspólnie doszliśmy do wniosku, że to fajne miejsce - kolejne na szybkie wypady. Sama idea popracowych wyjazdów, jest bardzo fajna zwłaszcza, że mamy już ładną bazę tras w okolicy :-) Podczas dalszej drogi, delektowaliśmy się panującą tam ciszą. Z pewnego rodzaju zadumy wyrwani zostaliśmy na skrzyżowaniu, gdzie o mały włos nie skierowałbym nas w złym kierunku - i to mimo nawigacji na kierownicy! Tak, tak - wiem, zdolniacha ze mnie ;-) Za skrzyżowaniem znów jednak korzystaliśmy z uroków otaczającego nas miejsca, aż nagle zamiast do oczekiwanej przez nas drogi, dotarliśmy do jakieś ścieżki przy torach kolejowych. Chwilę poszukaliśmy możliwości dalszego przejazdu, przy okazji pytając o radę panią z psem, która akurat napatoczyła się na nas (o dziwo w znacznej odległości od zabudowań!) i za moment znów dziarsko jechaliśmy dalej, docierając do drogi na Azoty. Aby jednak na nią wjechać, trzeba było przebić się przez ścieżkę między drzewami, co mi bardzo odpowiadało :-)
Gdy już wspólnie ruszyliśmy w stronę Azot rzuciłem, aby sprawdzić kolejną odnogę od głównej drogi. Niezwłocznie zjechaliśmy w dół, po czym dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że przecież dotrzemy tą drogą do torów! No tak... Zawracamy... :-) Tuż przed powrotnym wjazdem na asfalt, śmignął przede mną, jadący drogą rowerową pan z przyczepką i trzeba go było wyprzedzić, co niezwłocznie uczyniłem. Chwilę później usłyszałem za sobą wymianę zdań między nim, a Anią i jak się później okazało, był to kolejny pozytywny akcent dzisiejszego wyjazdu :-) Trochę rozpędziliśmy się zjeżdżając z wiaduktu, ale trzeba było hamować, gdyż wjeżdżaliśmy na leśny trakt - skrót do Starego Koźla. Ania troszeczkę żałowała tego, że tak swobodnie się jej jechało, ale chyba jednak zgodzi się ze mną, że lepiej między drzewkami, niż między samochodami :-)
Widać było różnicę w otoczeniu od czasu, gdy byłem tu ostatnim razem. Jechaliśmy spokojnie, a gdy dotarliśmy do drogi asfaltowej, skierowaliśmy się po krótkim postoju w stronę Starego Koźla. Ochoczo pedałując, dotarliśmy do bardzo często przez nas użytkowanej drogi, wiodącej niebieskim szlakiem, ale jeszcze przed wjazdem, przy ostatnich zabudowaniach, trzy szczekające gęsi wystraszyły... no przecież nie mnie ;-) Zadowoleni z dotychczasowego przebiegu wyjazdu, pędziliśmy przed siebie. Anię nawet przez moment nieco poniosło, gdyż raptownie przyśpieszyła ;-) Za Brzeźcami zatrzymaliśmy się na chwilę - robiło się powoli szaro, więc włączyliśmy tylne lampki. Jadąc dalej przed siebie, nieopatrznie znaleźliśmy się przy schronisku dla zwierząt i po małych perypetiach na skrzyżowaniu z Gliwicką, ruszyliśmy w kierunku Ani domu, skąd miałem zabrać pozostawione tam wcześniej graty. Oczywiście spakowanie się zajęło mi trochę czasu i w drogę powrotną ruszyłem, gdy na zewnątrz było już całkiem ciemno.
Przejechałem przez pusty parking przy Carrefour'ze. Duży plac i pustka dookoła pozwoliły mi dużo swobodniej pokonać ten odcinek, więc rozpędzony dotarłem do obwodnicy i już chwilę później sunąłem pasem awaryjnym. Znów przypominała mi się wyprawa... Dookoła ciemno, sakwy na bagażniku, a nad głową gwiazdy... :-) Droga do Koźla upłynęła mi bardzo szybko - podobnie jak to odbywało się ostatnimi czasy. Dopiero przed Odrą zrzuciłem na średnią przerzutkę, odczuwając lekkie zmęczenie. Podczas rozmyślań prowadzonych w drodze, zadałem sobie nawet pytanie, czy teraz mógłbym pojechać na taką wyprawę, jak w ubiegłym roku. Może to błędne wrażenie, ale jakoś nie czuję tej energii, choć zapewne jednak dałbym radę... :-) Te rozważania opuściły mnie bardzo szybko, bo przecież do wyprawy jeszcze sporo czasu. Nawet nie wiem jeszcze, gdzie pojadę :-) Szybko pokonałem skrzyżowanie, zatrzymując się jeszcze przy bankomacie, po czym ruszyłem do domu. Jeszcze tylko rozpakować sakwy... ;-)
Dane wyjazdu:
5.81 km
0.00 km teren
00:15 h
23.24 km/h:
Maks. pr.:37.80 km/h
Temperatura:9.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Wieczorne kręcenie :-)
Czwartek, 24 marca 2011 · dodano: 24.03.2011 | Komentarze 0
W przeciwieństwie do wczorajszego wieczoru, dziś miałem więcej energii po powrocie do domu. Wciąż było ciepło. Ledwie więc wszedłem do domu, wziąłem Benka na spacer, nie biorąc nawet smyczy. Kilka chwil później, spotkaliśmy atrakcyjną suczkę (oczywiście dla Benka ;-) ) i musiałem wziąć mojego Casanovę na ręce :-) Wróciliśmy do domu i niezwłocznie zacząłem szykować się do wyjścia. Miałem dużą ochotę pojeździć mimo, że było już przed dwudziestą drugą :-)Udałem się na domki, gdzie pościnałem trochę skrzyżowania, co bardzo mi się spodobało. Gdy wyjechałem na Chrobrego przyszedł czas na szybsze kręcenie korbą, po czym odbiłem w stronę parku. Ależ jestem nakręcony! A może zakręcony? Sam już nie wiem ;-) Wyjechałem przy Piastowskiej i chodnikiem przeturlałem się Pod Lwy, gdzie dla frajdy, awaryjnie wyhamowałem przed przejściem, aby za chwilę znów dynamicznie się rozpędzić. Pięknie! Targową dotarłem do PKS'u, wykręciłem półkole przy parkingu i następnie przetoczyłem się przez Rynek. Postanowiłem też odbić w ulicę obok, aby nieco urozmaicić trasę, a po kilku następnych - agresywnie pokonanych skrzyżowaniach - byłem już przy urzędzie miasta. Wciąż jechałem dynamicznie i nawet gdy wjechałem na wąskie parkowe uliczki, charakter wyjazdu nie uległ zmianie. Ostatnim etapem, był powrót Piastowską, do połowy pokonany chodnikiem. Pobudzony zastrzykiem energii, postanowiłem przykręcić bagażnik na jutrzejszy wyjazd... :-)
Dane wyjazdu:
22.01 km
0.00 km teren
00:55 h
24.01 km/h:
Maks. pr.:40.30 km/h
Temperatura:11.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
W pogoni za zachodzącym słońcem... :-)
Wtorek, 22 marca 2011 · dodano: 22.03.2011 | Komentarze 0
Po pracy miałem zamiar iść do fryzjera. Do domu tylko wpadłem i wypadłem, ale zakład był zamknięty. Gdy wychodziłem z budynku od razu pomyślałem o rowerze i zmierzyłem otoczenie wzrokiem. Decyzja jakby podjęta ;-) Zjadłem obiad i wyszedłem, mając w myśli zamysł trasy, którą chciałem przejechać.Do wylotówki z miasta, dotarłem drogą między domkami. Gdy minąłem ostatnie zabudowania, zaczęło mi nieco podwiewać pod szyją. Zerknąłem na słońce, będące już w drodze ku horyzontowi... Nieco zmęczyłem podjazd w Większycach, a następnie zjechałem z głównej drogi, podążając w kierunku Radziejowa. Tutaj zacząłem cieszyć się jazdą - mogłem nieco odsapnąć, jadąc z dala od szumu i zgiełku. Następnie minąłem stadninę, ale zwierząt nie było już na wybiegu. Obszczekany przez kilka gospodarskich piesków, wróciłem na główną.
Chwilę później pokonałem zjazd i znalazłem się w Pokrzywnicy, gdzie podjąłem decyzję o skróceniu trasy. Nie pojadę przez las, rezygnując z dalszej jazdy główną drogą, a poza tym słońce zaraz będzie zachodzić. Skręciłem więc w drogę, prowadzącą bezpośrednio do miejsca, które chciałem sprawdzić. Przez pierwsze kilkadziesiąt metrów za zabudowaniami, nawierzchnia była nieco bardziej wymagająca, ale później znów zrobiło się gładko :-) Przystanąłem na moment, aby uchwycić kadr, ale zachód słońca do tej pory zasłaniany przez zabudowania, tym razem kolidował z liniami wysokiego napięcia, dlatego też zdjęcia nie wyszły takie, jakich bym oczekiwał. Na szczęście modelka Kosia uratowała sytuację :-) Ostatnio bardzo często robię jej zdjęcia... Nawet na tle słupa wysokiego napięcia wyszło przyzwoicie :-) Ciekawe jak to interpretować... ;-)
Po kilku machnięciach nogami, dotarłem do skrzyżowania i drogi, którą chciałem sprawdzić. Według nawigacji, jedna z dróg kończy się w lesie - pewnie przyjadę sprawdzić ją latem :-) Tymczasem jechałem asfaltową drogą między polami. Z prawej minąłem mały lasek, za którym widać było pomarańczowe już słońce. Było cicho, spokojnie... Ech... Chyba będzie trzeba zapuszczać włosy... ;-) Aż chce się jechać! Droga naprawdę mi się podoba! Kolejny ładny trakt do wykorzystania na szybkie, letnie przejażdżki.
Niebawem dotarłem do drogi prowadzącej do Bytkowa, wcześniej przez moment mając wrażenie, że kończy się ona w błocie ;-) Na szczęście było to tylko chwilowe złudzenie :-) Zwiększyłem prędkość i po kilku chwilach byłem już między domostwami. Rozpędziłem się z górki i wpadłem na skrzyżowanie, by za chwilę zwolnić na równej drodze. Zrobiło się już chłodno i zacząłem powoli myśleć o powrocie. Minąłem dwa koniki, pasące się za ogrodzeniem nieopodal drogi i za chwilę musiałem nieco przycisnąć na podjeździe, na szczycie którego wjechałem na utwardzoną, polną drogę. Spomiędzy oddalających się zabudowań, słychać było ujadającego psa, ale ja nie robiąc sobie z tego nic a nic, spokojnie nabierałem prędkości. Niebawem - pokonując zjazd - dotarłem do głównej drogi w Reńskiej Wsi i uważając na doły, kręciłem w stronę Koźla. Starałem się jechać dosyć żwawo i nieco się rozochociłem, bo był to najszybciej pokonany odcinek tego wyjazdu, gdyż prędkość nie spadała poniżej 25 km/h. Jadąc obok Dębowej, spojrzałem na akwen i doszedłem do wniosku, że jednak nie ma większego sensu go objeżdżać. Co prawda gdy wyruszałem miałem taki zamiar, ale w końcu wciąż nie czuję się optymalnie (choć praktycznie ani śladu przeziębienia) i muszę o tym pamiętać.
Główną dojechałem do parku, który pokonałem w miarę szybko. Pokręciłem jeszcze trochę kołem po asfalcie przy osiedlu i chwilę późnej byłem w domu :-) Tego dnia słońce puszczało już ostatnie promyki...
_
Jak fajnie :-)
Kategoria Krótko, nie zawsze na temat ;-)
Dane wyjazdu:
5.84 km
0.00 km teren
00:19 h
18.44 km/h:
Maks. pr.:30.80 km/h
Temperatura:6.6
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Nie, nie wysiedzę!
Niedziela, 20 marca 2011 · dodano: 20.03.2011 | Komentarze 0
Znów przyplątało się do mnie jakieś przeziębienie - chyba nie doleczone poprzednie i organizm wciąż był za słaby, aby obronić się przed kolejnym. Z góry założyłem więc, że przez weekend będę siedział w domu. W sumie to nawet nie żałowałem tej decyzji za bardzo, bo i pogoda nie zapowiadała się wcale jakoś za specjalnie - w piątek wczesną nocą zaczął nawet padać śnieg i pojawiło się go całkiem sporo. Co prawda już w sobotę po południu, praktycznie nie było po nim śladu, ale całe to pogodowe zamieszanie w znacznym stopniu przyczyniło się do tego, że nie odczuwałem aż tak bardzo tęsknoty za rowerowaniem. Sytuacja zmieniła się w niedzielę. Lepsza pogoda i od rana poruszana przeze mnie tematyka rowerowo-podróżnicza zmieniły nieco moje podejście, ale mimo to wciąż tkwiłem w postanowieniu, że nie wychylę nosa przez weekend. Ledwie wstałem, zadzwonił Piotrek z rowerową propozycją. Rozmawiając z nim wyglądałem za okno, obserwując pogodne niebo, ale jednak odmówiłem mu ze szczyptą rozczarowania. Wierzyłem, że to dobra dla mnie decyzja. Po jakimś czasie usiadłem do biurka z "Hajerem..." Mieczysława Bieńka w ręku, co jakiś czas tęskno spoglądając za okno. Gdy przewróciłem ostatnią stronę, coś we mnie pękło... :-)Po kilku minutach zawahania podjąłem decyzję, że jednak wyjdę na mały przejazd. Za oknem wciąż było jasno, mimo że było już po siedemnastej. Zacząłem się przebierać. Jeszcze tylko licznik, nawigacja, aparat w łapę i byłem gotowy :-)
No prawie gotowy. Okazało się, że wciąż miałem przykręcony bagażnik po ostatnim wyjeździe. Chwila na zastanowienie i postanowiłem jednak odkręcić go razem z sakwami, które dodatkowo zabezpieczyłem w trakcie ostatniego wyjazdu, ściągając haki zipami. Po kilku minutach wydawało się, że mogłem już ruszać, a tymczasem okazało się jeszcze, że czujnik z koła nie włączył licznika. Włączyłem go przyciskiem, na co ten zareagował wyzerowaniem. Wróciłem do domu, aby wklepać cyfry do ustawienia wielkości koła i zacząłem spoglądać za okno w obawie, czy przypadkiem słońce mi już nie uciekło. Natychmiastowo też podjąłem decyzję, że po powrocie zamówię licznik - nie będę dalej ryzykował tego, że za niedługo wyzeruje mi się podczas jakiegoś dłuższego wyjazdu.
Chwilę później byłem już przed klatką i ruszałem w kierunku działek. Przed wjazdem na prowadzącą do nich drogę dohamowałem z krótkim uślizgiem tyłu, a następnie znalazłem się na nieco błotnistej drodze. Przemierzałem ją spokojnie, radując się pierwszymi metrami jazdy. Tak - to był dobry pomysł :-) Po jakimś czasie wyjechałem na asfalt przy Odrze i postanowiłem wjechać na wał nieco dalej. Jechałem niespiesznie, gdyż w domu pozostawiłem czepek pod czapkę, a jednak minimalnie dawało się odczuć pęd podczas szybszej jazdy. Poza tym miał to być dla mnie wyjazd typowo rekreacyjny. Byłoby głupio, gdybym wrócił do domu w gorszym stanie, niż z niego wyszedłem. Po chwili byłem już na wale, a przed zjazdem do brzegu Odry zadzwoniłem do Ani, aby podzielić się pozytywnymi wrażeniami. Słońce chyliło się ku zachodowi, dzień był wciąż ładny, a ja pomyślałem sobie, że jednak mogłem wyjść już wcześniej. Zjechałem do brzegu, zatrzymując się w połowie drogi przed ponownym wjazdem na wał, aby podjąć próbę sfotografowania okolicy, ale w takim miejscu i o takiej porze roku poszukiwania obiektu godnego wykadrowania, były jednak raczej zdane na niepowodzenie, więc po niedługiej chwili ruszyłem dalej i niebawem znalazłem się w parku. Z racji nieco wyższej kadencji, zacząłem odczuwać, iż minimalnie podniosła się temperatura mojego ciała, więc troszkę zwolniłem. Przyspieszyłem na nawrocie, dynamicznie podjeżdżając jedną z alejek. Chwilę później byłem już na domkach i miarowo jadąc, dotarłem do Chrobrego, gdzie podjąłem decyzję, iż jeszcze minimalnie postaram się wydłużyć ten wyjazd, wjeżdżając w dalszą uliczkę. Gdy byłem już przed swoim osiedlem zauważyłem, że licznik pomimo włączonej funkcji "SCAN", wyświetlał tylko dystans, nie przełączając się na inne tryby. Chyba najwyższy czas się go pozbyć, eliminując tym samym niepewność podczas następnych wypadów. Do domu dojechałem z poczuciem, iż był to naprawdę krótki wyjazd. Niemniej jednak byłem uradowany faktem, że mogłem dziś wyjść choć na chwilę i nie czuć się gorzej z tego powodu :-)
Kategoria Krótko, nie zawsze na temat ;-)
Dane wyjazdu:
67.71 km
0.00 km teren
03:58 h
17.07 km/h:
Maks. pr.:33.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia
Wiosna przyszła trzynastego ;-)
Niedziela, 13 marca 2011 · dodano: 13.03.2011 | Komentarze 0
Dziś rano miałem ustaloną wcześniej z Anią pobudkę na komórkę :-) Początkowo wydawało mi się, że mam dużo czasu, ale rzeczywistość okazała się nieco trudniejsza. Gdy poszedłem zamontować bagażnik okazało się, że brakowało przy nim dwóch górnych śrub. Zrobiło się małe zamieszanie, przez które straciłem pół godziny, szukając odpowiednich zamienników. Gdy w końcu udało mi się spakować nie byłem pewien, czy wziąłem wszystko to, co wcześniej zaplanowałem. Wyjechałem po dziewiątej, więc jeszcze nie było aż tak źle, w stosunku do wcześniejszego założenia.Od razu przypomniało mi się, jak to fajnie jeździ się z sakwami :-) Rower taki trochę poważniejszy, stabilniejszy i fajnie rozpędza się go z obciążeniem. Nie ujechałem daleko, gdyż na Gazowej zatrzymała mnie jakaś kobieta w średnim wieku. Stanąłem się wiedząc, że nie mam dużo czasu, ale... cóż począć - damie się nie odmawia ;-) Okazało się, że z przedniego widelca jej wysłużonego składaka wypadło koło. Starałem się pomóc mimo dużej straty czasowej już na starcie, ale niewiele byłem w stanie zrobić. Bez klucza ani rusz - koło wciąż wypadało z uchwytów. Ruszyłem dalej i ostrożnie przejechałem po kładkach na remontowanym moście, ale za Odrą mogłem już przycisnąć :-) Między Koźlem, a Kłodnicą osiągnąłem ponad 30 km/h i jak na pierwszy wyjazd z sakwami w tym roku, to chyba nie było tak źle ;-)
Dzisiejszy dzień był podobny do wczorajszego, choć już na początku - jeszcze przed przymusowym postojem - zarejestrowałem wyraźnie odczuwalny chłodny wiatr. Być może też dlatego, że dziś wyjeżdżałem jednak wcześniej niż wczoraj. Szybko dotarłem do Kędzierzyna i niebawem byłem już u Ani. No... Więc, trzeba było jeszcze wnieść rower ;-) Umyłem łapki z niewielkiej ilości smaru ze składakowego koła i za chwilę byliśmy już w drodze do kościółka. Po powrocie zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Trochę nam to zajęło, gdyż wyszliśmy dopiero po godzinie. Jeszcze tylko wizyta w sklepie po pićku i mogliśmy ruszać w trasę.
Jechaliśmy równym tempem i po niedługim czasie dotarliśmy do niebieskiego, wypadowego szlaku, gdzie zaczęła się gadka na całego. Nim się zorientowaliśmy, dojechaliśmy do Starego Koźla - bociana wciąż nie było... ;-) Na Azotach wjechaliśmy na nieco mokrą drogę, prowadzącą do lasu, którą zmierzaliśmy do drogi ku Starej Kuźni. W międzyczasie zatrzymaliśmy się na chwilkę, przy odkrytej wczoraj przeze mnie kapliczce, a nieco wcześniej Ania zauważyła przebiegającą przed nami sarnę. Mnie nie dane było jej ujrzeć, gdyż akurat w tym momencie gapiłem się na drogę, bezpośrednio przed przednim kołem ;-) Gdy jechaliśmy już asfaltem do Starej Kuźni minęliśmy dwóch rowerzystów, którzy unieśli dłonie w geście pozdrowienia, co bardzo ucieszyło Anię. Nie ma się co dziwić - sam pamiętam swoje pozytywne odczucia, gdy ledwie wjechałem do Czech w drodze nad Balaton i momentalnie poczułem, że to trochę inny świat. To bardzo pozytywne i szkoda, że nie jest zakorzenione wśród polskich cyklistów. Niebawem dotarliśmy do Kuźni, ale jak już wcześniej ustaliliśmy, nie zbliżaliśmy się nawet do tamtejszej leśniczówki, udając się bezpośrednio do Kotlarni. Gdy tam dojeżdżaliśmy, jakieś trzydzieści metrów przed nami, w poprzek drogi przebiegły trzy sarny, urozmaicając nam niekończącą się wciąż rozmowę i pozostawiając na drodze przy rowie ślady kopyt. Przez Kotlarnię przemknęliśmy szybciutko i mijając zabytkowe lokomotywy, dojechaliśmy do lasu, którym zamierzaliśmy dotrzeć do Rud. Zrobiło się nieco bardziej pod górkę, gdyż grząska droga trochę nas zmęczyła, a poza tym zaczynało być nieco bardziej ciepło i obydwoje się zgrzaliśmy. Mimo to dziarsko kręciliśmy przed siebie :-) Gorsze warunki na drodze, nie zniechęciły nas do ponownego podziwiania przemierzanych okolic, a w międzyczasie snuliśmy nieśmiało plany na niedaleką przyszłość. Przez pewien moment dokuczał nam jednak wiatr i jazda stała się męcząca - był to moment minimalnego spadku wydajności.
Po kilku kolejnych kilometrach, dotarliśmy do ostatniego skrzyżowania. Dalej droga prowadziła już prosto do Rud. Co prawda spoglądając na nawigację wysnułem wniosek, że będzie to droga asfaltowa, ale w rzeczywistości tak nie było. Omijając zagłębienia jechaliśmy dalej, zastanawiając się jakiego zwierzęcia ślady, znajdują się na nawierzchni drogi. Nieco wolniejszym tempem, dotarliśmy w końcu do drogi asfaltowej gdzie przycisnęliśmy, korzystając z ulgi jaką dał nam mniejszy opór i fakt, że jechaliśmy nieco w dół po równi pochyłej. Wraz ze zmianą nawierzchni, na naszej trasie pojawili się ludzie: spacerujący, jeżdżący na rolkach, rowerach, z wózkami i dziećmi.
Mimo, że dokuczał nam już głód, to w bardzo pozytywnych nastrojach dotarliśmy do Rud. Lokal w którym zamierzaliśmy przystanąć nie miał jeszcze rozłożonego ogródka na zewnątrz (co de facto nie było niczym dziwnym ;-) ) i zaczęliśmy przez chwilę zastanawiać się, co począć z rowerami. Ostatecznie postanowiliśmy pozostawić je za budynkiem przy części gospodarczej i spiąć je razem. Ja miałem jeszcze tylko spakować najcenniejsze rzeczy do Ani plecaka, który zabierała ze sobą. Gdy spinałem nasze sprzęty, pojawiła się inna para rowerzystów z podobnym problemem. Po zakończonym posiłku tak się złożyło, że opuściliśmy lokal w podobnym czasie, życząc sobie szerokości :-) Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po wyjściu z budynku, to już jednak stosunkowo późna pora. Co prawda było około szesnastej, ale dzień nie był już tak świeży. Postanowiliśmy udać się do Dziergowic rowerami i na miejscu zdecydować, czy pojedziemy dalej na dwóch kółkach, czy też wsiądziemy do pociągu. Ruszyliśmy więc ochoczo znaną nam już trasą, ale niestety Anię dopadł ból kolana. Niebawem przystanęliśmy i po chwili dolegliwość ustąpiła :-) (a przynajmniej Ania nie dawała poznać tego po sobie) Dalej jechało się bardzo przyjemnie i znów mieliśmy okazję ku temu, aby pogadać. Stumilowy las ugościł nas wspaniale :-)
Ostatni etap do Solarni nie był już jednak tak łagodny. Znów zrobiło się grząsko i mokro - momentami nawet bardzo. Ten odcinek znów kosztował nas nieco więcej energii, ale ukończyliśmy go bezproblemowo :-) Przy głównej drodze przystanęliśmy na chwilę, aby ustalić dalszy przebieg trasy. Nie chciałem o nim decydować, natomiast chęci Ani do kontynuowania jazdy rowerem, wydawały się być niespożyte. Zarządziła więc pokonanie na siodle trasy do samego Kędzierzyna.
Ruszyliśmy przed siebie i po chwili pojawiły się pierwsze wątpliwości, co do słuszności dokonanego wyboru. Nastąpiła po nich zmiana planów: do Kędzierzyna postanowiliśmy dojechać jednak już pociągiem. Gdy zbliżaliśmy się do przejazdu, szlaban właśnie był opuszczany, ale pani dróżniczka wspaniałomyślnie zatrzymała go w połowie specjalnie dla nas. Jak się później okazało, nie był to jedyny prezent od PKP tego dnia ;-) Po kilkunastominutowym oczekiwaniu na pociąg, załadowaliśmy się do niego praktycznie bezproblemowo.
W trakcie jazdy, wymienialiśmy pojedyncze zdania, w międzyczasie robiąc zdjęcie Pszczole w "pciapciągu" ;-) Na stacji docelowej, udaliśmy się jeszcze na wiadukt, aby chwilę popatrzeć z wysokości na przejeżdżające samochody, a następnie zjechaliśmy schodami do ulicy. Niebawem odprowadziliśmy Pszczołę i poszliśmy zapełniać sakwy pakunkami od Ani :-)
W niecałą godzinę później, byłem już w drodze do Koźla. Panowała już całkowita ciemność, gdyż było już po dziewiętnastej. Jadąc Kozielską pomyślałem sobie, że chyba będzie lepiej, jak odbiję na obwodnicę przy Carrefour'ze. Wpadnięcie w jedną z dziur przypieczętowało tą decyzję. Jadąc poboczem obwodnicy, mijany w ciemności przez samochody, przypomniał mi się jeden z węgierskich odcinków, który pokonywałem nocą. Przez chwilę poczułem się tak, jak wtedy... :-) W miarę szybkim tempem, doturlałem się do ronda i skierowałem do Kłodnicy. Ten odcinek pokonałem na małym sprincie, nieco zwalniając dopiero przed Koźlem. Przed Odrą ponownie wytraciłem nieco prędkości, walcząc przez moment z przeciwnym wiatrem. Inna sprawa, że nie spieszyłem się zanadto. Jeszcze ponowne tego dnia odwiedziny w bankomacie i żywym tempem popędziłem w stronę domu, gdzie czekało mnie wypakowywanie sakw :-)
Dzisiejszym wyjazdem odcięliśmy się chyba od zimowej części sezonu, która praktycznie już odeszła. Nadchodzi czas na dalsze i dłuższe wyjazdy :-))