Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Z balastem, czyli... nie sam ;-)

Dystans całkowity:5210.35 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:292:53
Średnia prędkość:17.62 km/h
Maksymalna prędkość:68.64 km/h
Liczba aktywności:178
Średnio na aktywność:29.27 km i 1h 39m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
41.41 km 0.00 km teren
01:57 h 21.24 km/h:
Maks. pr.:41.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Szczypiorek z serkiem ;-)

Środa, 18 maja 2011 · dodano: 18.05.2011 | Komentarze 0

Od rana grzało słońce. W pracy miałem problemową końcówkę, po której udałem się prosto do domu. Zostawiłem klucze Michałowi i od razu ruszyłem w długą.



Na drodze rowerowej zdałem sobie sprawę z tego, że okulary przeciwsłoneczne leżą na nosie jakoś dziwnie krzywo. Okazało się, że są pęknięte... No cóż. Dobrze służyły. Gdy dotarłem do Ani, ustaliliśmy trasę i niezwłocznie udaliśmy się na Kuźniczki. Wpadłem też na pomysł, aby zrezygnować z wizyty w Cisowej i przejechać przez Lenartowice. Po drodze spotkaliśmy rowerowego kolegę z pracy, a ja zauważyłem na drodze pieniążka :-) Niestety nie mogę stwierdzić tego z całą pewnością, gdyż nawet się nie zatrzymaliśmy :-) Przemknęliśmy przez osiedle na Blachowni i skrótem dojechaliśmy do Kanału Gliwickiego, a następnie odbiliśmy na przyzakładową drogę, gdzie zwróciłem uwagę na stary budynek PKP w Sławięcicach. Szkoda, że niszczeje... Chwilę później byliśmy już na pięknej drodze wśród drzew, mknąc w kierunku Starej Kuźni. Niespodziewanie podjęliśmy też decyzję, aby odbić w boczną - także asfaltową - drogę. Jechaliśmy sobie nią swobodnie, aż tu nagle ŁUP! Ania wpadła w dziurę. Na pierwszy rzut oka nic się nie stało, ale za chwilę okazało się, że dętka jest jednak przebita. Jak można się domyślić, zostałem wykorzystany, jako tania siła robocza, podczas gdy Ania robiła zdjęcia. Efekt można podziwiać niżej.




Oczywiście nie dałem się tak łatwo wykorzystać! Nie, nie! Strajk włoski, a co! To znaczy pompka zastrajkowała... ;-) Po pół godzinie wyruszyliśmy w dalszą drogę :-) Zanim dotarliśmy do Azot, dwa razy widzieliśmy sarny, a już na Azotach - praktycznie przy zabudowaniach(!) - zająca (a może to był królik? ;-) )



Dalej standardowo pomknęliśmy szlakiem.
To był fajny wyjazd :-) Na początku bez przygód, ale później było już bardziej ciekawie ;-)

Dane wyjazdu:
30.19 km 0.00 km teren
01:41 h 17.93 km/h:
Maks. pr.:44.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Z balastem... ;-) a nawet z dwoma ;-) :-)

Czwartek, 12 maja 2011 · dodano: 12.05.2011 | Komentarze 0

Od wczoraj byliśmy z Anią umówieni na wyjazd. Nawet ja jakoś nastawiony byłem, więc nie kwękałem za bardzo ;-) Po pracy od razu pojechałem do domu, a następnie na miejsce zbiórki :-)



Jechałem sobie spokojnym i nieśpiesznym tempem - jeśli tak będziemy jechali razem, to będzie OK. Na rowerze nie czuć było panującego gorąca, mimo iż na wiacie pokazywało dziś 29,2 stopni. Pod koniec drogi rowerowej zauważyłem jadącą Anię. Znów jakoś się zgraliśmy ;-) Gdy wjechaliśmy na polną drogę, znów na naszej drodze znalazł się bażant! Po raz trzeci! Najpewniej ten sam! Jechaliśmy dalej, a po czasie nieco przyśpieszyłem, oddalając się trochę i jak na złość, akurat dziś napotkaliśmy dwa psy, wyprowadzone na spacer :-) To były chyba gorsze chwile dla jednego z nas... ;-) Z drugiej strony rzeczki, pozwoliłem sobie urwać się jeszcze bardziej, czekając na Anię na skraju lasku. W chwilę później przeprawiliśmy się po kamieniach na drugi brzeg. Jeszcze bodaj rok temu w tym miejscu normalnie płynęła woda i położonych było tylko kilka kamieni (pamiętam, jak Kośkę na rękach niosłem ;-) ), a teraz jest całkowicie zasypane. Szkoda. Pokręciliśmy się tam kilka minut i udaliśmy się w kierunku Kuźniczek.



Na moście na Kanale spotkałem swoje dwie wielbicielki, ale niestety szczegółów zdradzić zbytnio nie mogę ;-) Napiszę tylko, że równym tempem pognaliśmy z Anią przez Lenartowice, po czym skręciliśmy na Biały Ług, gdzie minęliśmy pana z psem. Siedząc na ściętych i przeznaczonych do wywozu pniach zauważyliśmy, iż ów jegomość wyszedł do lasu z psem, a wrócił z sarną ;-) Zdziwieni tym faktem, po kilkuminutowym postoju, ruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się ku leśnemu skrótowi na Azotach.



Gdy dotarliśmy do Starego Koźla, jak zwykle odbiliśmy na szlak, na którym dziś panował jakiś wzmożony ruch :-) Pod koniec postanowiliśmy sprawdzić jeszcze jedną odnogę, która - jak się okazało - kończyła się w polu. Mimo to pewną atrakcją tamże, były kąpiące się w rzeczce trzy kaczki :-) Z czasem zauważyliśmy zbierające się granatowe chmury, więc ruszyliśmy w dalszą drogę, rozstając się jak zwykle na Gliwickiej. Swoim tempem ruszyłem w drogę powrotną do domu.
Podczas jazdy na drodze rowerowej, w głowie zaczęły zbierać mi się myśli o namiocie. Nieco się zamyśliłem, aż nagle - Piotrek! No i znowu się napatoczyliśmy na siebie! :-) Tak więc cała droga powrotna do domu, upłynęła na gadaniu, a prawdę powiedziawszy, to gadaliśmy na piotrkowej klatce aż do nocy :-)

Dane wyjazdu:
22.33 km 0.00 km teren
00:57 h 23.51 km/h:
Maks. pr.:42.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Stobrawski Park Krajobrazowy, dzień 3

Niedziela, 1 maja 2011 · dodano: 01.05.2011 | Komentarze 0

Dziś troszkę wcześniej wstałem ;-) Byli z nami Michał i Ania, a wiec nigdzie nie pojechaliśmy na rowerach, tak jak to wstępnie zakładaliśmy przed przyjazdem tutaj. Mimo to i tak bardzo fajnie spędziliśmy czas :-) Dodatkowo pogoda była niepewna, trochę padało, więc całkiem dobrze się złożyło :-) Zaraz po wyjeździe Ani i Michała, i my zaczęliśmy szykować się do powrotu.


Po południu na szczęście świeciło już słońce, więc gdy wyruszaliśmy w drogę, mieliśmy bardzo ładną pogodę :-) Muszę przyznać, że jakoś i mnie było trudno rozstać się z tym miejscem. W drodze do Opola znów jechaliśmy ładnym lasem, co jakiś czas mijając zabudowania. Ania nawet pokazała mi bociana, który ją przyniósł ;-) W Czarnowąsach zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę przy zabytkowym kościele. Był bardzo ładny, pachnący drewnem. Ów piękny moment, dopełniany był przez bardzo ładne popołudnie.







Nieopatrznie zeszło nam jednak trochę czasu i dlatego też przez dłuższą chwilę jechaliśmy na trasie szybciej, ale i tak dostępny zapas czasu nie pozwalał nam się stresować. Z Opola wyjechaliśmy z małym opóźnieniem. Jak na nasze warunki, podróż pociągiem mijała nam w ciszy ;-) Dopadła nas także swego rodzaju zaduma. Ależ to był fajny weekend! Gdy dotarliśmy do Kędzierzyna, musiałem jeszcze się przepakować i z dwoma plecakami (rowerowy robił za brzuch, szkolny za garba ;-) ), wyruszyłem do domu.

Dane wyjazdu:
89.47 km 0.00 km teren
04:15 h 21.05 km/h:
Maks. pr.:39.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Stobrawski Park Krajobrazowy, dzień 2

Sobota, 30 kwietnia 2011 · dodano: 01.05.2011 | Komentarze 0

Trochę dziś pospałem ;-) Mieliśmy wyjechać rano, ale... jakoś tak się złożyło ;-) Przeprowadziliśmy też obchód gospodarstwa, a następnie krótko przygotowaliśmy się do drogi i wyruszyliśmy! :-)


Dzień zapowiadał się pięknie. Pierwsze kilometry przejechaliśmy równym i takim samym tempem. Nawierzchnia drogi była ładna, naokoło spokojnie... Już na tym etapie podziwialiśmy widoki i cieszyliśmy się jazdą, a przecież te "główne" atrakcje były jeszcze przed nami :-) Na ostatniej prostej przed Łubnianami, przypomnieliśmy sobie o ubiegłorocznej wyprawie - grzało wtedy jak cholera :-) Chwilę później doszedł do nas zapach rzepaku z pobliskiego pola... Za Łubnianami zauważyliśmy, że ostatnie domki są jakby inne, odrębne niż reszta - jakby wyrwane z czasoprzestrzeni, o innym charakterze. Tymczasem wjechaliśmy do Stobrawskiego Parku Krajobrazowego...
Niedługo kazał on nam czekać na to, abyśmy zaczęli się nim zachwycać. Niby to tylko las, ale jest jakoś tak inaczej... bardziej kolorowo, zieleń jakby bardziej zielona... jednym słowem: było przepięknie! Jechaliśmy leśną drogą, a w pewnym momencie dosyć przypadkowo zatrzymałem się przy jakieś czerwonej tabliczce. Okazało się, że był to zakaz niszczenia mrowisk. Hm... No jasne! Naokoło nas znajdowały się ogrodzone mrowiska! Jedno z nich dosłownie całe się poruszało! :-) Gdyby mogło, to pewnie biegałoby po tym lesie! :-) Po raz kolejny uznaliśmy, że przyjazd tutaj był bardzo dobrym pomysłem. Czuliśmy się szczęśliwi, że możemy przebywać w takim miejscu. Brawa dla pomysłodawczyni! :-)



Jadąc dalej, minęliśmy skarpę porośniętą krzewami jagód, a następnie dojechaliśmy do skrzyżowania, na którym skręciliśmy w złym kierunku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że mieliśmy do dyspozycji i mapę i nawigację :-) Co prawda początkowo jechaliśmy dobrze, ale ja zarządziłem odwrót. Ot taki ze mnie wódź ;-)
Nie wiem jakie widoki czekałyby na nas, gdybyśmy jechali wcześniej założoną trasą, ale tutaj także było przepięknie! :-) Co chwila odwracaliśmy głowy, mijając to piękne polanki, to zagajniki, czy też małe rzeczki. Ptaki także świergotały aż miło! :-) Ja natomiast cały czas przekręcałem nazwę miejscowości ku której zmierzaliśmy, wymawiając ją jako "Zagwiżdże" :-)



Niebawem dojechaliśmy do przysiółka Mańczok, gdzie natknęliśmy się na zabytkową kapliczkę. Na wylocie trochę obszczekały nas psy, które co prawda były za ogrodzeniem, ale Ania i tak jakby trochę na chwilę wróciła do rzeczywistości ;-) Za zabudowaniami musieliśmy pokonać nieco piaszczystą drogę, a gdy wjechaliśmy znów do lasu, zrobiliśmy sobie mały postój, gdyż widoki były przednie. Las żyje!




Gdy ruszyliśmy ponownie, oddaliłem się na kilkanaście-kilkadziesiąt metrów od Ani, aż tu nagle jaszczurka przebiegła mi przez drogę :-) Zahamowałem awaryjnie, informując Anię o tym fakcie :-) Na jej rewanż nie musiałem czekać długo :-) Jako że musiałem przystanąć na moment, teraz to ja byłem goniącym :-) Gdy dojechałem do Ani, ujrzałem ją stojącą na zakręcie i pokazującą mi, abym zachował ciszę. Podjechałem więc spokojnie i moim oczom ukazał się... zając siedzący na brzegu drogi, który kompletnie nic nie robił sobie z naszej obecności! Z pół minuty trwało, zanim zamknąłem jadaczkę z wrażenia. Także w tym czasie zając postanowił czmychnąć sobie do lasu, a zrobił to tak spokojnie, jakby chciał nam powiedzieć "I tak mnie nie dogonicie" ;-) Byliśmy w małym szoku, a jednocześnie bardzo cieszyliśmy się z jakże udanego wyjazdu. Po raz kolejny jednak dał o sobie znać brak aparatu pod ręką.
Chwilę później wjechaliśmy do Zagwiździa (od tej pory przestałem przekręcać nazwę ;-) ), a później asfaltową drogą w lesie, dojechaliśmy do Grabic. Zacząłem też jechać swoim tempem. W Radomierowicach skierowaliśmy się w stronę znajdującego się tam pomnika przyrody - 350-letniego dębu szypułkowego, stojącego obok także zabytkowego kościoła. Pokręciliśmy się tam dłuższą chwilę, robiąc oczywiście fotki. Po czasie zauważyłem też, że to raczej my byliśmy aktualnie największą atrakcją wioski ;-)




Niedługo potem znów byliśmy na leśnej ścieżce. Słońce zaczynało przygrzewać, ale mimo to dzień był wciąż idealny na wycieczkę taką jak nasza. Cały czas nie opuszczał nas dobry humor i samopoczucie :-) Tereny doprawdy przecudne! Doprawdy nie sądziłem, że będę zachwycony aż do tego stopnia.




Według mapy, w Święcinach - przez które właśnie przejeżdżaliśmy - też znajdowały się pomniki przyrody, a także zabytkowe budynki - co prawda bardzo zaniedbane - ale faktycznie odmienne. Ania rzuciła, że skoro tu jesteśmy, to możemy podjechać do pobliskiego rancza. Pokręciliśmy się tam chwilę, a gdy wyjeżdżaliśmy minęliśmy na drodze samochód na lubelskich rejestracjach. Niesiony entuzjazmem dzisiejszego dnia, zamieniłem dwa słowa ze swoimi krajanami :-)






Jadąc asfaltem, cały czas mieliśmy okazję do podziwiania widoków. Cały dotychczasowy dzień skłaniał mnie też ku stwierdzeniu, iż był to chyba najbardziej pozytywny tegoroczny wyjazd. Przed Fałkowicami dostrzegliśmy bociana na polu, obserwowanego zarówno przez nas, jak i przez rolnika, robiącego sobie przerwę nieopodal. Muszę przyznać też, iż w ogóle na tych terenach jest zadziwiająco dużo bocianich gniazd. Gdy wjechaliśmy do Fałkowic, znów zrobiliśmy krótki postój - tym razem za sprawą pasących się przy drodze ładnych krówek :-)




Przemierzając dalsze kilometry, dotarliśmy do Starościna, kręcąc się tam kilka minut. Już trochę czas nas naglił. Zadzwoniłem do Michała, aby umówić się na godzinę spotkania. Oglądany przez nas pałacyk - de facto cel dzisiejszego wyjazdu - był trochę zaniedbany, ale ponoć jest już wykupiony, więc na pewno będzie odrestaurowany. Szkoda tylko, że stanie się niedostępny...







Niebawem ruszyliśmy w drogę powrotną, skręcając w bardzo słabo oznakowany szlak rowerowy. Mimo niewielkich wątpliwości, postanowiliśmy jechać dalej. O słuszności wyboru, przekonały nas dwie turystyczne tablice informacyjne. Na końcu owego szlaku zatrzymaliśmy się przy rzeczce, a następnie przy jeziorku pełnym łabędzi.





Znów zacząłem jechać swoim tempem. Ania tymczasem zaczęła coś narzekać na kolano, ale chyba tak naprawdę, to nieco bardziej pochłonięta była napawaniem się mijanymi przez nas widokami ;-)



Po kilku przejechanych kilometrach, znów byliśmy w Fałkowicach, zatrzymując się na skrzyżowaniu i studiując mapę ;-) Było to trochę utrudnione, bo znajdujący się za ogrodzeniem pies, chciał dobrać się nam do skóry ;-) Następnie za Domaradzem oddzieliliśmy się od siebie, ponieważ ja przystanąłem, aby uwiecznić ładną kapliczkę, stojącą przy drodze.




Jadąc dalej, zdecydowaliśmy się dojechać do Pokoju asfaltem, zahaczając o stację benzynową, gdzie zapchaliśmy nasze żołądki hot dogami :-) Gdy dojechaliśmy do miejscowości, znów odbiliśmy między drzewa i znów byliśmy zachwyceni :-) Znajdowaliśmy się w parku, którego historia sięga początków XIX wieku. Na jego terenie znajdował się także posąg lwa, postawiony ku czci jednego z niegdysiejszych właścicieli Pokoju.







Jak się później okazało, park nie był jedyną tutejszą atrakcją. Na wylocie natknęliśmy się bowiem na bardzo ładnie położone stawy hodowlane. Naokoło było spokojnie, czysto... Aż chciało się pozostać tu dłużej. Nas jednak gonił już czas. Ruszyliśmy dalej, napotykając jeszcze za parkiem punkt czerpania wody - wysuszony do cna :-)





Zająłem się uwiecznianiem tychże jakże pięknych chwil, tymczasem Ania zauważyła na horyzoncie brzydko wyglądające chmury i faktycznie - zaczęło padać, gdy tylko ruszyliśmy. Puściłem się w długą, z zamiarem poczekania na pierwszym przystanku. Czasem zacinało aż miło, ale mimo to jechało mi się bardzo przyjemnie :-) Przez głowę co jakiś czas przechodziły mi też myśli o Ani - czy sobie radzi? Gdy dojechałem do Kup, zadzwoniłem do Michała - już wyjechali z Opola. Uznałem więc, że dobrym pomysłem będzie, gdy wrócę sam, a następnie wrócimy po Anię samochodem. Tym bardziej, że Michał nie znał przecież drogi i położenia domu.
Ruszyłem, mijając ładny kościół, a za skrzyżowaniem grupę mężczyzn z gołębiami w klatkach. Moja jazda zaczynała przypominać sprint i niedługo potem byłem już w Brynicy. Szybko dojechałem do domu, czekając na Anię i gości, którzy zjawili się praktycznie w tej samej chwili :-) W tym momencie zadałem sobie dwa pytania. Skoro padał jedynie deszcz, a nie było burzy, to skąd Ania wzięła gromy? I dlaczego rzucała nimi we mnie? ;-) Na szczęście trwało to nie więcej niż minutę, więc jakoś to przetrwałem ;-)
Po czasie zaczęliśmy piec kiełbaski, rozkładając się pod zadaszeniem z powodu padającego deszczu. Jak to stwierdziła Ania, 80% wyjazdu było udanego, ale ja uważam, że cały taki był. Zobaczyliśmy bardzo dużo ciekawych i pięknych miejsc, na terenach - w moim odczuciu - o pewnej odrębności zarówno pod względem przyrodniczym, jak i architektonicznym. Pogoda także dopisała - bo nawet i deszcz był fajny :-) Czego więc wymagać więcej od takiej wycieczki? :-) Ja uważam, że był to najciekawszy wyjazd w tym roku :-)

Dane wyjazdu:
15.21 km 0.00 km teren
00:40 h 22.82 km/h:
Maks. pr.:41.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Stobrawski Park Krajobrazowy, dzień 1

Piątek, 29 kwietnia 2011 · dodano: 01.05.2011 | Komentarze 0

Dziś w pracy byłem sam i miałem lekkie ciśnienie, aby wyjść z niej o czasie, bo przecież musieliśmy zdążyć na pociąg. Zresztą nawet nie o to chodziło - po prostu chcieliśmy wyjechać jak najszybciej. Mury biurowca opuściłem zgodnie z planem, ale jeszcze w drodze do Ani gadałem przez telefon.


Gdy już do byłem na miejscu, sprawnie zebraliśmy się na stację, na której panowało małe zamieszanie, gdyż na peronie nie pokazywali naszego pociągu. Niemniej jednak w końcu wjechał trochę opóźniony i załadowaliśmy się do niego ochoczo :-) Podróż przebiegała spokojnie, ale z czasem coś gryzącego zaczęło unosić się w powietrzu. Pani konduktor poinformowała nas, że nastąpiła jakaś awaria i poleciła, abyśmy przeszli wgłąb pociągu. Oczywiście w głowach nam się nie mieściło to, abyśmy mogli zostawić rowery, więc nie ruszyliśmy się z miejsc. Mimo wszystko byliśmy w bardzo pozytywnych nastrojach :-)
Na stacji w Opolu przebiliśmy się przez tłum i już na rowerach ruszyliśmy dalej. Przez miasto jechało się przyjemnie, ale już na wylocie zostaliśmy obtrąbieni przez TIR'a, któremu przeszkadzało to, że nie jechaliśmy wytyczoną obok ścieżką rowerową. Na moje oko to był zwykły chodnik... Po chwili znów spokojnie jechaliśmy dalej. Już na tym etapie zacząłem rozglądać się na boki. Dzień był ładny, a ja obserwowałem otoczenie. Na krótko przed metą oddaliłem się od Ani, a w międzyczasie zaczęło kropić.
Na miejscu zauważyliśmy, iż nasze bidony śmierdzą tym gryzącym "czymś" z pociągu. Ciekawe co to było... Poczęliśmy instalować się w domu, a tymczasem zaczęło padać - nici więc z dzisiejszego wyjazdu. Później siedząc na tarasie wypatrzyliśmy tęczę :-)

-

Dane wyjazdu:
76.97 km 0.00 km teren
03:31 h 21.89 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Letni sprint do Kamienia Śląskiego ;-)

Niedziela, 3 kwietnia 2011 · dodano: 03.04.2011 | Komentarze 0

Dzisiejszy dzień zapowiadał się bardzo pięknie. Umówiłem się z Anią na wyjazd do Kamienia Śląskiego i byłoby wszystko OK, ale jak zwykle miałem problemy z wyjściem. Bukłak po napełnieniu zapakowałem do plecaka w pełni, dopiero za piątym, czy szóstym razem! W dodatku zgubiłem też uszczelkę. W momencie wyjścia z domu, byłem już spóźniony.



Od samego początku jechało mi się bardzo lekko. Byłem jeszcze naładowany po wczorajszej jeździe. Na światłach stanąłem obok kolarki, z fajnym uchwytem na dwa bidony, zawieszonym na sztycy siodełka :-) Zacząłem cisnąć do Kłodnicy. Szło mi naprawdę dobrze, bo na miejscu średnia wynosiła 28 km/h. Minąłem czekającą od piętnastu minut Anię nie zatrzymując się. Zrobiłem to dopiero przed wiaduktem, gdzie spadły na mnie gromy ;-) Ja po prostu nie chciałem hamować i zatrzymywać się :-) Jechało mi się tak lekko! :-)
W wyniku nieporozumienia, z asfaltu zjechaliśmy dopiero przed Januszkowicami, ale mnie nawierzchnia obojętna :-) Także i w lesie w drodze do Raszowej, rwało mnie do przodu :-)



Na miejscu sprawdziliśmy szlak rowerowy przy stawach i za chwilę jechaliśmy drogą, ułożoną z betonowych płyt - to był kilometr nieziemskiego telepania :-) Praktycznie cała droga do Kamienia wyglądała tak, że co chwilę urywałem się na sprint. Jechało mi się tak niebiańsko lekko! Dzień piękny! Słońce już letnie... Ach! :-) Temperatura w sam raz i brak wiatru - to po prostu wymarzony dzień na rower :-)



Niebawem dotarliśmy do znajomego nam skrzyżowania. Po bardzo krótkiej chwili grzebania w łepetynach stwierdziliśmy, że tędy jechaliśmy na Surowinę :-) Niestety w całym pakunkowym zamieszaniu zapomniałem mapy, ale pomocni okazali się dwaj chłopcy na podwórku pobliskiego domostwa. Po chwili mknęliśmy polną drogą, mijając innego cyklistę i pozdrawiając się wzajemnie :-) Chyba trzeba zacząć krzewić dobre maniery, wśród polskich rowerzystów... ;-) Po kilkuset metrach jazdy, zatrzymaliśmy się na moment w lasku, gdzie zauważyłem brak gumowej podkładki, pod uchwytem tylnej lampki. Trochę pech, bo nawet multitoola nie wziąłem ze sobą... O dziwo Ania ma! :-)



Za lasem okazało się, że byliśmy już prawie na miejscu :-) Minęliśmy lotnisko, a także wybieg dla koni w kolorze ecru ;-) Gdy dotarliśmy do celu, zdecydowaliśmy się objechać park. Ptaki pięknie świergoliły - podobnie zresztą jak i wcześniej na całym odcinku trasy. Widać, że przyroda już obudzona! :-) Następnie usiedliśmy sobie przy sadzawce, a po chwili dwie kaczki startując z wody, przeleciały tuż obok nas :-)









Po kilku minutach ruszyliśmy, w poszukiwaniu lokalu. Krążąc przy centrum, natrafiliśmy na dwa jorki. Jeden z nich był bardzo szczekaty, a przy tym bardzo śmieszny :-) Niestety ugryźć mnie nie chciał ;-) Dla równowagi wstąpiliśmy do mijanego przez nas właśnie kościoła pw. św. Jacka. Trzeba przyznać, że to miejsce naprawdę nas natchnęło, a dochodzące do nas pieśni chóralne w wyjątkowo pięknym wykonaniu, tworzyły dodatkowy klimat... Kościół jest też naprawdę bardzo ładny.
Niebawem siedzieliśmy już za stolikiem pobliskiej restauracji. Rowery mieliśmy na widoku, ale niestety Pszczoła dwa razy zaliczyła glebę, spowodowaną wiejącym wiatrem. Dosyć długo też czekaliśmy na posiłek, a że mnie już trochę się śpieszyło postanowiliśmy, iż wyruszymy już bezpośrednio w drogę powrotną.
Zrobiło się nieco bardziej wietrznie, ale mnie nie przeszkadzało to wcale. Było też czuć minimalne ochłodzenie, choć mimo wszystko było bardzo, bardzo ciepło. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że to pierwszy prawdziwie wiosenny, a może nawet i letni dzień.



Znów co chwilę puszczałem się sprintem - dosłownie czułem, że to mój dzień! Kompletnie nie przeszkadzał mi wiatr, a podjazdy nawet mnie cieszyły, bo mogłem jeszcze bardziej przyszpilić :-) Co jakiś czas czekałem na Anię i w ten sposób, dotarliśmy do bliższych nam okolic. Za sprawą mojej decyzji, pojechaliśmy prosto do Koźla - była już siedemnasta, a w domu miałem być o piętnastej. Jak zwykle puściłem się pod wiaduktem kolejowym w Kłodnicy, mijając następnie psy na chodniku i poczekałem na Anię wiedząc, że ona się ich boi - Benka nie licząc oczywiście ;-) Po wszystkim chciało mi się naprawdę śmiać - tak pozytywnie :-) Naprawdę fajnie było popatrzeć, jak obok nich przejeżdża :-)
Niedługo potem dotarliśmy do skrzyżowania, na którym się rozstaliśmy. Już nie żyłując się za bardzo, udałem się w drogę do domu.

Dane wyjazdu:
59.33 km 0.00 km teren
03:06 h 19.14 km/h:
Maks. pr.:38.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Dziergowice po pracy

Czwartek, 31 marca 2011 · dodano: 31.03.2011 | Komentarze 0

Rano miałem duże problemy, z zebraniem się w drogę i ostatecznie wyjechałem dziesięć minut, po założonym czasie. Miałem dużego wnerwa i na trasie wszystko mnie dodatkowo wkurzało. Niemniej jednak z garba zeszło mi, gdy dotarłem do Ani. Puściłem Iron'ów i ze słuchawkami w uszach, poszedłem do pracy, ostatecznie wyluzowywując się podczas drogi. Chciałem dziś kupić łańcuch, kasetę, a także nowy bidon, więc w ciągu dnia zadzwoniłem zarówno do sklepu, jak i serwisu, aby dograć wszelkie sprawy.



W pół godziny po pracy, wyjechaliśmy w drogę. Na pierwszym skrzyżowaniu, musieliśmy poczekać na zielone, ale gdy tylko się zapaliło wydarłem do przodu, czekając na Anię za wiaduktem. Niedługo jednak jechaliśmy razem - czułem fajną lekkość, którą dodatkowo pieścił wiejący lekko wiatr. Postanowiłem więc jechać swoim tempem, lekko przemykając przez miasto. W sklepie poświęciłem kilka minut na zakupy, po których wyruszyliśmy w dalszą drogę. Niebawem dotarliśmy do skraju lasu na Piastach. Będąc z przodu, zauważyłem nagle kątem oka, iż Ania jadąc bardzo wolno, przechyla się na bok upadając. Początkowo zacząłem się śmiać, ale chwilę później zauważyłem uschnięty krzak i nieco się zmartwiłem, gdyż stwarzał on potencjalne zagrożenie. Okazało się też, że leżały tam porozbijane butelki, ale na szczęście na strachu się skończyło :-) Przejechaliśmy między drzewami na Biały Ług i stamtąd do drogi do Azot. Tymczasem mnie włączyło się parcie na średnią, dlatego też do osiedla dojechałem nieco szybciej od Ani, czekając na nią już przed leśnym traktem do Kuźni. Dla zachowania równowagi, jechaliśmy tamtędy już obok siebie, gadając jak zawsze :-) Na drodze asfaltowej do Starej Kuźni, minęliśmy jadący znad przeciwka peleton kolorowo ubranych kolarzy i pozdrowiliśmy się wzajemnie. Takie miałem jednak wrażenie, że tamci mimo że zawodowcy, to jacyś tacy niemrawi byli ;-) Ja tymczasem znów przycisnąłem, jadąc szybciej aż do Kuźni, gdzie zaczekałem na Anię, która dojechała po bardzo krótkiej chwili. Między zabudowaniami wyprzedziliśmy dwie panie na rowerach i po około dwóch kilometrach, znaleźliśmy się w Kotlarni.
Spokojnie dotarliśmy do przejazdu, a stamtąd odbiliśmy na teren zakładu, przemykając przez niego cichaczem ;-) Już nieco wcześniej zaczęło mocniej wiać i miałem nadzieję, że między drzewami nie będzie to aż tak odczuwalne, ale niestety na leśnej drodze, wiatr hulał jeszcze mocniej - w dodatku w całkiem przeciwną stronę, niż kierunek w którym zmierzaliśmy. Jechaliśmy spokojnie obserwując otoczenie, aż tu nagle Ania dojrzała dwie dorodne sarny, które przecięły nam drogę, a następnie przebiegły przez znajdujący się obok głęboki parów. Nie ujechaliśmy daleko, gdy ponownie dwie sarny - tym razem nieco mniejsze - znów przebiegły nam przed nosami, znikając między drzewami. Nieco pobudzeni takim obrotem spraw pedałowaliśmy dalej, aż tu znowu - tuż przed skrzyżowaniem, prowadzącym do jeziora - zauważyliśmy kolejne dwie! Na nasz widok, zaczęły uciekać w naszą stronę, aby po chwili przebiec za nami w bardzo niewielkiej odległości. Jeszcze przez dłuższą chwilę, mogliśmy oglądać ich białe zadki ;-) Jadąc po nieco bardziej piaszczystej drodze, dotarliśmy do celu, gdzie zjedliśmy i pogadaliśmy. Dosyć szybko jednak musieliśmy się stamtąd zbierać, gdyż słońce robiło się już blade.



Postanowiliśmy jechać lasem do Lubieszowa. Za pierwszym skrzyżowaniem, minęliśmy rodzinkę na rowerach. Oczywiście skomentowaliśmy to zdarzenie bardzo pozytywnie i było ono wstępem do dalszej rozmowy. Tak. Znów włączyła się nam konkretniejsza gadka :-) Mimo to za przejazdem kolejowym urwałem temat, aby choć jeszcze przez chwilę, wsłuchać się w świergot ptaków - to przecież jeden z ostatnich momentów ciszy.
Przejechaliśmy krótki odcinek głównej drogi przez wioskę i zboczyliśmy na szlak. Jechaliśmy równym, dosyć szybkim tempem, aż tu znów nagle Ania dojrzała trzy biegnące polem sarny: dwie dorosłe i jedną - wręcz maluśką. Zatrzymując się, obserwowaliśmy ich ucieczkę. W pewnym momencie mała przewróciła się, a jej "rodzice" przystanęli, spoglądając na nas. Wszyscy czekaliśmy na rozwój wypadków. Nie trwało to długo, gdyż obydwie sarny zaczęły biec dalej, a my niemal w tym samym momencie, postanowiliśmy zbliżyć się do małej i sprawdzić co się stało. Porzuciliśmy rowery na polu nieopodal drogi i podeszliśmy kilkanaście kroków. Na ten widok sarenka wstała i zaczęła biec w kierunku, z którego przybyła. Obserwując ją jeszcze przez chwilę, wróciliśmy do rowerów i ruszając z przejęciem, dotarliśmy do Bierawy, której zabudowania ujrzeliśmy dosłownie po kilku machnięciach pedałami.



Zrobiło się już ciemno, a my skierowaliśmy się w stronę szlaku do Starego Koźla i mimo, że jego nawierzchnia była mniej przyjazna, przemknęliśmy po nim w miarę szybko. Z uwagi na panującą ciemność, nasza prędkość nieco spadła, ale dzięki temu mogliśmy dotrzeć do Brzeziec bez żadnych ekscesów. Ostatni etap szlaku, także wydał się nam bardzo krótki i minął nam bardzo szybko. Rozstaliśmy się przy Gliwickiej, skąd każde z nas ruszyło już swoją stronę.

Dane wyjazdu:
48.25 km 0.00 km teren
02:36 h 18.56 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Góra echa

Środa, 30 marca 2011 · dodano: 30.03.2011 | Komentarze 0

Po pracy miałem zamiar kupić części do roweru. Szedłem chodnikiem z zamysłem udania się do sklepu. Było bardzo ciepło. Ludzie porozbierani, a ja jeszcze w zimowej kurtce... Nie uszedłem więc daleko - zrezygnowałem z zakupów i udałem się na przystanek autobusowy. Miałem okazję być nieco wcześniej w domu, więc i rower zaliczę :-) Zresztą... Najpewniej pojadę razem a Anią :-) Na wiacie PKS termometr pokazywał 19,1 stopnia. Już nałogowo sprawdzam tam temperaturę ;-) Aż żal takiego dnia bez kręcenia korbą! Już z domu zadzwoniłem do Ani i ustaliliśmy trasę.



Znów się zgraliśmy :-) Ledwie zajechałem w umówione miejsce i już Pszczoła wyłoniła się zza zakrętu :-) Na Rogach zjechaliśmy na boczną drogę, mijając wcześniej tumany kurzu z wyprzedzającej nas jeszcze na głównej ciężarówki. Dotarliśmy do polnego traktu gadając, a gdy go pokonaliśmy, chwilę zastanawialiśmy się nad dalszą wersją trasy. Postanowiliśmy dojechać do stoczni, mijając stawy, przy których "urzędowało" sporo wędkarzy. Pomyślałem sobie wtedy, że chyba także się stęsknili przez zimę... Objechaliśmy stocznię i wjechaliśmy na polną drogę w kierunku Poborszowa. Gdy jechaliśmy wzdłuż Odry zahamowałem ostro, o mało nie doprowadzając do kolizji. Wszystko przez leżącą na ziemi... puszkę "Perły" :-) W sumie to nadarzyła się też okazja, aby pokazać Ani gdzie to niosłem Kośkę na plecach, podczas jednego z zimowych wyjazdów.
Zaraz na początku lasu, z małego zamyślenia i manii utrzymywania średniej, zostałem wyrwany okrzykiem Ani, która dojrzała polanę pełną kwiatów - przebiśniegów (tak mi przynajmniej mówiła ;-) ) i innych... roślinek ;-) Trzeba przyznać, że gdybym jechał tu sam, to pewnie poniesiony manią wielkości (średniej ;-) ) popędziłbym dalej i minąłby mnie ten - faktycznie uroczy - widok :-) Spędziliśmy tam kilka minut, ponieważ Ania była wręcz zauroczona tym miejscem.







Postanowiliśmy następnie pojechać drogą wgłąb lasu. Co jakiś czas obeschłe gałązki, leżące pod liśćmi, strzelały pod kołami. Fajnie jechało się tym lasem... Było cicho, spokojnie... ptaki śpiewały... Po kilkunastu minutach, dotarliśmy do pierwszych zabudowań Poborszowa. Szybko odbiliśmy na asfaltową drogę, prowadzącą do drugiej części lasu. Ania jechała nią po raz pierwszy i - podobnie jak ja, gdy byłem tu pierwszym razem - była zadowolona z faktu, iż można swobodnie jechać po takiej właśnie drodze z dala od samochodów. Nieopodal dostrzegliśmy rolnika orzącego pole, z użyciem konia jako siły pociągowej. Ja nie pamiętam, abym kiedykolwiek wcześniej widział coś takiego. No może jak byłem mały, ale... to bardzo dawno temu było i mogę nie pamiętać ;-) Przemknęliśmy lasem i dotarliśmy do drogi prowadzącej do promu. My jednak dziś jedziemy w przeciwną stronę. Przed nami pierwszy mały podjazd, po którym przecięliśmy krajową "czterdziestkę piątkę", zmierzając ku Kamionce.
Słońce zaczynało powoli opadać ku horyzontowi. W połowie drogi do Antoszki, Ania założyła bluzę, natomiast mi wciąż było cieplutko :-) To był prawdziwie wiosenny dzień! :-) Bardzo ciepły i pogodny :-) U podnóża kolejnego wzniesienia, puściłem się na podjazd i zaczekałem przy kapliczce na poboczu.



Po chwili dotarła Pszczoła i jej kompanka, aby podrzucić mi pomysł na bardzo udany kadr, który uchwyciłem już na innych ustawieniach aparatu. Tak oto sfotografowałem zachodzące słońce zza badyli ;-)



Po pokonaniu spokojnej, asfaltowej drogi między polami, dotarliśmy do drogi na Prudnik i stanęliśmy przed dylematem, czy zahaczyć jeszcze o las w Pokrzywnicy. Słońce schowało się już za chmurkę i czuć było mały spadek temperatury. Trochę obawialiśmy się tego, że później dzień skończy się już bardzo szybko i będzie ciemno i zimno. Mimo to zdecydowałem, że przejedziemy przez ten las, bo "skoro już tu jesteśmy..." :-) Po kilometrze jazdy "krajówką", zjechaliśmy na leśną drogę. To znaczy ja zjechałem, bo Anię zdążyli jeszcze obtrąbić :-)
Taak... Znów cisza i spokój :-) Wjechaliśmy wgłąb lasu, mimo tabliczki "zakaz wejścia" - ale nie wjazdu ;-) Zresztą o tej porze wycinki i tak nie będzie. Za chwilę Ania zauważyła, przemykającego w poprzek drogi małego zwierza - tak nam się zdaje, że to chyba kuna była ;-) Niebawem dotarliśmy do domku myśliwych i zatrzymaliśmy się na kilka minut. Postój nie mógł być dłuższy, bo przecież dobrze by było, abyśmy byli o odpowiednim czasie w domach. Nadarzyła się przy okazji sposobność, abym mógł poopowiadać o przygodach i atrakcjach, jakie spotkały mnie i Piotrka, podczas przemierzania tej trasy jesienią.



Za lasem Ania dostrzegła sarny, tymczasem ja ledwie je widziałem na tle szarego pola. Droga stała się nieco mniej przejezdna, ale mimo to wydarłem do przodu :-) Nie było błota, więc gra gitara :-) Następnie już przed zabudowaniami, minęliśmy mafię z kijkami (jeszcze później dużo jej będzie - aż dziw, że w takiej ilości na wioskach) i przecięliśmy główną, zjeżdżając następnie w stronę naszego celu.
Gdy tam dotarliśmy, już się ściemniało. Za sprawą rażącej niesubordynacji towarzyszki wycieczki - która znajdując most, weszła w kompetencje Wodza ;-) - objechaliśmy rzeczkę i wdrapaliśmy się na skarpę. Po chwili poświęconej na przełamanie tremy, Ania zaczęła drze... hm... testować górę echa ;-) Test zakończył się pomyślnie, bo echo faktycznie piękne wracało :-) Ja niestety się wstydziłem ;-)
Za chwilę przejechaliśmy pod wiaduktem kolejowym (tam dopiero było echo! ;-) ) i skierowaliśmy się w stronę Komorna. Ania wspomniała o starym rowerze dziadka, na co ja momentalnie wypaliłem, aby go odrestaurować - przecież to wcale niegłupi pomysł! Pokonaliśmy wzniesienie, a na zjeździe znów puściłem się hen przed siebie :-) Słońce już dawno zaszło, ale o dziwo było jeszcze widno, a i temperatura była dosyć wysoka. Zacząłem jednak coś przebąkiwać o zmęczeniu, ale to chyba tylko chwilowy, malutki kryzysik ;-) Gdy wjechaliśmy do Radziejowa, było już całkiem ciemno. Mimo to, nasza obecność została zauważona przez wiejskie pieski, które zaalarmowały całą osadę, przy okazji zapewne ją budząc ;-) Skręciliśmy na polny trakt, na którym jechało się nam bardzo przyjemnie :-) Co prawda mieliśmy chwilę niepewności, po tym jak Ania wjechała w jakieś szkło, ale nawet się nie zatrzymywaliśmy. Szybko choć bardzo ostrożnie, pokonaliśmy zjazd w Reńskiej Wsi i główną - oświetlani przez przydrożne latarnie - dotarliśmy do Dębowej.
Po tym jak rozjechaliśmy się na rondzie przyspieszyłem, ale tylko do czasu, gdy drogę przestały mi oświetlać samochody. Moja lampka nie oświetlała na tyle dużej powierzchni, abym mógł jechać tak szybko, jakbym tego chciał. Niebawem dotarłem do parku i szybko przemknąłem przez pierwszą jego część, postanawiając w drugiej części pojechać dłuższą trasą.
To był bardzo fajny wyjazd :-) Pomimo późnej pory powrotnej, nie było czuć tego w ogóle, gdyż aura była bardzo przyjemna. Orzeźwiony, nie mogłem doczekać się kolejnego wyjazdu, powoli myśląc także o weekendzie... :-)

Dane wyjazdu:
23.59 km 0.00 km teren
01:16 h 18.62 km/h:
Maks. pr.:37.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Do Raszowej na pogaduchy ;-)

Poniedziałek, 28 marca 2011 · dodano: 28.03.2011 | Komentarze 0

Trzeba się przyznać, że coś ostatnio podpadłem u Ani... Zamierzaliśmy więc pojechać i obgadać sprawę. Co prawda nie bardzo mi się chciało, ale konieczność wyższa...



Przed wyjazdem z Koźla wstąpiłem na pocztę, przez co ostatecznie nieco się spóźniłem. Do Kłodnicy jechałem szybko, choć nie na urwanie głowy, a przed wyznaczonym miejscem już nawet spokojniej. Wkrótce jechaliśmy już razem. Atmosferka była taka sobie... Mając w pamięci ostatni powrót tutejszym lasem zaproponowałem, abyśmy trochę jeszcze podjechali w stronę Raszowej asfaltem, zanim wjedziemy w las. Rwało mnie do przodu, ale nie wypadało tak dziś zbytnio się oddalać...
Jadąc leśną drogą, natrafiliśmy na chmarę wróbli, które zadomowiły się na gałązkach drzew, będących przed nami. Gdy się do nich zbliżaliśmy, ptaki podrywały się do niskiego, przyziemnego lotu i wyglądało to dosyć zabawnie, bo minęła chwila zanim wróble ustąpiły nam drogi na dobre. Tuż przed celem naszego wyjazdu, niespodziewanie zostaliśmy zaczepieni przez chłopca, grającego w piłkę. Zapytał o cel naszej podróży, rozpoczynając bardzo krótką, ale pozytywną wymianę zdań :-) Pokręciliśmy się z Anią chwilę pomiędzy stawami, po czym zatrzymaliśmy się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie siedziałem gdy byłem tu jesienią. Po pewnym czasie zaczęła się gadka...




W drogę powrotną ruszyliśmy, gdy zrobiło się nam chłodno. Zresztą biegnące nad nami chmury, także nie zachęcały do pozostania. Jadąc wystraszyliśmy jeszcze kuropatwę, która trzepotem skrzydeł narobiła małego harmidru. My natomiast byliśmy w dużo lepszych nastrojach. W lesie cały czas gadaliśmy i doszliśmy do wniosku, że pewnie znów nam drogi zabraknie :-) Rozstaliśmy się na skrzyżowaniu w Kłodnicy, a ja nieco przyciskając, popędziłem do domu.

Dane wyjazdu:
37.60 km 0.00 km teren
02:04 h 18.19 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Popracowy rajd :-)

Piątek, 25 marca 2011 · dodano: 25.03.2011 | Komentarze 0

Taki wyjazd był zaplanowany na wczoraj, ale rano byłem niewyspany i zdecydowałem się pojechać jednak do pracy autobusem. Wieczorem dopadło mnie jednak rowerowe zakręcenie i wiedziałem już, że dziś plan zostanie wykonany. Musiałem jednak wcześniej wstać... ;-) Od razu ogarnęła mnie pewna doza niepewności - jakby chmur na niebie trochę dużo... Kolejny dołożony schodek do pokonania, czyli problemy z pakowaniem sakw i już miałem opóźnienie na starcie. Gdy tylko wyszedłem z klatki, natknąłem się na sąsiada, który wyraził zdziwienie z mojego wyjazdu... Ruszam. Muszę być w Kędzierzynie najszybciej jak to możliwe.



Szybko dotarłem do Odry i przejechałem - przez będący w ostatniej fazie prac most - wytyczonym przez betonowe pachołki, bocznym odcinkiem asfaltu. Postanowiłem zrezygnować z drogi rowerowej, choć przejeżdżając obok niej jeszcze wahałem się, czy to aby jest dobra decyzja. Nie chciałem telepać się po starych płytkach i chyba wyszło mi to na dobre, bo dosyć szybko znalazłem się na rondzie przy obwodnicy. Troszkę zgrzany dotarłem do Ani, gdzie łyknąłem herbatki i zostawiając rower, ruszyłem pieszo do pracy. Będąc tam, co jakiś czas zerkałem za okno, obserwując jak zmienia się sytuacja. Po piętnastej jakby nieco się przejaśniło.
Z pracy wydarłem równo o szesnastej i gdy tylko dotarłem do Ani, ruszyliśmy w trasę. Nasz plan, to wizyta w serwisie rowerowym (bo trzeba w końcu zrobić porządek z "trzeszczącą" przerzutką), następnie sklep zoologiczny (zakupy dla Kazika) i sklep rowerowy, gdyż chciałem zorientować się w licznikach. Mój niestety wciąż potrafi się czasem wyzerować... Już na pierwszych metrach, zacząłem zaliczać dziury w asfalcie, ale mimo to normalnym trybem dotarliśmy do serwisu. Na miejscu pan orzekł, że do wymiany jest łańcuch i kaseta. Trochę mnie tym zaskoczył, gdyż całkiem niedawno sprawdzałem stan łańcucha, próbując wyciągnąć go ponad zęby korby i wydawało się być jeszcze OK. Ale ja chyba jednak mało się jeszcze znam... Będę musiał umówić się na wymianę tak, aby stracić jak najmniej potencjalnego czasu na rowerowanie. No i chyba wymianę licznika trzeba odłożyć...
Sklep zoologiczny mieścił się kilkadziesiąt metrów dalej. Poczekałem na Anię przed wejściem, a później spakowaliśmy jej zakupy do sakw. Niedługo później byliśmy w sklepie rowerowym, gdzie spisałem sobie dostępne tam modele liczników (niestety były tylko Sigmy) i ucięliśmy także krótką pogawędkę z panem sprzedawcą. Przyszedł czas na najbardziej konkretny etap dzisiejszego wyjazdu. Jako że wcześniej ustaliliśmy, że pojedziemy na Kuźniczki rzuciłem hasło, aby udać się tam, przejeżdżając przez lasek za pływalnią. Minęliśmy skate-park, z którego korzystała tak duża ilość młodzieży, że aż się zdziwiłem i następnie - nieco terenowo - przemknęliśmy przez lasek, a kolejno przez osiedle domków, po czym spontanicznie puściłem się w długą (MXS), czekając na Anię już za rondem na mostku, przy rzece Kłodnica.
Już razem ruszyliśmy w stronę lasu, postanawiając też, że pojedziemy jednak koło tamtejszego jeziorka, gdzie zarządziliśmy postój. Niestety tym razem spokojnie nie było, bo po drugiej stronie brzegu, urzędowali jacyś pijacy i przepraszam, ale - głośno darli ryje. Chyba najgłośniejsza była, przebywająca wśród nich kobieta.



Na kolejnych metrach, początkowo prowadziła Ania, a później do drogi Kędzierzyn-Cisowa już ja. Podczas wyjazdu z koleiny na leśnej drodze, obciążone sakwami tylne koło fajnie się uślizgnęło, dając mi trochę frajdy i zadowolenia :-) Na asfalcie nieco przyspieszyliśmy, zastanawiając się jeszcze, jakie to tematy rozmów mieliśmy poruszyć. To już chyba pewne - obydwoje mamy sklerozę ;-) Niebawem dotarliśmy do Kędzierzyna, a gdy kierowaliśmy się w stronę Piastów, Ania zauważyła idącą w stronę drzew drogę. Od razu przypomniał się nam nieodkryty jeszcze - a widziany tylko na mapie - leśny trakt. Skręcamy!
Znów zrobiło się nieco bardziej terenowo, ale już po kilkuset metrach, droga stała się bardziej przyjazna. Przystanęliśmy na chwilę i wspólnie doszliśmy do wniosku, że to fajne miejsce - kolejne na szybkie wypady. Sama idea popracowych wyjazdów, jest bardzo fajna zwłaszcza, że mamy już ładną bazę tras w okolicy :-) Podczas dalszej drogi, delektowaliśmy się panującą tam ciszą. Z pewnego rodzaju zadumy wyrwani zostaliśmy na skrzyżowaniu, gdzie o mały włos nie skierowałbym nas w złym kierunku - i to mimo nawigacji na kierownicy! Tak, tak - wiem, zdolniacha ze mnie ;-) Za skrzyżowaniem znów jednak korzystaliśmy z uroków otaczającego nas miejsca, aż nagle zamiast do oczekiwanej przez nas drogi, dotarliśmy do jakieś ścieżki przy torach kolejowych. Chwilę poszukaliśmy możliwości dalszego przejazdu, przy okazji pytając o radę panią z psem, która akurat napatoczyła się na nas (o dziwo w znacznej odległości od zabudowań!) i za moment znów dziarsko jechaliśmy dalej, docierając do drogi na Azoty. Aby jednak na nią wjechać, trzeba było przebić się przez ścieżkę między drzewami, co mi bardzo odpowiadało :-)
Gdy już wspólnie ruszyliśmy w stronę Azot rzuciłem, aby sprawdzić kolejną odnogę od głównej drogi. Niezwłocznie zjechaliśmy w dół, po czym dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że przecież dotrzemy tą drogą do torów! No tak... Zawracamy... :-) Tuż przed powrotnym wjazdem na asfalt, śmignął przede mną, jadący drogą rowerową pan z przyczepką i trzeba go było wyprzedzić, co niezwłocznie uczyniłem. Chwilę później usłyszałem za sobą wymianę zdań między nim, a Anią i jak się później okazało, był to kolejny pozytywny akcent dzisiejszego wyjazdu :-) Trochę rozpędziliśmy się zjeżdżając z wiaduktu, ale trzeba było hamować, gdyż wjeżdżaliśmy na leśny trakt - skrót do Starego Koźla. Ania troszeczkę żałowała tego, że tak swobodnie się jej jechało, ale chyba jednak zgodzi się ze mną, że lepiej między drzewkami, niż między samochodami :-)
Widać było różnicę w otoczeniu od czasu, gdy byłem tu ostatnim razem. Jechaliśmy spokojnie, a gdy dotarliśmy do drogi asfaltowej, skierowaliśmy się po krótkim postoju w stronę Starego Koźla. Ochoczo pedałując, dotarliśmy do bardzo często przez nas użytkowanej drogi, wiodącej niebieskim szlakiem, ale jeszcze przed wjazdem, przy ostatnich zabudowaniach, trzy szczekające gęsi wystraszyły... no przecież nie mnie ;-) Zadowoleni z dotychczasowego przebiegu wyjazdu, pędziliśmy przed siebie. Anię nawet przez moment nieco poniosło, gdyż raptownie przyśpieszyła ;-) Za Brzeźcami zatrzymaliśmy się na chwilę - robiło się powoli szaro, więc włączyliśmy tylne lampki. Jadąc dalej przed siebie, nieopatrznie znaleźliśmy się przy schronisku dla zwierząt i po małych perypetiach na skrzyżowaniu z Gliwicką, ruszyliśmy w kierunku Ani domu, skąd miałem zabrać pozostawione tam wcześniej graty. Oczywiście spakowanie się zajęło mi trochę czasu i w drogę powrotną ruszyłem, gdy na zewnątrz było już całkiem ciemno.
Przejechałem przez pusty parking przy Carrefour'ze. Duży plac i pustka dookoła pozwoliły mi dużo swobodniej pokonać ten odcinek, więc rozpędzony dotarłem do obwodnicy i już chwilę później sunąłem pasem awaryjnym. Znów przypominała mi się wyprawa... Dookoła ciemno, sakwy na bagażniku, a nad głową gwiazdy... :-) Droga do Koźla upłynęła mi bardzo szybko - podobnie jak to odbywało się ostatnimi czasy. Dopiero przed Odrą zrzuciłem na średnią przerzutkę, odczuwając lekkie zmęczenie. Podczas rozmyślań prowadzonych w drodze, zadałem sobie nawet pytanie, czy teraz mógłbym pojechać na taką wyprawę, jak w ubiegłym roku. Może to błędne wrażenie, ale jakoś nie czuję tej energii, choć zapewne jednak dałbym radę... :-) Te rozważania opuściły mnie bardzo szybko, bo przecież do wyprawy jeszcze sporo czasu. Nawet nie wiem jeszcze, gdzie pojadę :-) Szybko pokonałem skrzyżowanie, zatrzymując się jeszcze przy bankomacie, po czym ruszyłem do domu. Jeszcze tylko rozpakować sakwy... ;-)