Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wyprawki ;-)

Dystans całkowity:997.07 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:54:27
Średnia prędkość:18.31 km/h
Maksymalna prędkość:61.00 km/h
Liczba aktywności:8
Średnio na aktywność:124.63 km i 6h 48m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
175.69 km 0.00 km teren
09:36 h 18.30 km/h:
Maks. pr.:61.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Sudety Zachodnie i okolice, dzień 4

Piątek, 27 czerwca 2014 · dodano: 08.07.2014 | Komentarze 0

Poranek był naznaczony lekkim bólem nóg po wczorajszym dystansie. Nie było jednak źle :-) Do drogi byłem gotowy zgodnie z planem, to znaczy o ósmej rano. Gorzej było z gotowością właścicielki budynku, która zniknęła jak kamfora. Rano powitał mnie tylko uroczy psiak. Dwa, czy trzy razy wszedłem na górę, obszedłem też cały dom i nic - nikogo nie znalazłem. W końcu pojawił się jegomość, z którym załatwiłem wszystkie formalności, po których w końcu mogłem ruszyć w trasę.
Na zamku Czocha było sympatycznie, a mury dodawały dużego smaczku. Spędziłem tam kilkanaście minut, a później udałem się do Parku Krajobrazowego Doliny Bobru. Nad jeziorem poznałem sympatyczną grupę rowerzystów. Przed miejscowością Wleń, czekał mnie mega podjazd. Przystawałem na odpoczynek dosłownie co kilka metrów! A wydawałoby się, że po przejechaniu gór, będę miał już łatwiej.  O stopniu nachyleń, świadczy choćby prędkość maksymalna, uzyskana właśnie na jednym ze zjazdów. Podobnych, choć już na szczęście nie aż tak ekstremalnych podjazdów, miałem jeszcze dziś kilka. Rekompensatą, były trzy zjazdy wyciskające łzy z oczu :-) Po przejechaniu owego ekstremalnego podjazdu, na szczycie poznałem Krzysztofa, który opowiedział mi kilka ciekawych historii. Gdyby nie to, że gonił mnie czas oraz fakt, że jechaliśmy w przeciwnych kierunkach, pewnie gadalibyśmy jeszcze dłużej :-) Myślę, że nasza rozmowa trwała co najmniej kilkanaście minut. Towarzyszył jej brak poczucia czasu - coś jak z Piotrem ;-) Poza tym Krzysztof był jedyną poznaną tego dnia osobą, która na tym etapie wyjazdu, w 100% wierzyła w mój dzisiejszy dojazd do Wrocławia. Pozostali wyrażali powątpiewanie, okraszone lekkim uśmiechem. Jadąc dalej, nieopatrznie ominąłem pałac i basztę we Wleniu. Na swoje nieszczęście, jadąc ku Organom Wielisławskim, zdałem się na pośpiesznie wytyczoną trasę z nawigacji. W nagrodę dostałem kamienisty polny podjazd, a tuż za szczytem ledwie widoczną, zarośniętą drogę. Na całe szczęście na miejsce dojechałem bez konieczności zawracania.
Do Jawora już pędziłem, zdając sobie sprawę z upływu czasu. Ponadto był to ostatni ważny punkt. Po nim mogłem już bardziej realnie oceniać możliwości dzisiejszego dojazdu do Wrocławia. Na zwiedzanie kościoła dotarłem rzutem na taśmę. Gdy wyjechałem z Jawora, rozpoczęło się zerkanie na godzinę i dystans. Wiatr w twarz nie ułatwiał zadania i praktycznie cały czas jechałem na styk. Dopiero o dziewiętnastej, szala zaczęła przechylać się w moją stronę. W samym Wrocławiu zamotałem się ze swojej winy dwa razy, ale na dworzec dotarłem z dziesięciominutowym zapasem. To był super fajny sprint, wspaniale wieńczący tą wyprawkę. Czułem się spełniony, a Antek po raz kolejny sprawdził się w roli super kompana do podróży :-)



Zamek Czocha. Stare mury dodawały klimatu, tylko jakiś pajac z WZ stanął w złym miejscu.

Wylot ze Złotnik Lubańskich - no comment ;-)


Ładny las na trasie.


Drugi i tym samym ostatni podjazd, o którym mówił mi pracownik sklepu gdzie zrobiłem dłuższy postój. Dalej nie orientował się już w terenie. Może to i dobrze... ;-)


Malownicze drogi między polami przed Rybnicą.


Postój przy drodze krajowej nr 30, później zjazd do Parku Krajobrazowego Doliny Bobru. Super pędziło się w dół!


Nad Jeziorem Pilchowickim. Na tamie widać jadącą grupę rowerzystów, poznanych kilka minut wcześniej. Bardzo miło się rozmawiało - mam nadzieję, że jednak kiedyś spróbują przygody z sakwami :-)


Ponownie w trasie. Teraz się dopiero zacznie...


Postój po bardzo ostrym podjeździe, ukrytym już gdzieś w oddali. Tak ostro podczas tego wyjazdu jeszcze nie było.


Tuż przed szczytem przystaję ponownie, dając odpocząć nogom przed zjazdem. Poza tym widoków szkoda...


Schodzę z siodła z zamysłem zrobienia co najwyżej kilku zdjęć. W oddali widać podjeżdżającego Krzysztofa... ;-)


"Fajny" polny skrót w drodze do Organów Wielisławskich. Uchwyciłem najbardziej przyjazny fragment trasy :-)


Przereklamowane Organy Wielisławskie ;-)


Organy Wielisławskie :-)


Uff, po kolejnym podjeździe. Droga innej kategorii niż ta, gdzie przystawałem co kilka metrów, więc było oznakowanie - 11%. Z sakwami podjazdy dają chyba jeszcze więcej satysfakcji - metr po metrze i do przodu!


Kościół Pokoju w Jaworze.


A miałem nie zatrzymywać się już na zdjęcia. Bocian zwyciężył :-)


Między podwrocławskimi miejscowościami. Jestem w trakcie zadaniowej jazdy. Czas, dystans, krótkie postoje, motywacja. Ostatnich kilkadziesiąt kilometrów wspaniale wieńczyło tą wyprawkę. Póki walczysz, jesteś zwycięzcą. I chyba zapragnąłem szosy...


Przedmieścia Wrocławia nieopodal lotniska. Powoli czuję smak zwycięstwa, choć nie wiem jeszcze ile czasu stracę jadąc po Wrocławiu.


Postój na światłach. Więc jednak była okazja sfotografować Sky Tower ;-)
Kategoria Wyprawki ;-)


Dane wyjazdu:
146.65 km 0.00 km teren
08:23 h 17.49 km/h:
Maks. pr.:49.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Sudety Zachodnie i okolice, dzień 3

Czwartek, 26 czerwca 2014 · dodano: 08.07.2014 | Komentarze 0

Poranek był mocno niezachęcający. Spałem jakoś niespokojnie, chyba podświadomie obawiając się o Antka. Namiot rozkładany nieporadnie w deszczu miał mokrą podłogę i tylko karimata podłożona pod śpiwór, uratowała mnie przed mokrym snem. Poza tym przez całą noc lało. W sumie to i dobrze, że padało w nocy, a nie w ciągu dnia :-) Namiot opuściłem od razu mocząc nogi w mokrym zielsku. Było zimno i wilgotno. Odjechałem kilkadziesiąt metrów i przystanąłem na śniadanie. Niebawem ubrany w czapkę i zimowe rękawice, rozpocząłem podjazd na przełęcz Okraj. Droga była malownicza, a dodatkowo w końcu zaczynała dopisywać pogoda :-) Do Vrchlabi i Hrabacova biłem kilometry. Zjazd do Desny był bardzo fajny, choć ponownie mroźny, ale do tego już powoli przywykłem. Gdy w Deśnie zjechałem z głównej drogi, natknąłem się na rowerowy wyścig :-) Na początku ulicy stała spora grupa kolarzy, a mój widok wzbudził w nich bardzo żywe komentarze :-) W związku z bezowocnym poszukiwaniem noclegu, postanowiłem jechać w górę ile się da, spodziewając się jakiegoś dachu na szczycie. Cały czas wyprzedzali mnie lub mijali kolarze w przeróżnym wieku. Niektórzy pędzili naprawdę bardzo szybko! Szczyt okazał się być zupełnym pustkowiem, ale na szczęście miałem jeszcze zapas czasu, aby zjechać w dół. To był mega fajny zjazd! Serpentyny pod koniec, to była istna wisienka na torcie! Super sprawa! Moim celem był teraz Frydlant. O dziwo jednak, niepotrzebnie podjechałem do kościoła w Hejnicach, ale na całe szczęście szybko się zorientowałem :-) Hm... Tak właśnie poprowadził mnie ślad... Drogę do Frydlanta utrudniały mi roboty drogowe - dwa razy musiałem mocno zwolnić tempo z powodu wykopów. Dobrze chociaż, że rowerem dało się przejechać. Podobnie było wcześniej, gdy w Svobodzie nad Upou zaryzykowałem jazdę, widząc znak ślepej uliczki za sześć kilometrów. I tutaj na szczęście dało się przejechać obok drogowych maszyn. W drodze do Harrachova spowalniały mnie zaś inne roboty drogowe i towarzyszący temu ruch wahadłowy. Dojeżdżając do Frydlanta nie zmieniłem w porę śladu i jadąc na wyczucie, zafundowałem sobie ostry zjazd i taki sam podjazd powrotny. Przy zamku spędziłem kilka minut, a gdy wyjechałem z miejscowości, nie natknąłem się na żadne miejsce pod dachem i wiedziałem już, że pewnikiem czeka mnie spranie w mokrym namiocie. Podjąłem też decyzję, że będę dziś cisnął do oporu. Opłaciło się :-) Deptałem, aby tylko ujechać kolejny kilometr i po pewnym czasie dotarłem do Miłoszowa, gdzie wzbudziłem ciekawość tutejszych mieszkańców, wyrażaną spojrzeniami :-) Moim celem był teraz zamek Czocha - wiedziałem, że w jego pobliżu znajduje się kemping, a nie chciałem sprać byle gdzie. Na moje szczęście na wylocie z Leśnej, zauważyłem nocleg pod dachem. Po przełamaniu bariery w postaci niedziałającego domofonu, oraz nawiązaniu nici sympatii z przeuroczym psiakiem, mogłem odetchnąć po dzisiejszej gonitwie :-) W trakcie jazdy nie patrzyłem na licznik, więc dzisiejszy dystans, był dla mnie miłym zaskoczeniem :-)
"Chodź Antek. Jedziemy dalej. Nikt za nas tego nie przejedzie. No i dobrze... :-)"



Wychylam nosa z namiotu. Całą noc lało. Mokro, zimno, bardzo niezachęcająco...


Ciepłe mleczko, kawa, bluza. Szybko i skutecznie stawiam opór panującym warunkom :-)


Widok na miejsce noclegowe z głównej drogi.


U podnóża Rudnika. 


Zmierzam ku Przełęczy Okraj. Pogoda uległa poprawie, widoki też niczego sobie :-) Momentami zastanawiam się też, czy przypadkiem nie przekroczyłem granicy polsko-niemieckiej - minęło mnie kilka samochodów, a wszystkie na niemieckich tablicach.


Już na przełęczy :-) Fajny i satysfakcjonujący podjazd. Daję znać Aneczce i ruszam dalej ku przygodzie :-)


Kilka chwil po wspaniałym, równym zjeździe. Asfalt niczego sobie, to i radość większa :-)


Krótki postój trochę dalej. Pierwszego dnia udało mi się taką przydrożną poziomkę zjeść :-) Tą zostawiłem dla innych ;-)


Posiłek przy lotnisku Vrchlabi.


Droga do Harrachova. Liczne wymuszone postoje, napotkana wiewiórka, oraz ciekawy znak drogowy :-)


Przydrożny strumyczek nieopodal Harrachova. Na Antku po wczorajszych opadach deszczu, suszy się już ręcznik. Jako ostatni. Wcześniej były rękawiczki, sandały, oraz ciepła kurtka :-)


Raczej nieudana wizyta w Harrachovie. Ser jakoś nie ten sam, czosnkowa jak rosół, a ponadto później okazało się, że te około półtorej godziny, zaważyło na dokręcaniu dzisiejszego dystansu.


Jizera pod Kořenovem ;-)


Izerski Park Krajobrazowy. Spodziewałem się mocniejszych podjazdów, a tu o dziwo dostałem się nad wyraz łatwo. Na całej trasie od Desny, mijali mnie kolarze. Nektórzy naprawdę mocno pędzili!


Zjazd z Izerów.



Nad rzeką Witka. Antoś pozostawiony przy serpentynie, których minąłem na zjeździe kilka. Dawały sporo radości mimo, że był to ponownie zimny zjazd.


Bily Potok. Słońce zrobiło mi miłą niespodziankę :-)


Odwiedzony przez pomyłkę kościół w Hejnicach. Chyba nie dowiem się, dlaczego zaprowadził mnie tam ślad nawigacji ;-)


Pożegnalne spojrzenie za siebie...


Zamek Frydlant.


Widoki za Frydlantem. Kilka chwil wcześniej minąłem ostatnie zabudowania. Powoli rozglądam się za odpowiednim miejscem na rozbicie namiotu.


Okolice jednej z ostatnich czeskich wiosek. Historyczna chwila - zostałem obszczekany przez psy na terenie Republiki Czeskiej :-)
Kategoria Wyprawki ;-)


Dane wyjazdu:
80.23 km 0.00 km teren
04:31 h 17.76 km/h:
Maks. pr.:54.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Sudety Zachodnie i okolice, dzień 2

Środa, 25 czerwca 2014 · dodano: 08.07.2014 | Komentarze 0

Poranne wstawanie przeciągnęło się tak, że sam byłem trochę zaskoczony. Wstałem o dziewiątej, wcześniej przebudzając się kilka razy, zerkając na zegarek i stwierdzając, że jeszcze trochę mogę spać. Ostatecznie wyjechałem o dziesiątej trzydzieści. Od samego początku z nieba spadały krople. Jechałem więc w mocnym kapuśniaczku. Czułem jednak świeżość po przespanej nocy, dlatego podjazdy dawały mi sporą radość. Dodatkowo praktycznie już po pół godzinie jazdy, czułem rowerowe spełnienie, a Antek - zgodnie z wcześniejszymi stwierdzeniami - był moim super przyjacielem i kompanem. Padało przez pierwsze kilka godzin jazdy. Mocny kapuśniaczek ustał na kilkadziesiąt minut, a po nim nadszedł regularny deszcz. Na jednym ze zjazdów w kilka sekund po tym, jak powiedziałem sobie w myślach by uważać, o mały włos nie wylądowałem w rowie, stawiając Antka bokiem podczas awaryjnego hamowania. Przewaga tarcz nad V-break'ami... Deszcz ustał około godziny szesnastej, ale bijąca z nieba warstwa chmur nie nadawała dniu i zdjęciom dobrej aury. Ja jednak robiłem swoje :-) Na przystanku za Czarnym Borem zatrzymałem się na małą kawkę, przy okazji ucinając sobie krótką pogawędkę ze starszą panią. Zjeżdżając w kierunku Janowic Wielkich, zaliczyłem kolejny dziurawy i wyboisty asfalt. Zgodnie z wcześniejszym planem w Kowarach postanowiłem zrobić małe zakupy i wypłacić gotówkę. Tam ponownie dopadł mnie deszcz. Po kilku chwilach jazdy, zatrzymałem się na przystanku, gdzie wkrótce dołączyło do mnie dwóch młodzieńców. Niebawem zaczęli palić jakiegoś skręta. Kontrastów było więcej. Krótko po tym jak się oddalili, na chwilę dołączył pod dach jegomość, w rozwalających się butach, z dwoma papierosami w papierośnicy. Papierosy wyglądały tak, jakby znalazł je na chodniku. Były tylko dłuższe. Nos wytarł w szmatę, przypominającą zużytą szmatę do podłóg... Wypalił papierosa i odszedł. W czasie gdy przebywał obok mnie, ulicą przejechały trzy Mercedesy. Nie byle jakie... Deszcz tymczasem wzmógł się znacznie. Ostatecznie po osiemnastej, założyłem sandały i wyjechałem w trasę, rozbijając się tuż za miejscowością. Namiot rozbijałem w spadających kroplach deszczu, chodząc dodatkowo po wysokich chaszczach. Uznałem też, że ilość zieleniny jest tak duża, że niepotrzebna mi będzie karimata. Faktycznie wewnątrz było miękko, ale też niestety mokro. W kilka minut ogarnąłem sytuację :-) Popołudniowa pogoda sprawiła, że mimo sporego zapasu czasu i sił, nie wykręciłem dziś większego dystansu. Pozostaje mieć nadzieję na to, że jutro będzie lepiej :-)
Na wydającej się być spokojnej miejscówce, pojawił się raptem samochód. Stanął kilka metrów od namiotu, a kilkadziesiąt minut później podjechał drugi. Gdy wychyliłem głowę, zauważyłem psa, jakieś 2, 3 metry ode mnie, chwilę później wołającą go panią. Wolałbym, aby jednak nikt mnie tu nie wypatrzył. 




Minutę przed startem... :-) Z nieba kropi kapuśniaczek :-)

Ładny górzysty widok, oraz kolejne podjazdy :-)


Awaryjne hamowanie na ostrym zjeździe. Udało się nie wpaść w krzaki i nie zjechać do rowu :-) Przez moment była adrenalina :-)


Kościół pw. Matki Boskiej Śnieżnej w Sierpnicy.


Przystanek na trasie.


Po drugiej stronie kadru, pasły się dwa koniki. Ale rowerowa miłość zwycięża ;-)


Ruiny kościoła ewangelickiego w Unisławiu Śląskim.

Deszcz wymusza postój. Kawa, krótka i miła rozmowa ze starszą panią. Niebawem ponownie wyruszam w trasę... :-)


Pięknie płynie Bóbr :-)


Husyckie Skały


Po kolejnym podjeździe.


Uziemiony na przystanku w Kowarach. Zakupy zrobione :-)
Kategoria Wyprawki ;-)


Dane wyjazdu:
112.01 km 0.00 km teren
07:07 h 15.74 km/h:
Maks. pr.:43.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Sudety Zachodnie i okolice, dzień 1

Wtorek, 24 czerwca 2014 · dodano: 08.07.2014 | Komentarze 0

Po raz pierwszy, ruszając na kilkudniowy wypad rowerem, musiałem stawić czoła dodatkowej barierze. Tęsknota dawała bardzo mocno o sobie znać, a Karol wcale nie ułatwiał sprawy, ciągle za mną wołając. W pociągu to silne uczucie mocno ustąpiło, a gdy wyszedłem w Oławie, po prostu zacząłem kręcić nogami :-) Praktycznie przez cały czas musiałem zmagać się z przeciwnym wiatrem, który na nizinach był mocno odczuwalny. Mijałem miejscowości bez wyrazu, czasy świetności mające dawno za sobą. O dziwo, obok dosłownie sypiących się ruin, stały gdzieniegdzie nowo wybudowane, piękne domy. Na całym dystansie miałem okazję kilka razy porozmawiać z ludźmi. Czy to krótka wymiana kilku słów ze starszym panem na rowerze, czy już dłuższa pogawędka przed przełęczą Jugowską, którą postanowiłem zaatakować już późnym popołudniem. Opłaciło się :-) Podjazd zajął mi chyba około godziny. Wcześniej na postoju porozmawiałem z dwoma rowerzystami, z kilkoma pozdrowiliśmy się na trasie. Ostatnie kilometry dzisiejszej jazdy mocno nadwyrężyły średnią. Zjazd był niestety dziurawy, wyboisty i mroźny. Szybko jednak znalazłem miejsce noclegowe pod dachem. Tak jak się spodziewałem, nie bardzo była sposobność ku temu, aby rozbić namiot gdzieś przy trasie. Na nizinach pola zarośnięte, w górach praktycznie kompletny brak miejsca. Padłem dosyć szybko.



Wiatraki nieopodal Oławy. Wjeżdżam myślami w pierwsze kilometry wyprawki...


Krótki postój na założenie lekkiej kurtki. Wiatr utrudniał jazdę. Na tym postoju zamienione miło dwa zdania ze starszym panem na rowerze.


Przydrożna kapliczka w drodze do Sobótki, oraz góra Ślęża na horyzoncie.


Na Zamku Górka. W oddali samochód jakieś zawodowej grupy kolarskiej.


Ślęża już po drugiej stronie.


Wypatrzony przypadkiem na postoju, przydrożny pomnik przyrody.


Na skraju Ślężańskiego Parku Krajobrazowego.


Podjazd na przełęcz Tąpadła, oraz krótki postój na zjeździe.


Pole golfowe i kapliczka za miejscowością Wiry.


"Miła" niespodzianka na trasie :-) Dobrze, że mogłem przeprowadzić Antka po stalowym stelażu. Wyciąganie go na asfalt, było już trudniejsze, ale jak mógłbym zostawić przyjaciela? :-)


Postój przy drodze rowerowej za Dzierżoniowem.


Wjeżdżam do Parku Krajobrazowego Gór Sowich.


Podjazd na Przełęcz Jugowską. Wcześniej u podnóża wymiana zdań z dwoma rowerzystami jadącymi na lekko. Wyprzedzili mnie na trasie, ale nie aż tak szybko, jak się tego spodziewałem ;-)


Na szczycie Przełęczy :-) Tutaj również krótka rozmowa z innym rowerzystą :-) Wzbudzam zainteresowanie... ;-)


Piękny widok przy zjeździe z Przełęczy. Droga dziurawa, odbierająca część przyjemności ze zjazdu.


Przy miejscu noclegowym. Antek idzie zaraz na zasłużony odpoczynek :-)
Kategoria Wyprawki ;-)


Dane wyjazdu:
181.29 km 0.00 km teren
09:15 h 19.60 km/h:
Maks. pr.:35.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Szlakiem Parków północnej Lubelszczyzny, dzień 2

Piątek, 13 lipca 2012 · dodano: 08.04.2013 | Komentarze 0

Noc miałem spokojną, choć nad ranem coś strzelało chyba w oddali, wydając dźwięki nieco bardziej głuche, niż odpalona petarda. Poza tym w środku nocy padało, a bliżej brzasku, jakiś zwierzaczek próbował włamać mi się do namiotu ;-) Wstałem bardzo wcześnie, bo już po piątej rano i od razu urzekł mnie pierwszy widok po opuszczeniu namiotu. Nad stawami parowała woda, wstawało słońce, a w pewnym momencie ów widok przyprawił klucz przelatujących kaczek... Zaczynał się wspaniały dzień i już wiedziałem, że będzie taki na pewno...
Udałem się po Antka i zacząłem powoli się zbierać, rozkładając na polanie mokry namiot do wyschnięcia. Nie miałem zamiaru stamtąd uciekać. Wysłałem SMS'a z meldunkiem do Ani (podobnie jak uczyniłem to wczorajszego wieczora) i nieśpiesznie przygotowywałem się do załadunku, smarując jeszcze Antkowy łańcuch. Ruszając, gołymi stopami obutymi jedynie w sandały, zebrałem kilka kropel rosy...










Pierwsze obroty korbą na asfalcie, przyjemnie rozpędziły Antka. Był bardzo ładny, rześko-chłodny poranek. Ujechałem niewiele, przystając na pustej drodze pośród lasu. Poranki na takich wyjazdach są cudowne... Świeżość, dookoła jeszcze cisza, nie wiadomo co przyniesie dzień i gdzie będzie się wieczorem... Coś naprawdę pięknego...



Wiedziałem, że w którymś momencie będę musiał odbić w lewo w las, ale miałem z tym pewną trudność, posługując się ogólną mapą i nawigacją na której akurat nie było danego traktu. Nie dziw więc, że przejechałem zjazd :-) Dojechałem do pierwszej, uśpionej wsi i wiedząc, że między Parkiem a moją pozycją jest jeszcze rzeka Tyśmienica, uczyniłem swój ruch dosyć ryzykownym. Tak też się stało. Piaszczysta droga pomiędzy starymi domkami, doprowadziła mnie do ścieżki, którą ostatecznie miałem nadzieję wydostać się ze wsi, ale niestety... :-) Ścieżka kończyła się w jednym ze starych gospodarstw, położonym nieco na tyle. Na moje nieszczęście na podwórzu znajdował się pies o dobrym wzroku, który zapewne obudził wszystkich sąsiadów ;-) Jakby tego było mało, położona na skraju wsi ścieżka była nierówna i miejscami okraszona pokrzywami ;-) Wróciłem do piaszczystej drogi i odbiłem w kierunku asfaltu, dojeżdżając do kolejnych zabudowań, położonych przy głównej drodze. Tu również zatrzymałem się na chwilę, sprawdzając czyją cześć oddaje stojący nieopodal pomnik. Mieszkańcy jeszcze twardo spali...




Słońce już fajnie świeciło :-) Szybko znalazłem się w Ostrowie Lubelskim, napotykając na początku miejscowości jedynie pana spacerującego z małym pieskiem. Dążąc do realizacji planu i wizyty w Poleskim Parku Krajobrazowym, zdecydowałem się z głównej drogi odbić w jego kierunku i chociaż trochę go zahaczyć. Ponownie mijałem ładne domki, drzewa jabłoni rosnące na podwórzach i stare, drewniane ogrodzenia. Magicznie... Na nawrocie przy już otwartym sklepie, wzrokiem odprowadziły mnie dwa psy. Badałem, czy rzucą się w moim kierunku, ale o dziwo okazały się bardzo spokojne. Do czasu! Gdy ujechałem kilkanaście metrów, rzuciły się w moją stronę jak dzika horda! Na szczęście miałem na tyle zapasu i sił w nogach, że szybko dały sobie ze mną spokój :-) Cały mój przejazd zdał się na tyle, że jadąc w powrocie do głównej drogi, po swojej lewej ciąłem poniekąd po granicy Parku, który chciałem odwiedzić :-) Dobre i to ;-) Po około kilometrze jazdy, gdy wróciłem już na główną i pokonałem jedno skrzyżowanie, postanowiłem zatrzymać się na śniadanie. Wybór miejscówki nie był może zbyt udany, bo było to zwykłe zaorane pole z maluśkim zadrzewieniem położone tuż przy drodze, ale za to panowała cisza i nie licząc kota, który przypałętał się po chwili, nikt nie burzył mojego spokoju. Obserwowałem, jak dachy widocznych zabudowań świecą się w jasnym słońcu i myślałem o tym, co przyniesie mi dzień. Wyjeżdżając stamtąd zauważyłem, że po tym jak nieopatrznie wysypałem trochę płatków, jeden z nich przycupnął sobie na worze. Tak oto Chrupek stał się moim niemym towarzyszem ;-)
Pokonując spokojną asfaltową drogę, dotarłem do pierwszych jezior Pojezierza Łęczyńskiego, znajdującego się również na terenie Parku Krajobrazowego o tej samej nazwie. Postój był obowiązkowy! Słońce, oplatające mnie zewsząd jeziora... Było naprawdę ładnie! Lubelszczyzna zaczynała mnie mocno urzekać!







W Maśluchach napotkałem pierwsze bocianie gniazdo i jak się później okaże - w ciągu dnia przestanę liczyć wszystkie napotkane i zamieszkane bocianie osady :-) Niestety w drodze do Krasnego, pędząc na wyboistej drodze nieco w dół, zgubiłem Chrupka, który przez ostatnie kilometry trzymał się nadzwyczaj dobrze! Nawet zrobiło mi się trochę smutno, ale szybko przestałem się tym przejmować :-) Krasne zaskoczyło mnie charakterem, pięknymi widokami i mnogością krasnych działek na sprzedaż :-)




Niebawem byłem na głównej, wyglądając zjazdu w kierunku Poleskiego Parku Narodowego. W Piasecznie napotkałem średnio bezpiecznego kierowcę busa, a na kolejnym skrzyżowaniu ostrzegawczą plakietkę na furtce jednego z domostw, informującą o niebezpiecznym kocie ;-) Jechałem wąskim, równym asfaltem, po raz kolejny pośród ładnych okolic. Gdy minąłem zabudowania jakość nawierzchni minimalnie spadła, ale wciąż było komfortowo. Przede mną zauważyłem jakiegoś rowerzystę, którego wyprzedziłem przed kolejnym skrzyżowaniem. Na rowerze jechała najprawdopodobniej miejscowa kobieta. Obrałem drogę na wprost, wjeżdżając na piaszczysty trakt, którym jechałem już wolniej. Wciąż było komfortowo, ale w kilku miejscach musiałem mocnej się przyłożyć, aby nie zostać wciągniętym przez piasek :-) Było przyjemnie :-) Czułem ten wyjazd całym sobą! :-)



W miejscowości Lejno podczas przeglądania mapy, podjechał do mnie energiczny dziadek, wożący wnuka motorynką. Zaczęliśmy rozmawiać :-) Wpierw tematem była droga, jaką polecił mi obrać. Według niego najlepiej byłoby gdybym skierował się ku Łomnicy, ale ja nie chciałem jechać asfaltem :-) Kolejno temat przeniósł się na kwestie podróżowania z towarzyszką ;-) Pan z łysiną dodawał do swoich wypowiedzi wulgaryzmy, wypowiadane z zadziwiającą prostotą, tak że nasz dialog nabrał wręcz elementu humorystycznego :-) Oczywiście brak jakiegokolwiek zażenowania z jego strony był oczywistością - nawet w obecności malucha siedzącego okrakiem przed jego brzuchem :-) Pożegnaliśmy się w dobrych humorach, a po chwili wspomnienie rozmowy, wywołało u mnie bardzo pozytywny uśmiech :-)
Ponownie zjechałem z asfaltowej drogi, zamieniając ją w piaszczysty trakt i po pewnym czasie dojechałem do celu :-) Zatrzymałem się na skraju Parku, rozglądając się dookoła :-) Emanowałem pozytywną energią, w którą perfekcyjnie wpasowywał się przepiękny dzień :-) Dosłownie po kilkunastu sekundach, zauważyłem zbiegające w dół po pniu dwie wiewiórki, ganiające się niczym bohaterowie jakieś kreskówki! To był świetny widok! Goniły się przez moment po ziemi popiskując przy tym, a następnie wskoczyły na następne drzewo, nie przerywając zabawy nawet na moment! :-) Wkręciłem się i chwyciłem za aparat! :-) Zwierzaczki ochoczo przeskakiwały z gałęzi na gałąź, ale podążyć za nimi obiektywem było naprawdę trudno! Tym bardziej, że wszystko zasłaniały inne gałęzie :-)








W dalszą drogę wyruszyłem z mega pozytywnym nastawieniem! :-) Początkowe, wciąż piaszczyste metry wymagały pracy tym bardziej, że droga nie była najrówniejsza, ale to tylko dodawało jeździe smaczku :-) Rozglądając się na boki, pokonywałem dystans zatrzymując się kilka zakrętów przed ostatnią prostą. Ten postój wyszedł mi na dobre, bo na skraju lasu, przy terenie gospodarczym, zza ogrodzenia rzuciły się w moją stronę trzy psy, które na szczęście zrezygnowały z przedzierania się przez dziurę stalowej siatce, gdyż mocno i szybko zacząłem kręcić nogami :-) Dobrze, że nie miałem już dużej ilości piasku pod kołami! :-) Po niedługim czasie wjechałem do osady o nazwie Zienki. Popegeerowskie osiedle kontrastowało z pięknymi widokami, które mijałem przez ostatnie kilka kilometrów. Szare, typowe dla takich miejsc zabudowania, jakieś grządki obok. I to wszystko. Asfaltową drogą dojechałem do kolejnej granicy Parku, mijając po prawej pole, orane przez ciągnik. Ja ciąłem natomiast wgłąb Poleskiego Parku Narodowego.




W pewnym momencie w oddali ujrzałem ptaka, o sylwetce czapli. Byłem praktycznie pewien, że był to ten ptak, ale nie miałem wiedzy o tym, czy występuje na tym terenie. Wszystko wyjaśniło się, gdy zatrzymałem się w miejscu przeznaczonym dla turystów :-) Postanowiłem też w drodze do Wólki Wytyckiej (według mojej mapy prowadziła tam jedna droga ;-) ), pojechać przynajmniej kawałek trasą historyczną "Obóz Powstańczy". Początkowo było łatwo :-) Bez problemu dojechałem do Dębu Powstańców, ale później zrobiło się jakby trudniej :-) Tym bardziej, że jakoś zgubiły mi się oznaczenia, a droga jakby mocno się zwęziła :-) Przedzierając się krzywą - momentami przeplecioną leżącymi gałęziami i korzeniami - drogą, dojechałem do małej polanki. To było miejsce, gdzie trzeba już było zastanowić się co dalej. Nie chciałem się wracać, natomiast przede mną widać było jedynie przesmyk między krzakami, który nie dawał jednak dużej nadziei na to, że pod drugiej stronie zielonej ściany będzie lepiej. Zebrania myśli nie ułatwiały również komary i inne owady, które stadnie mnie obsiadły!








Decyzja o dalszym przedzieraniu się do przodu, była jakby naturalna. Rower - zwłaszcza na tego typu wyjazdach - zawsze krzesa we mnie ciąg do przodu! Smagany po grzbiecie zwisającą gałęzią, przejechałem przez zieloną bramę, zatapiając się w zieleń, która minimalnie ustąpiła po chwili. Bynajmniej nie oznaczało to, że trasa stała się łatwiejsza! Przejechałem kilkumetrowy odcinek porośnięty kępami trawy i rozglądając się, dojrzałem drogę. Byłaby ona świetnym poligonem dla samochodów terenowych! Co rusz pokonywałem głębokie wyjeżdżone doły, a Antek wykonywał ruchy, niczym statek na wzburzonym morzu. To dziób w dół, to w górę! Falami były wysokie pokrzywy rosnące po bokach, a wszechobecne drzewa i zarośla, stwarzały wrażenie, jakby było się na zupełnym odludziu. Było ostro! Trzeba przyznać, że jechałem tak dosyć długo. Poleski Park Narodowy zapewnił mi niezłą przeprawę, ale cieszyłem się z tego, bo mogłem naprawdę mocno go ugryźć! :-) Mimo to ucieszyłem się, gdy w końcu wyjechałem na otwartą przestrzeń, bo oznaczało to tak uwielbiane przeze mnie łykanie kilometrów :-) Poza tym, w końcu trzeba było ujrzeć słońce i odetchnąć :-) Odcinek był bowiem wymagający :-)



Teraz znajdowałem się na skraju Parku, pomiędzy drzewami, a polami. Począłem pędzić obok lasu, po jakimś czasie wjeżdżając na polną drogę, na której - o dziwo - musiałem przecisnąć się obok zaparkowanego tam Lanosa :-) Minąłem również strachy na wróble, widząc już charakterystyczne dla regionu zabudowania pobliskiej wsi. Odbijając w prawo, wjechałem na asfaltową drogę, gdzie przystanąłem na chwilę, by ponownie odsapnąć :-) Naokoło śpiewały ptaki :-) Czyżby strachy mocno się dziś obijały? ;-) Po krótkim czasie dojrzałem po swojej lewej metalowy krzyż, na ziemnym cokole. Zjechałem z trasy i zatrzymałem się na kilka minut w zadumie.






Nastał czas, aby zatrzymać się na dłuższą chwilę. Dzień był słoneczny i gorący, a ja miałem już trochę kilometrów w nogach i choć nie odczuwałem tego nadmiernie, to organizm domagał się zdecydowanie uzupełnienia płynów. Swojski sklep w Wytycznie był odpowiednio przygotowany do moich potrzeb :-) Na spokojnie uzupełniłem też bidony i czerpiąc wiedzę z mapy, byłem świadom że przede mną odcinek na którym będę raczej tylko przyciskał. Tak też było :-) Korba kręciła się dosyć szybko, a ja sprawnie pokonywałem kolejne metry, obserwując okolicę :-) Gdy dojechałem do drogi na Hańsk, komfort jazdy zwiększył się za sprawą lepszej nawierzchni i praktycznie żadnego ruchu samochodowego. Po jakiś kilkuset metrach zjechałem na boczną drogę. Na skrzyżowaniu stała bardzo ładna kapliczka, jakich de facto wiele na tych terenach. Poczułem, że jestem u siebie. Na terenach, które w sposób decydujący wpływały na moją mentalność. Ruszając, wgłębiałem się w przepiękny las, który dodatkowo był pełen jagód! Widać też było, że wkraczam w strefę, gdzie nie inwestuje się już prawie wcale. Było słonecznie, pięknie, a zarazem jakby surowo. Miałem wrażenie, że tutaj diabeł mówi dobranoc! :-) W pewnym momencie minąłem drzewo, które bardzo wyraźnie kładło się w kierunku drogi, jednocześnie napinając kabel wysokiego napięcia. No nieźle... :-) Spoglądając na kolejne bocianie gniazdo, wyjechałem ze wsi Żdżarka, na terenie której o dziwo napotkałem szyld zapraszający turystów.








Ponownie zagłębiłem się w las, podziwiając jego walory. Ilość pięknych miejsc, jakie dziś miałem okazje podziwiać, wręcz mnie powalała. A to jeszcze nie był koniec dnia. Byłem szalenie ciekaw, co ujrzę w Sobiborze... Tymczasem delikatną równią pochyłą ze zniszczonym asfaltem, zmierzałem w kierunku następnej osady. Świadomość tego gdzie jestem, obudziła we mnie ciekawość, co jest dalej na wschód. Kilometr po kilometrze. Jak żyją ludzie pod drugiej stronie i jeszcze hen dalej?
Luta przywitała mnie kolejnym pomnikiem i poczuciem, że nie sięga tu władza administracyjna i wykonawcza :-) Tu na pewno żyło się zupełnie inaczej! W pewnym momencie obejrzałem się za siebie, widząc jak przed zakrętem który pokonywałem przed kilkoma minutami, przez drogę przechodzi puszczona samopas krowa. Chwilę później - ku mojemu zaskoczeniu - z mojej lewej nadjechała duża ciężarówka z naczepą, przejeżdżając skrzyżowanie na wprost, kierując się na polną drogę, wyrzucając w powietrze tumany kurzu. Doprawdy niecodzienny widok w takim jak to miejscu :-) Słońce prażyło, a ja ujrzałem w oddali dwa psy, grzejące się na drodze prowadzącej do samotnie stojącego domu. Taak... Już wiedziałem, że czeka mnie sprint :-) Ruszyłem, obserwując czworonogi, które żywo zainteresowały się niecodziennie spotykanym pojazdem, objuczonym workami :-) Wykorzystałem swój manewr, a że miałem świeżość w nogach, psiaki dosyć szybko zrezygnowały z pogoni :-) Miałem jednak radochę podczas tej ucieczki :-) Niebawem dotarłem do drogi wojewódzkiej i skręciłem w kierunku Włodawy.







Trasa była dosyć ruchliwa, ale nie przeszkadzało mi to zanadto. Otaczający mnie las był dosłownie przepiękny! Z zamiarem krótkiego postoju zatrzymałem się, gdy skierowałem się już bezpośrednio w stronę Sobiboru. Postój zamienił się z chwilowego w kilkuminutowy za sprawą kolejnej polany pełnej jagód! Ostatni raz tyle jagód widziałem chyba jeszcze w czasach przedszkolnych! Po kilku następnych kilometrach, ciesząc się jazdą po Sobiborskim Parku Krajobrazowym, dotarłem do hitlerowskiego obozu zagłady "Sobibor". To miejsce już dawno istniało w mojej patriotycznej świadomości. Pamiętam, że było jednym z tych, które chciałem odwiedzić. Było owiane pewną dozą mistycyzmu, czego nie doświadcza się już w innych, bardziej rozsławionych i dostępnych obiektach tego typu. Las również robił swoje...











Odjeżdżając stamtąd czułem już, że zbliża się pora karmienia ;-) Na moje nieszczęście naciśnięta klamka w jedynym tutejszym sklepie, nie spowodowała otwarcia drzwi - budynek był zamknięty, o czym oficjalnie dowiedziałem chwilę później, przejeżdżając obok kartki wywieszonej na płocie przez tutejszego włodarza. Cóż było robić :-) Cyknąłem dwie fotki (sklep miał swój charakter) i w prażącym słońcu ruszyłem przed siebie, dumny z przejechanych do tej pory kilometrów :-)




Droga znów średnio nadawała się do komfortowej jazdy :-) Infrastruktura, to na pewno zmora przygranicznych terenów - zwłaszcza na biednym wschodzie. Mnie jednak się podobało :-) Wciąż byłem zauroczony dniem, otaczającą mnie zieloną przestrzenią, a gdy wjechałem w las - ponownie zauważyłem połacie jagód. Czyż nie wspaniale? :-) Po niedługim czasie wyjechałem na lepszą drogę i automatycznie zwiększyłem prędkość. Wiedziałem też, że Bug jest na wyciągnięcie ręki... :-) Nie mogłem sobie odmówić tego, aby nie zobaczyć tej jakże ważnej dla nas rzeki. Ponownie zakuła mnie moja wschodnia dusza i zacząłem żałować, że nie wziąłem ze sobą paszportu... Nic by to nie dało, ale myśli kłębiły mi się w głowie... :-)
Nad brzegiem spędziłem kilka minut, cały czas chłonąc pozytywną energię tego dnia. Jeszcze kilka lat temu nie pomyślałbym, że przyjdzie mi tak żyć... Gdy wróciłem na drogę, dojrzałem dwa położone nieopodal siebie pomniki. To były kolejne tego dnia obeliski. Znów poczułem, że znajduje się na ziemiach odmiennych od tych, na których teraz mieszkam. To zupełnie dwa światy. Ech, ta moja wschodnia dusza...






Wsiadając na rower, postawiłem sobie za cel odnalezienie jakiegoś sklepu. Znów odjeżdżałem w towarzystwie bociana na jednym ze słupów :-) Machnąłem kilka kilometrów i mając niedostatecznie dokładną mapę, postanowiłem zasięgnąć języka, zatrzymując się za skrzyżowaniem. Kobieta odpowiedziała lekko zaciągając :-) Lekko zawracając, niebawem dotarłem do sklepu, pełniącego również rolę urzędu pocztowego. Jego wnętrze było ciasne, a poszczególne towary poustawiane na półkach, w pewnych miejscach odnaleźć mogła zapewne jedynie właścicielka całego tego rozgardiaszu :-) Usiadłem sobie na zewnątrz przy stole, gdzie stał jeszcze mały talerzyk ze śmierdzącymi wciąż troszkę petami i wyciągnąłem mapę po chwili odpoczynku. Postanowiłem lasem dostać się do miejscowości Mszanka.




Między drzewa odbiłem zaraz za przejazdem kolejowym. Początkowo leśny trakt pozwalał przycisnąć. Ziemisto-piaszczysta nawierzchnia była w miarę twarda, dzięki czemu jechało się bardzo swobodnie. Schody o dziwo zaczęły się na pierwszym nawrocie, gdzie stał nawet (o zgrozo!) duży, rozbudowany znak z kierunkowskazami rowerowych szlaków. Nieświadomy jeszcze tego, co mnie czeka puściłem się dalej i po kilkunastu minutach jazdy po raz pierwszy tego dnia piasek pod kołami nie dawał mi ani satysfakcji, ani frajdy z jazdy. Dosłownie zatapiałem się w niego! Nie dało się nawet jechać zielonym poboczem, bo rowerem rzucało tak, że utrzymanie równowagi było praktycznie niemożliwe! Kto wytycza na takich drogach rowerowe trasy?!? Aby móc w miarę sprawnie poruszać się do przodu, zszedłem na krótką chwilę z roweru. Dobierając kierunek wskazaniami nawigacji, pokonywałem ciężko kolejne metry, mijając ku swojemu zdziwieniu kobietę z dzieckiem, korzystających z pożytków lasu. Mnie natomiast jakoś skończyła się droga i jechałem między drzewami, na szczęście w tym miejscu rzadko rosnącymi. Las tymczasem zmienił swój charakter: drzew zrobiło się dużo więcej i usłyszałem też krzyk ludzi, którzy najpewniej zajmowali się wycinką. Ja natomiast trafiłem na wyboisty i zarośnięty podjazd i jeszcze oparzyła mnie pokrzywa :-) Po czasie droga na szczęście zrobiła się już nieco bardziej cywilizowana, a gdy wiedziałem już, że jestem niedaleko asfaltu, moim oczom ukazał się dom, będący jeszcze w stanie surowym. Tak :-) Po tej straszliwej leśnej przeprawie i ja byłem w domu, bo koła poruszały się już po porośniętych trawą betonowych płytach. Mimo że była to forma zbudowana z pączkowych oponek z dziurką, to jechało się tam komfortowo - porównanie miałem naprawdę dobre ;-) Sielanka nie trwała jednak długo. Gdy mijałem ów dom, usłyszałem szczekanie psa. Mając go za plecami odwróciłem się i ujrzałem bestię biegnącą w moją stronę. Nie był to byle pimpek, a na pewno stwór zaliczany do ras niebezpiecznych! Dostałem maksymalnego przyśpieszenia! Przede mną był zakręt w lewo. Widziałem kątem oka, jak bestia skraca dystans, wbiegając na minimalne wzniesienie. W mordę! Gaazuuuu!
Po upływie chwili lub kilku, byłem już oddalony od niewidocznego już zagrożenia. Uspokoiłem rytm jazdy i praktycznie w tym samym czasie zauważyłem zbliżający się do mnie samochód osobowy, ciągnący małą przyczepkę. Będąc jeszcze pod adrenaliną zatrzymałem kierowcę pytając, czy to przypadkiem nie jego budowa. Na jego szczęście odpowiedział przecząco, czego oczywiście nie byłem w stanie zweryfikować - może to i dobrze. Ostrzegłem go zatem krótko przed terytorialnym czworonogiem i ruszyłem w kierunku asfaltowej drogi, zatrzymując się po chwili obok przystanku. Był czas na to, aby ponownie zerknąć na mapę. Asfalt zachęcał do tego, aby łykać następne kilometry :-) W miejscowości Piaski, zjeżdżając z lekkiego wzniesienia, skręciłem w kierunku Chełmskiego Parku Krajobrazowego, który z racji braku dostatecznej ilości dróg (lub braku ich na mojej mapie ;-) ), postanowiłem jedynie przejechać. Pod koniec pierwszej miejscowości, znów dopadła mnie horda czworonogów, wybiegających z posesji. Tym razem były to jedynie wiejskie burki, więc szybko sobie z nimi poradziłem mimo tego, że miałem pod górkę. Power w nogach był! :-) Na szczycie zatrzymałem się na chwilkę, zauważając znak informujący w sposób estetyczny o Poleskim Szlaku Konnym :-)



Kolejne kilometry pokonywałem obserwując wiejsko-rolniczą zabudowę, uważając na wyboje, a na skrzyżowaniu przeszło mi przez myśl, czy nie skręcić jeszcze na chwilę na wschód :-) Pogoda zrobiła się bardziej szara, a mnie ssało na dołku. Zauważyłem też jakiegoś rowerzystę w oddali i postawiłem sobie za cel, aby go wyprzedzić :-) Dokonałem tego już w lesie, a radość była podwójna, bo jadąc dalej zauważyłem znak naszego krajowego (a jak!) dostawcy paliw, a to oznaczało dla mnie tylko jedno! :-) Trzeba było tam jednak najpierw trafić ;-) Co prawda dosyć szybko zorientowałem się, że nie pojechałem w odpowiednim kierunku, ale nie chciałem zawracać. Poza tym wjeżdżałem do kolejnej miejscowości, a to również dawało szanse na zdobycie pożywienia. Moje nadzieje, okazały się jednak trudniejsze do realizacji :-) Miałem za to okazję ujrzeć relikt poprzedniego systemu, wraz z tablicami pamiątkowymi.





Odjeżdżając stamtąd, postanowiłem pokonać tego dnia jak najwięcej kilometrów i - być może - spać jeszcze dziś w łóżku :-) Decydującym było osiągnięcie miejscowości Siedliszcze o rozsądnej porze. Oczywiście w wielkiej tajemnicy przed Aneczką ;-) Nie było to jednak łatwe, bo gdy tylko wyjechałem na prostą, zaczął wiać przeciwny wiatr i zrobiło się trochę nieprzyjemnie. Trochę pozytywnego ducha wlał we mnie widok zbiornika wodnego i znajdujących się przy brzegu ludzi, ale de facto ze swoją walką pozostawałem sam. Noo... Może nie całkiem :-) Kolejny raz Antek dał znać o swojej klasie! To dzięki niemu mogłem tak wspaniale przemierzać wszystkie te wspaniałe okolice. Docierało do mnie to, czego dzisiaj dokonaliśmy. To było wiele pięknych miejsc, w czasie równie pięknego dnia. Podsumowanie przyszło może trochę zbyt wcześnie, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że minąłem już granicę krajoznawczą tych terenów. Teraz będzie już bardziej rolniczo. Zatrzymałem się przy przystanku aby trochę odsapnąć, uzupełnić płyny i zerknąć na mapę. Dołączył do mnie jakiś tutejszy mężczyzna, śmiało wypytujący o moje losy, skąd pochodzę i takie tam inne :-)
Kolejnych około dwudziestu kilometrów, to był czysty bieg do celu. Przed oczami przeskakiwały mi cyferki licznika i wiedziałem już, że dzisiejszy dystans będzie ładnie się prezentował :-) Wiedziałem też, że czasu jest jeszcze sporo :-) W takim oto duchu, dotarłem do miejscowości Siedliszcze, gdzie tym razem udało mi się zlokalizować czynny sklep spożywczy :-) W zasadzie, to nie było to trudne, bo stał on na trasie mojego przejazdu ;-) Przy okazji pogadałem sobie trochę z panią ekspedientką, wspominając oczywiście o swoim rowerowym zainteresowaniu :-) Po niedługim czasie brzusio był pełny, a muszę przyznać, że dawka była naprawdę energetyczna :-) Swojska kiełbacha i banan zawsze dają kopa! ;-)
Po kilku kilometrach dojeżdżałem już do drogi krajowej numer dwanaście, która - na moje nieszczęście - była na tym odcinku również częścią drogi europejskiej. Nawet bez tej teoretycznej wiedzy byłem świadom tego, że to będzie najbardziej ruchliwy odcinek dzisiejszego dnia. Pędziły tamtędy TIRy na Wschód. Niemniej jednak na dwa zakręty dzielące mnie od tej grubej drogowej nici, zatrzymałem się jeszcze na moment, aby w towarzystwie kolejnego bociana odsapnąć sobie po łykaniu ostatnich kilometrów :-) Gdy wjeżdżałem na szeroki asfalt, byłem pozytywnie nastawiony :-) I nie była to zasługa bociana, ale dzisiejszych pięknych przeżyć i tego, że stan licznika był imponujący :-) Właśnie biłem rekord jeszcze z Balatonu! Jechałem poboczem, walcząc z podmuchami wiatru, przez moment kropiącym deszczem i zważając na jadące obok samochody. To był szary odcinek. Gdy zjechałem już na drogę w kierunku Trawnik, zatrzymałem się, aby wysłać Aneczce SMS'a o fakcie dokonanym :-) Pobiłem swój rekord :-) Ów SMS miał być również małą zmyłką, ale jak się później okazało, to nie ja znam siebie najlepiej ;-) Droga była co prawda prosta, ale zniszczona. Ja chyba też odczuwałem już trochę pokonane kilometry. W Trawnikach za przejazdem kolejowym krzyknęła w moim kierunku jakaś dziewuszka, chcąca zapewne poznać przystojnego jeźdźca, ale byłem zbyt pochłonięty jazdą, aby okazać jej więcej uwagi, niż tylko krótkie zerknięcie ;-) Czekały mnie dwa podjazdy na wzniesienia, a na jednym z nich zerknąłem w stronę babcinego domu, próbując wyjrzeć go w oddali. Po mojej prawej znajdował się zbożowy elewator, znany mi jeszcze z dzieciństwa jako jedna z charakterystycznych budowli w okolicy :-)



Puszczając się z ostatniej górki, postanowiłem przejechać drogą obok szkoły. To był dobry wybór, bo nachylenie terenu było tutaj moim sprzymierzeńcem :-) Poza tym nasmarowany rano łańcuch pracował dużo lepiej, niż wczoraj gdy ruszałem w trasę. Przy stawie koła podskakiwały sobie na kocich łbach i tak wjechałem między zabudowania, spotykając przy drodze wujaszka z jakimś sąsiadem. Oczywiście zamieniliśmy kilka słów i okazało się, że pokonując dzisiejszy dystans, mogłem dojechać stąd do Warszawy :-) Po kilku minutach rozmowy, rozpocząłem kręcenie ostatnich metrów, aby przy zdejmowaniu sakw, zostać narażonym na skręcenie karku przez rzucającą się na mnie z rękami, rozemocjonowaną Aneczkę ;-)
Kategoria Wyprawki ;-)


Dane wyjazdu:
107.97 km 0.00 km teren
05:34 h 19.40 km/h:
Maks. pr.:41.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Szlakiem Parków północnej Lubelszczyzny, dzień 1

Czwartek, 12 lipca 2012 · dodano: 08.04.2013 | Komentarze 0

Zasiedziałem się trochę u babci :-) Planowany wcześniej dzień wyjazdu na środę postanowiłem przesunąć, aby jednak pobyć trochę dłużej wśród swoich. Wczoraj przejechałem się również na swoim starym składaku, który przetrwał - podobnie jak wiele innych przedmiotów - naruszony zębem czasu.




W dniu wyjazdu wahałem się jeszcze. Niemniej jednak na szybko nakreśliłem sobie trasę, mającą w założeniu zająć jakieś cztery, pięć dni i ruszyłem do babci po kuchenny komplet biwakowy ;-) Przed odjazdem zacząłem jeszcze kręcić przy manetce tylnego hamulca, ale szybko dałem sobie spokój :-)



Już za drugim zakrętem zobaczyłem pierwszego bociana :-) W pewnej chwili przeleciał mi dosłownie nad głową :-) Pogoda była lekko niepewna, a ja walczyłem z nawigacją, która wyłączała mi się aż do Trawnik, gdzie zatrzymałem się na moment aby popatrzeć na mapę. Wtedy zaczęło też kropić z szarego nieba i poniekąd dalszy wyjazd stanął pod znakiem zapytania. Zwinąłem się jednak szybko i popędziłem w stronę mostu na rzece Wieprz :-) Nawierzchnia drogi była mocno wyeksploatowana, dlatego tym chętniej skorzystałem ze skrótu zaproponowanego przez nawigację :-) Tam droga była również wyboista i momentami nawet niebezpieczna, ponieważ w jednym miejscu z betonowych płyt wystawały pręty. Niemniej jednak gdy pokonałem ostatni, piaszczysty odcinek, znalazłem się już w Dorohuczy :-) Zajechałem na przystanek i znów spojrzałem na mapę. Wychodziło na to, że muszę wrócić kilkadziesiąt metrów. Dojechałem do pierwszego lasu, gdzie nabrałem prędkości, fajnie gnając między drzewami. Na jego skraju tylko mój refleks, uratował mnie przed wywrotką na piaszczystej drodze. Korzystając z okazji rozejrzałem się po okolicy i wszedłem w wyjazdowy tryb. Powoli starałem się zapomnieć o niespełnionej wyprawie i zaczęła wlewać się we mnie radość z jazdy :-) Mijając pierwszy zakręt, zauważyłem bociana, już nawet chwyciłem do ręki aparat, ale wykonałem zbyt gwałtowny ruch i ptak odleciał.





Na skrzyżowaniu w Białce po raz kolejny wyciągnąłem mapę i przycisnąłem nieco, mijając po kilkuset metrach niewielką grupę drogowców, łatających dziury. Zauważyłem też, że na nawierzchni położony jest płynny jeszcze lepik, ale obniżona prędkość nie była niska na tyle, aby uchronić mnie przed stratami. Koła naniosły troszkę czarnej mazi na Antka, wór, a nawet bidony. Trochę się tym przejąłem, ale nie zepsuło mi to radości z jazdy :-)
Za torami postanowiłem skręcić w las tak, aby zachować odpowiedni kierunek jazdy. Początkowo droga była w porządku, ale ostatecznie i tak wylądowałem w polu, z którego nie mogłem się wygrzebać przez dłuższy czas. Pozostawiłem nawet Antka, aby na piechotę obejść teren i sprawdzić możliwe drogi wyjścia. A to zboże, a to las kończący się chaszczami... A niby widziałem zabudowania o bliskich kilkaset metrów ode mnie :-) W końcu przedarłem się na odpowiednią leśną drogę dojazdową i rozpocząłem właściwą jazdę. Na skraju tegoż lasu, dojechałem do pierwszego tego dnia pomnika powstańczego. Oczywiście zatrzymałem się, aby uwiecznić to miejsce i nawet nie bardzo zwracałem uwagę na komary, które praktycznie z miejsca mnie dopadły.





Pokonując krótki asfaltowy odcinek, ponownie wjechałem na leśny trakt, na którym nałapałem trochę pająków we włosy, oraz na Antka. Na postoju zauważyłem jednego z nich, stawiającego straszny opór przed zdjęciem go z kierownicy za pomocą patyka :-) Zatrzymałem się jednak nie z powodu pająków, a znajdującym się tuż przy drodze dużym, ruszającym się żywo mrowisku :-) Niemała ilość jego mieszkańców chodziła sobie też swobodnie po leśnej drodze :-)




Odbijając w kierunku drogi asfaltowej, wjechałem na odcinek leśnego duktu wyjeżdżonego przez traktory. Jechałem więc lejami momentami głębokimi na pół Antkowego koła :-) Było ciekawie i jednocześnie intrygująco :-) Po kilku chwilach takiego kołysania, zatrzymałem się przy jednym z niezliczonych zakoli Wieprza :-) Znajdowałem się na skraju Nadwieprzańskiego Parku Krajobrazowego :-)




Po przejechaniu kilku metrów asfaltową drogą zatrzymałem się na poboczu, aby zerkając na mapę ustalić dalszy przebieg trasy. Szybko się jednak stamtąd zawinąłem, ponieważ jakiś latający robal nie dawał mi spokoju :-) Odbiłem do miejscowości Łańcuchów i mijając okoliczne domostwa drogą nadającą się do remontu, pokonywałem kolejny dystans. Towarzyszyły mi pieski (na szczęście za ogrodzeniem), oraz ze dwa bociany :-) Po kilku kilometrach jazdy zatrzymałem się ponownie, aby spojrzeć na pasące się w oddali krówki :-) Pogoda znów zrobiła się mniej pewna, więc nie zabawiłem tam zbyt długo. Czekał mnie teraz odcinek w towarzystwie nieprzychylnego mi wiatru. Dałem jednak rady, odbijając przed Łęczną w kierunku Lubartowa. Znów pojawiło się słoneczko, a dobra nawierzchnia drogi pozwalała trochę zwiększyć tempo przejazdu. To był dobry moment, aby nabić trochę kilometrów. Po drodze minąłem stojący na polu ciągnik z urwanym tylnym kołem, oraz kolarza z którym wymieniliśmy pozdrowienia :-) Zatrzymałem się jednak dopiero na widok chmielu ;-)




Niebawem zjechałem z głównej, choć aż nie tak strasznie ruchliwej drogi na szosę o nieco gorszej nawierzchni. Podążałem nią krótko, odbijając na drogę z zerwanym asfaltem, przygotowaną do położenia nowego. Strasznie się na niej kurzyło :-) Po krótkiej chwili przeznaczonej na uzupełnienie płynów, wznowiłem jazdę ku nieznanemu, wjeżdżając na polny trakt, okrążony ze wszystkich stron zieleniną :-) Przez chwilę poczułem, że odkrywam nowe tereny i mijając dzikie jezioro, po raz kolejny dotarłem do asfaltowej drogi, która biegła przez ładny las.



Za wyboistym przejazdem kolejowym, ponownie zjechałem w teren, chcąc skrócić dystans i ominąć kolejną miejscowość. Trafiłem na podniszczoną leśno-parkową ścieżkę, którą pognałem z przyjemnością :-) Wyjeżdżając zza drzew, odczuwałem już głód. Postanowiłem więc zatrzymać się w najbliższym możliwym miejscu. Decyzja o postoju była o tyle łatwiejsza, że nad kierunkiem gdzie miałem dalej jechać ujrzałem szarą, przesuwającą się chmurę. Przydrożny bar napotkałem praktycznie z miejsca :-)
Czas przeznaczony na napełnianie baterii, posłużył nie tylko mnie. Również pogoda znacznie się poprawiła - nie było już niepewności :-) Wyraźne słońce dawało odmianę :-) Wjechałem na ruchliwą drogę, udając się w kierunku Kozłowieckiego Parku Krajobrazowego. Po kilku minutach jazdy zjechałem w stronę - jak się okazało - parkowych alejek, przeznaczonych dla rowerzystów. Tutaj już wyraźnie poczułem, że "odciąłem" się od miejsca startowego i wkraczam w etap poznawczy. Jechało się wybornie, mimo że momentami nawierzchnia była mniej komfortowa. To jednak nie liczyło się zanadto! Przy drugim załamaniu uliczki zatrzymałem się, słysząc dzięcioła, którego wypatrzyłem po krótkiej chwili obserwacji :-) Taaak... Rower, słońce, piękne okolice, a także sandały na nogach robiły swoje! Ale pięknie było tak jechać przed siebie! :-)






Po przestudiowaniu mapki, zacząłem zastanawiać się, jaką wersję trasy wybrać, przejeżdżając przez te tereny. Ostatecznie wybrałem wersję chyba najkrótszą, zmierzając w kierunku Dąbrówki. Podczas jazdy cieszyłem się dniem i swobodą :-) Tylko w jednym miejscu, musiałem zweryfikować kierunek jazdy i chcąc uniknąć kolejnego nieplanowanego postoju "w polu", wybrałem bezpieczniejszy wariant przejazdu. Tuż przed skrajem, kierując się kierunkowskazem, zjechałem w kierunku leśnego jeziora. Zostawiłem Antka i przeszedłem się po okolicy, wśród wysokiej trawy. Nie ma to jak relaks! :-) Wracając na trasę od razu znalazłem się na wylocie z lasu i wjechałem pomiędzy pojedyncze zabudowania, zatrzymując się przy kolejnym pomniku poświęconym naszej narodowej pamięci. Za zaroślami znajdowała się leśniczówka.











Jadąc ponownie leśnym duktem, dotarłem do Dąbrówki. Okazała się być ona bardzo ładną wsią, sprawiającą wręcz wrażenie wypoczynkowej osady. Jadąc początkowo piaszczystą drogą, mijałem ogrodzone domki. Czułem się jak na wczasach! :-) Wyjechałem stamtąd w bardzo pozytywnym nastroju, kierując się już bezpośrednio w kierunku Kozłówki. Wjeżdżając do miejscowości, zatrzymałem się na przystanku PKS - miejscu obskurnym, pomazanym. Tutaj widać było jak na dłoni status ekonomiczny okolic. Puste butelki po piwie, częściowo rozbite i leżące kapsle dopełniały całości.
Gdy dojechałem do Pałacu, aż zdziwiłem się panującą tu pustką. Będąc tu ostatnim razem (przeszło piętnaście lat temu!), wszystko było jakby bardziej radosne i kolorowe. To wielka szkoda, ale brak kasy czyni z naszego narodowego dziedzictwa średnio ciekawe dla przeciętnego turysty obiekty. Co prawda po chwili natknąłem się na trzyosobową rodzinę, ale przez resztę spędzonego czasu pozostawałem tam sam. Oczywiście nie przeszkadzało mi to wcale, bo mogłem swobodnie poruszać się po obiekcie, tak więc zajrzałem praktycznie w każdy kąt :-)
















Zbierając się już powoli do wyjazdu, dojrzałem spacerującego pawia. Postanowiłem mu się przyjrzeć nieco z bliska i chwytając aparat, zacząłem iść w jego kierunku. Nie uciekał w przestrachu, ale również nie chodził dumnie z rozłożonym ogonem. To czyste porównanie do kozłowieckiego muzeum... To perełka, której trochę brakuje świeżości... Wyjeżdżając ponownie zatrzymałem się na przystanku (tym razem nowszego typu, o przeszklonych ścianach ;-) ), ponieważ zaczął kropić deszcz. Powoli też docierała do mnie świadomość, że za Lubartowem będę musiał powoli rozglądać się za miejscem na nocleg.



Deszcz nie padał długo, tak więc depnąłem na pedały. Tak się jednak złożyło, że już po niecałym kilometrze musiałem ponownie przystanąć, bo deszcz powrócił ze zwielokrotnioną siłą. Padało naprawdę mocno, ale na szczęście niezbyt długo. Poza tym nagrzana nawierzchnia szybko oddała nadmiar wody i mogłem kontynuować podróż dosyć swobodnie. Pozytywnie natchnęła mnie tęcza, ukazująca się w całej okazałości na firmamencie :-)







Niebawem dotarłem do Lubartowa, który znałem do tej pory tylko przejazdem, gdy prawie dwadzieścia lat temu przejeżdżałem tędy z wujkiem. Chyba nawet odbiłem w uliczkę, w którą wtedy skręciliśmy przez pomyłkę :-) Było to całkiem prawdopodobne :-) Za miastem dopadła mnie mała refleksja. Znów podczas jazdy na rowerze. Jak to fajnie, że mogę tak jechać przez życie. To coś przepięknego! Pokonywałem kolejne kilometry, mijałem osady, spoglądając na życie ludzi, oraz zabudowania. Pomyślałem sobie, że cały ten nieprawdopodobny klimat zawdzięczamy ekonomicznemu statusowi tutejszej ludności. Czy stare stodoły i domy nie byłyby zastąpione nowymi, gdyby ludzi było na to stać? W jednej z miejscowości spostrzegłem siedzącą na ganku starą babuszkę. Jej młodość już dawno przeminęła. Jak przeżyła życie? Sekundę później po przeciwnej stronie drogi, zauważyłem zająca biegnącego polnym traktem. Tak. Dzięki Antkowi dane mi było to widzieć. I nie chcę siedzieć na ganku...
Mnogość okolicznych miejscowości, brak wyraźnych kierunkowskazów i wiele dróg (zarówno tych utwardzonych, jak i gruntowych), była przyczynkiem mojej uważniejszej jazdy. Ostatecznie w Zabieli zjechałem z asfaltu, kierując się w stronę następnego celu - Poleskiego Parku Krajobrazowego. To był bardzo przyjemny odcinek :-) Jechałem to na otwartym terenie, to przy lasku drogą z dużą ilością piachu :-) Koła nie zakopywały się znacznie, dlatego aż się za mną kurzyło :-) Pęd sprawiał mi dużą radość :-) Poza tym okolica była naprawdę urokliwa! Gdy dotarłem do końca tego traktu, postanowiłem nie zwlekać z szukaniem miejsca na nocleg i na przestrzał zjechałem w dół, dojeżdżając do polanki położonej przy stawach. Nie było sensu zmieniać miejscówki :-) Staw położony kilka metrów ode mnie, wprowadzał dodatkowe pozytywne doznania :-) Rozbiłem się przed godziną dwudziestą pierwszą, a niebawem miało okazać się, że oprócz kuchennego zestawu biwakowego, zapomniałem również zabrać czołówki, co oznaczało ni mniej, ni więcej jak brak światła w namiocie :-)
Kategoria Wyprawki ;-)


Dane wyjazdu:
104.07 km 0.00 km teren
05:31 h 18.86 km/h:
Maks. pr.:42.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Pracowy rajd :-) dzień 2

Niedziela, 12 czerwca 2011 · dodano: 12.06.2011 | Komentarze 0

Po wczorajszej samowolce, dziś czekały na mnie już obowiązki ;-) Musiałem stawić się na stacji w Racławicach Śląskich, aby powitać pracową grupę :-) Gdy tylko wygrzebałem się z zarośli i ruszyłem w drogę, usłyszałem szelest - to mała sarenka biegła w polu :-)



Owa chwila postoju zadecydowała o tym, że rozejrzałem się jeszcze naokoło. Słońce pięknie wstawało na zboczu góry. Tak. To także będzie piękny dzień :-)





Na początek czekał mnie jednak podjazd. Rozbiłem się przecież u podnóża góry :-) Nie był on co prawda problemem, ale później porównałem sobie czas podjazdu i czas zjazdu - co oczywiste, różnica była kolosalna :-) Zjazd był oczywiście świetnym przeżyciem :-) Gdy minąłem Zlate Hory, odbiłem na szlak - swoisty skrót do Polski :-)




Niebawem znów sunąłem sobie pośród zadbanych miejscowości, a dodatkowo moim sprzymierzeńcem był płynący obok strumień. Niestety nie udało mi się wjechać na drogę, prowadzącą do Dębowca i musiałem jechać bezpośrednio przez Prudnik, ale nie przeszkadzało mi to. Dzień już był bardzo ładny, a dodatkowo byłem ciekaw, co przyniesie wyjazd z ludźmi z pracy.




Na wzniesieniu w Racławicach Śląskich, zauważyłem przed sobą grupę ludzi z rowerami. Tak, to pewnie moi :-) Gdy do nich dojechałem, Ci byli już w ruchu. Wyprzedziłem wszystkich, jednocześnie się witając i udałem się do naszego przewodnika i pomysłodawcy wyjazdu, aby zgłosić swoją obecność :-) Naszym celem był Głogówek.
Jeszcze nigdy tak dogłębnie nie zwiedziłem żadnego miejsca na rowerze :-) Zasługa leży po stronie człowieka, który zaimplementował ten wyjazd, a który jest jednocześnie wielbicielem tej miejscowości :-) Będąc na tutejszym zamku, mogliśmy nawet wejść do środka, a jakby tego było mało, wdrapaliśmy się nawet na sam dach, obserwując panoramę Głogówka :-) Tego chyba żadne z nas się nie spodziewało. Trzeba też przyznać, że dzięki nam to miejsce choć na moment odżyło.


















Po napełnieniu brzuszków, ruszyliśmy w dalszą drogę. Dzień był gorący, podobnie jak rozpalone były nasze humory :-) Trzeba przyznać, że zebrała się nam grupka niezłych pasjonatów :-) Mogę z całą pewnością stwierdzić, iż każde z nas było zadowolone z wyjazdu, a ja osobiście byłem aż zaskoczony całokształtem :-) Oczywiście od razu z kilku stron, pojawiły się pytania, kiedy następny wyjazd :-) Oby jak najprędzej! :-)



P. S. No i zapomniałem wspomnieć, że Antoś wzbudził spore zainteresowanie grupy :-) Tak... Prezentował się wspaniale :-)

Dane wyjazdu:
89.16 km 0.00 km teren
04:30 h 19.81 km/h:
Maks. pr.:45.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Pracowy rajd :-) dzień 1

Sobota, 11 czerwca 2011 · dodano: 12.06.2011 | Komentarze 0

Rano wstałem z fajnym rowerowym nastawieniem. Dzisiejszy dzień na pewno będzie pogodny :-) Ze słuchawkami na uszach wyszedłem z Benkiem na spacer i zacząłem planować wyjazd z namiotem :-)
Trasa zakładała przejazd do Czech, tamże nocleg, a następnie poranne spotkanie z ekipą z pracy i wspólny powrót.



Pogoda była przednia na taki wypad. Dodatkowo perspektywa pierwszego w tym roku wyjazdu pod namiot, także nastrajała mnie pozytywnie.




Bardzo szybko dotarłem do pierwszych wzniesień i doszedłem do wniosku, że przecież mieszkam bardzo blisko gór. Można nawet wpakować się w pociąg i podjechać choćby do tych Racławic Śląskich, aby cieszyć się pięknymi widokami :-)



Korzystając z okazji, postanowiłem odbić do miejscowości Pielgrzymów, przy której na mojej mapie zaznaczono obecność jakiegoś zabytku. Tereny były świetne :-) Jechałem sobie po górkach, mijając leniwe wioseczki :-) Oczywiście zatrzymałem się na nieco dłuższą chwilę w owym Pielgrzymowie :-)











Gdy ruszyłem dalej, coraz bardziej zaczynałem czuć się, jakbym był na końcu świata :-) W miejscowości Opawica, odnalazłem totalnie inny klimat niż ten, do którego przywykłem do tej pory. Obok drogi, stały stare chatki, ogrodzone zzieleniałym już, starym płotem. Cóż za widok! :-) W pewnej chwili asfalt skończył się w lesie :-) Tutaj zaczęła się jeszcze lepsza jazda! :-) Stopniowo wkręcałem się w klimat tego wyjazdu :-) Byłem też zadowolony z tego, iż jadąc rowerem, miałem okazję zaznać czegoś nowego - nieplanowanego. Leśna droga w pewnym momencie zamieniła się w kamienisty podjazd, ale co tam! :-) Czy mi to przeszkadza? Nie! :-) Jest pięknie! :-) I doprawdy tak było... Dzień nastrajał bardzo pozytywnie, letnio... Dla takich chwil warto żyć. Byłem na krańcu świata! ;-)








Za wzniesieniem wjechałem już na drogę asfaltową, która spadała długo w dół - to jeden z pierwszych fajnych zjazdów, który pokonałem po kilkuletniej rowerowej przerwie :-) Było tak fajnie, że aż za bardzo ;-) Dlatego też pobyt mi się przeciągnął i zrezygnowałem z wizyty w Krnovie. Prawdę powiedziawszy, to i tak planowałem przejechać go tranzytem, a więc nie była to duża strata. Granicę przekroczyłem w Chomiąży, robiąc sobie tam uprzednio krótki przystanek.




W Czechach początkowo jechałem jedną z głównych dróg, ale gdy tylko z niej zjechałem, poczułem się rewelacyjnie. Tak. Oto jadę przed siebie, mając w głowie fajne plany... :-) I do tego te widoczki... Nie martwiłem się także zanadto noclegiem. Gdy po raz pierwszy byłem w Zlatych Horach w ubiegłym roku, przez przypadek znalazłem fajną miejscówkę, do rozbicia namiotu. Teraz to wykorzystałem :-)

Kategoria Wyprawki ;-)