Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wypady, nie w(y)padki ;-)

Dystans całkowity:11362.69 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:530:50
Średnia prędkość:21.41 km/h
Maksymalna prędkość:78.56 km/h
Liczba aktywności:161
Średnio na aktywność:70.58 km i 3h 17m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
82.80 km 0.00 km teren
04:48 h 17.25 km/h:
Maks. pr.:33.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Jedziemy do Parku!, dzień 2

Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 05.06.2011 | Komentarze 0

Wstaliśmy w urlopowych nastrojach. Byłem bardzo ciekaw, co będzie nam dane dziś zobaczyć :-) Jeszcze nie przeszło mi zauroczenie tymi terenami. Po śniadaniu szybko ustaliliśmy trasę, spakowaliśmy się i wyruszyliśmy :-)


Słońce grzało jak wczoraj. Robiąc jeszcze płynne zakupy po drodze, ruszyliśmy w drogę do Parku. Wspomagając się mapą i trochę nawigacją, dojechaliśmy do pierwszego punktu. Wszystko szło sprawnie, aż tu nagle Ania złapała gumę... :-) Znowu :-) Na szczęście wszystkie potrzebne narzędzia mieliśmy pod ręką, a że zmieniając ostatnio opony zarówno w Antku jak i w Kosi doszedłem do wprawy, to postój nie trwał za długo :-) Niebawem dotarliśmy do jakieś kapliczki i ołtarza, położonego przy starej budowli, gdzie chwilę się pokręciliśmy.











Jechaliśmy dalej, zauważając przechodzącą przed nami przez drogę sarnę. W dalszej części drogi, aż rozdziawiłem buźkę na widok lasu :-) Szkoda, że aparat nie oddaje uroku tego miejsca. Zresztą nie tylko tego, bo na każdym kroku moglibyśmy się tak zatrzymywać :-)



Napawając się widokami, nieco okrężną drogą (ale za to lasem), dotarliśmy do celu dzisiejszego wyjazdu - miejscowości Paryż :-) Co prawda przejechaliśmy ją całą, ale na wieżę się nie natknęliśmy ;-)



Poczęliśmy zmierzać w drogę powrotną, wjeżdżając - znów nieco na czuja (a po wczorajszym dniu nie miałem ku temu oporów :-) ) - w polną drogę :-) Niebawem dotarliśmy do głównej, którą dojechaliśmy do Pokoju. Na tym etapie, zacząłem już trochę czuć zew prędkości, więc trochę odłączyłem się od Ani :-) Na miejscu pokręciliśmy się trochę po parku, dziwiąc się nieco, że w taki dzień jest on opustoszały. Po drodze zahaczyliśmy oczywiście o stawy. Ania zauważyła też (bo mnie to oczywiście umknęło), że punkt czerpania wody - ostatnio wyschnięty do suchej ziemi - teraz jest napełniony wodą po brzegi :-) Czyżby tyle napadało od czasu, gdy byliśmy tu ostatnim razem? ;-)






Aby nie jechać już do końca główną drogą, postanowiliśmy odbić do miejscowości Krzywa Góra. Po chwili znów sunęliśmy pięknym szlakiem :-) Na swej drodze napotkaliśmy wtedy pół gołębia - pół pawia i ładne koniki :-)




Było już oczywiste, że nie zdążymy na zaplanowany wcześniej pociąg powrotny, ale żadnemu z nas to nie przeszkadzało :-) Na miejscu obydwoje walnęliśmy się na materace, położone na trawie, a towarzyszył nam dziarski gołąb :-)

DST: 61,94 km TM: 3:44 h:min AVS: 16,5 km/h MXS: 30,2 km/h




Jazda w drodze na pociąg, początkowo była spokojna. Obydwoje żegnaliśmy się z tym miejscem wiedząc, że czeka nas powrót do rzeczywistości. W miarę jak zbliżaliśmy się do Opola, zmniejszała się ilość dostępnego czasu, natomiast zwiększała nasza prędkość ;-) Do pociągu zapakowaliśmy się w pośpiechu :-) Gdy dojechaliśmy na miejsce, pomogłem jedynie Ani dostać się na piętro, a następnie udałem się do domu, podreperowywując trochę dzisiejszą średnią ;-)

Dane wyjazdu:
99.21 km 0.00 km teren
05:12 h 19.08 km/h:
Maks. pr.:42.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Jedziemy do Parku!, dzień 1

Sobota, 4 czerwca 2011 · dodano: 05.06.2011 | Komentarze 0

Na dziś wypadał zaplanowany wcześniej wyjazd do Stobrawskiego Parku Krajobrazowego. Przed opuszczeniem Kędzierzyna, musiałem jednak wstąpić do Ani po jej rzeczy i dojrzeć Bronka i Kazika (vel Stefana :P ). Zrobiłem jeszcze małe zakupy na drogę i w długą! :-) Czekała mnie piękna przejażdżka w gorący dzień :-)


Na Kuźniczkach zagapiłem się i przejechałem wjazd na szlak za Kanałem, ale wjechałem w następną uliczkę i niebawem dotarłem tam, gdzie chciałem, nieco przedzierając się przez chaszcze :-) Plan podróży zakładał wjazd na Górę św. Anny i przejazd przez Kamień Śląski. Osiągnąłem go, jadąc do Anki standardową drogą. Było bardzo gorąco. Na podjeździe powyprzedzali mnie wszyscy :-) Oczywiście Ci zmotoryzowani :-) Gdzieś w 1/3 lekkiego podjazdu przed zwrotem, zauważyłem dwa rowery w rowie. Ich właściciele zajadali czereśnie z przydrożnego drzewa. Trzeci siedział na rowerze i pilnował. Kilkadziesiąt metrów później, minęły mnie dwie zakonnice w białej skodzie. Oj... To się chłopakom dostanie! ;-) Po kilku chwilach jazdy, a jeszcze przed nawrotem, dostrzegłem wóz opancerzony ;-) To znaczy pokryty blachą wóz cywilny, stylizowany na czołgo-amfibię ;-) Jak się później okaże, w dalszej trasie, spotkam jeszcze na drodze cabrio z lat trzydziestych ubiegłego wieku i przepięknie odrestaurowaną Warszawę. Takie smaczki też się przecież liczą :-) Na szczycie góry, zatrzymałem się jedynie na moment, a postój na uzupełnienie płynów, zrobiłem sobie kilka kilometrów dalej. Po chwili na drodze zatrzymało się BMW na wrocławskich rejestracjach, wiozące eleganckiego pana i panią. Kierowca zapytał o drogę do Strzelec Opolskich - szybko pokazałem na nawigacji i po problemie :-) Prowincja, bo prowincja, ale za to jaka! ;-) Zabrać się nie chciałem. "Nie, dziękuję - wolę rower" ;-)
Na skrzyżowaniu skierowałem się na Strzelce, aby za chwilę odbić w boczną uliczkę. Niepewny swego podróżniczego losu, postanowiłem zapytać o drogę miejscowych. Niestety nie był to dobry pomysł, bo Ci z powrotem skierowali mnie na główną, a jak się później okazało jadąc prosto, dotarłbym po sznurku tam, gdzie chciałem. Nie wyszło jednak źle, bo po chwili - zauważając czerwony rowerowy szlak - postanowiłem na niego wjechać. Byłem w rejonie, którym w tamtym roku wracaliśmy z Anią z Surowiny. Praktycznie widziałem zjazd z głównej w stronę Góry św. Anny :-) Od tego momentu zaczęła się moja przygoda z dzisiejszym wyjazdem :-)
Do Kamienia Śląskiego dotarłem bocznymi drogami, czasem nie wiedząc nawet, gdzie dokładnie się znajdowałem :-) Od razu pomyślało mi się o Rumunii i opisach wypraw, gdzie asfalt kończył się w lesie :-) Tu miałem taką namiastkę :-) Oczywiście bardzo mi to odpowiadało :-)





Co prawda plan był taki, aby przez Kamień jedynie przejechać, ale jadąc obok parku usłyszałem, że jest tam jakaś impreza. Postanowiłem więc sprawdzić, co się tam dzieje :-) Na miejscu stwierdziłem, że był to raczej jakiś miejscowy festyn - raczej nie wesele, bo panny młodej nie widziałem ;-) Objechałem park i wróciłem na drogę, po chwili zatrzymując się w sklepie, aby kupić coś do picia. Jak się później okaże, w ciągu tego przejazdu wypiłem trzy litry płynów. Na wylocie wpadła na mnie biedronka i jechała ze mną aż do Tarnowa Opolskiego, przechodząc z ramy, to na jedną, to na drugą manetkę :-) Ależ to był fajny widok :-) Pod koniec naszej wspólnej podróży widać było, że zaczyna zbierać się do lotu, ale chyba powstrzymywał ją pęd wiatru. Zacząłem nawet kibicować jej w myślach, ale odleciała dopiero wtedy, gdy na głos krzyknąłem "No dawaj mała!" :-) Mam nadzieję, że nie da się zjeść...






Gdy wyjechałem poza zabudowania, znów mogłem zaznać leśnej ciszy. To zjeżdżałem z asfaltu prosto do lasu, to wjeżdżałem do niego, pokonując uprzednio uliczki, uczęszczane jedynie przez miejscowych. To, że robiłem to w ciemno nie przeszkadzało mi w ogóle - ważne było jedynie to, aby zachować kierunek jazdy :-) W jednym z miejsc, natknąłem się na "teren ochrony bezpośredniej", czyli jak można sądzić - po prostu bunkier :-) Muszę stwierdzić, że był bardzo zadbany :-) Cały czas jechałem bocznymi dróżkami, lub lasem. Było cudnie! :-) Nawet palące słońce w ogóle mi nie przeszkadzało. Gdy dotarłem do krajowej czterdziestki szóstki, postanowiłem pojechać prosto. Nic to, że po kilkudziesięciu metrach asfalt się skończył i zaczęła się polna droga! :-) Absolutnie w ogóle mi to nie przeszkadzało! :-) Zostało mi to wynagrodzone, bo natknąłem się na pomnik przyrody - dąb szypułkowy. W rzeczce obok, kąpały się jakieś chłopaki :-) Cóż za niespodziewane miejsce! :-) Kolejny postój był na mostku, gdzie po chwili zjawili się przejazdem inni rowerzyści :-) Jadąc dalej stwierdziłem, że chyba jestem w niebie :-)




Na kolejnym postoju w jakieś wsi, widziałem psa kierującego traktorem, a gdy ruszyłem w drogę, za ogrodzeniem jednego z domostw - przy śmiechu domowników i moim - zaczęły gonić mnie dwa małe psy. Wyglądało to tak, że przez pierwsze dwa metry, to ja byłem celem do obszczekania, następnie pierwszy pies zaczął w biegu gonić naokoło swój ogon, a po chwili ten z tyłu zaczął na niego szczekać. Wyglądało to przekomicznie :-))
Niebawem przeciąłem ostatnią wylotówkę z Opola, po której całkiem niedawno jechałem - teraz bezpośrednim celem była już Surowina. Mimo, że cały czas jechało mi się fajnie, to jednak po kilku kilometrach dalszej jazdy musiałem przystanąć, gdyż poczułem, iż tracę świeżość. Traf chciał, że obok biegła droga wgłąb lasu. Sprawdziłem na nawigacji kierunek... Dojechać dojadę! :-) Tak więc ostatnim dzisiejszego dnia leśnym skrótem, dotarłem do Świerkli, a następnie do końcowego celu dzisiejszego wyjazdu, gdzie zgotowano mi miłe powitanie :-) Co prawda bez chleba i soli, ale to chyba jeszcze nie czas... ;-)



Nie spodziewałem się, że na tak długim odcinku, zdołam przejechać trasę, jadąc praktycznie cały czas lasami. Coś niebywałego! :-) Co innego przejechać 100 km po okręgu na jakimś obszarze, a co innego przejechać po linii prostej, przez prawie pół województwa :-) Nie pomylę się chyba, jeśli stwierdzę, iż była to najlepsza rowerowa trasa tego typu w tym roku :-) 100 km jechane momentami dosłownie na czuja :-) Aby z dala od urbanizacji! Coś pięknego... :-) Tak, to można odkrywać swoje tereny! :-)
Był to też mini test dla Antka. Pierwsze spostrzeżenie, to drętwiejąca prawa dłoń. Chyba będzie trzeba nieco inaczej ułożyć kierownicę. Być może także i siodełko będzie do wymiany przed wyprawą... Poza tym, jak najbardziej OK! :-) Dał rady :-) Potwierdził wysoki komfort jazdy, bo np. wybieranie wybojów, czy nierówności, to w jego wykonaniu pierwsza klasa :-) W porównaniu z poprzednim bagażnikiem i sakwami, nie musiałem też uważać na to, aby nie zahaczać o nie piętami :-)
Do tego momentu moja statystyka wyglądała następująco:

DST: 89,84 km TM: 4:32 h:min AVS: 19,7 km/h MXS: 42,9 km/h

Wieczorkiem wybraliśmy się jeszcze z Anią do Brynicy. Jechałem już bez sakw i był to spokojniejszy wyjazd. W drodze powrotnej postanowiliśmy jeszcze sprawdzić jeden leśny trakt, ale ostatecznie wróciliśmy się, gdyż wychodziło na to, ze nie dojedziemy nim do celu.
_
Oby takich dni było więcej :-)

Dane wyjazdu:
52.23 km 0.00 km teren
02:48 h 18.65 km/h:
Maks. pr.:47.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Piotrkowa wycieczka? ;-)

Niedziela, 29 maja 2011 · dodano: 29.05.2011 | Komentarze 0

Wczoraj poszedłem późno spać, pogrążony w temacie wyboru sakw i innego osprzętu do nowego roweru. W sumie, to chyba nawet rower mi się śnił... Rano także zostałem zbudzony przez rowerowe myśli i od razu włączył mi się dylemat na temat licznika... To już chyba nie jest pasją, a obsesją... ;-)



Trochę błądząc na osiedlu, dotarliśmy wraz z Piotrkiem do parku. Co prawda była to "piotrkowa" wycieczka, ale za miastem okazało się, że to mnie przypadł zaszczyt dowodzenia :-) Jako że wczoraj padało, jechaliśmy asfaltem omijając nieutwardzone drogi. Oczywiście z miejsca, włączyło się nam gadanie :-) Gdy dotarliśmy na miejsce, poczuliśmy klimat wakacji... Tam dopiero włączyła się nam gadka, a po czasie Piotrek wskoczył do wody, natomiast ja siedziałem na brzegu, także nie pozbawiony atrakcji - przyjechały crossy, gość na quadzie i przypałętał się pies :-)







Gdy Piotr wyszedł zaproponowałem, abyśmy zrobili jeszcze jedno kółko, ale zanim się zebraliśmy, zrobiło się na tyle późno, że postanowiliśmy jednak udać się już do swoich domów. Warto dodać, iż podczas tej rozmowy, wpadłem na świetny pomysł, dotyczący szczegółów pewnego konceptu wykorzystania Kośki - ale to dopiero za kilka lat ;-)
Oczywiście znów zaczęliśmy gadać, a na ostatnim skrzyżowaniu w lesie, Piotr wypatrzył ciekawych kształtów chmurę. Co prawda rozwiało ją po kilku minutach, ale był to zjawiskowy widok. Ja tymczasem postanowiłem zaryzykować i odszukać wjazd na szlak, co zresztą udało mi się bezbłędnie :-)




Postanowiliśmy też w drodze powrotnej, jechać nieutwardzonymi drogami. Co prawda musieliśmy ominąć kilka dużych kałuż, ale zestawiając to z brakiem samochodów, bilans był dla nas oczywiście jak najbardziej pozytywny :-)




Dane wyjazdu:
100.09 km 0.00 km teren
04:18 h 23.28 km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Pomiędzy babim latem

Niedziela, 22 maja 2011 · dodano: 22.05.2011 | Komentarze 0

Co prawda przez weekend miało padać, ale wyszło na to, że będzie ładna pogoda. Wczoraj miałem ciężki rowerowy dzień. Antek coś nie taki jak trzeba, a Kośkę musiałem wypożyczyć - pierwszy i ostatni raz. Przez to całe zamieszanie, zapomniałem naładować zapasowych baterii do aparatu i nawigacji i wyjechałem dopiero po dwunastej, wciąż jeszcze obciążony emocjonalnie wczorajszymi wydarzeniami.



Cel miałem jasny: Pławniowice. Po dwóch metrach doregulowałem siodełko i jazda! :-) Było bardzo ciepło, wręcz gorąco. Skierowałem się na drogę rowerową, a później do Kuźniczek. Gorąco dodawało mi kopyta. Następnie obrałem trasę na Lenartowice i przez działki dotarłem do Blachowni, a później odbiłem na drogę zakładową. Przyjemnie płynąłem sobie drogą do Kuźni, zatrzymując się na krótki przystanek.



Kolejny odbyłem już w lesie, na drodze w kierunku Rudzińca. Tym razem zatrzymałem się z powodu pragnienia, jakie zaczynało mi lekko dokuczać. Cały czas trzymała mnie też trauma wczorajszych wydarzeń.



Gdy wjechałem na asfalt, zaczęło się kręcenie kilometrów :-) W lesie przed Pławniowicami, minąłem kilkunastoosobową grupę młodzieży, a później nadjechała znad przeciwka kolejna - nieco mniejsza, złożona z cyklistów w różnym wieku. Przegapiłem też stałe miejsce postoju, ale to przecież nie był problem :-) Nie miałem zamiaru jechać nad jezioro w Pławniowicach i nie zatrzymując się, skierowałem się w dalszą drogę.
Za Kleszczowem usłyszałem straż. Mam nadzieję, że nie płonie żaden las - byłoby nieciekawie... Po kilku kilometrach jazdy musiałem zjechać na pobocze, gdyż chyba właśnie owa jednostka nadciągała z przeciwka. Po odbiciu na Bojszów zauważyłem przed sobą wzniesienie, a z racji nieodpowiedniego przygotowania do jazdy (znowu!), nie bardzo miałem ochotę na nie wjeżdżać. Spokojnie jednak dałem radę. W Rachowicach natknąłem się na fajny, drewniany kościółek i zauważyłem, że - o dziwo - asfalt prowadzi zielonym szlakiem rowerowym! :-) Dostałem powera i przyśpieszenia :-) Po kilku kilometrach, dotarłem do ładnych stawów przy drodze. Przy jednym z nich siedzieli ludzie (na pozostałych był zakaz wstępu), a ja przejechałem przez ścianę babiego lata, które tak na dobrą sprawę towarzyszyło mi od samego początku wyjazdu :-) Zrobiło się tak jakoś ładnie, przyjemnie... A może na wyprawę w tym roku, obiorę jakiś cel w Polsce? Nawet wstępną trasę ułożyłem w głowie dosłownie po sekundzie :-) Poczułem się odprężony. Dopiero teraz zeszło ze mnie ciśnienie wczorajszego dnia. Niebawem wjechałem na główną i zgodnie z wcześniejszym zamiarem, zlokalizowałem otwarty sklep w Sierakowicach, gdzie zrobiłem małe zakupy, przystając na jego zapleczu.
Gdy wróciłem na główną zauważyłem, że obok między polami, jedzie trzech rowerzystów. Hm... Czyżby ładna droga rowerowa? Postanowiłem zjechać w kolejną boczną uliczkę na czuja i chwilę później, dotarłem do szlaku rowerowego :-) Jadąc nim natrafiłem na kolejny staw, umiejscowiony już przy zabudowaniach. Przy brzegu pływała średniej wielkości kaczka, a na brzegu siedział zapatrzony w nią kot. Kaczka wyglądała tak, jakby chciała zadać mu pytanie w stylu "co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?" :-) Nie chciałem się zatrzymywać, a szkoda że nie mam wciąż aparatu pod ręką (kierownicą ;-) ), bo wyglądało to przesympatycznie :-) Przecinając główną, zauważyłem znak informujący o kapliczce św. Magdaleny. Planowałem poszukać tego miejsca (wspominała mi o nim Ania), a tu raptem trafiłem na nie ot tak! :-) Wyjazd zrobił się naprawdę ciekawy! :-) Zmierzając tam, zatrzymałem się jeszcze na chwilę na mostku.



Kapliczka gościła akurat grupę rowerzystów, więc uznałem że tym razem nie będę się tu zatrzymywał i tylko zerkałem na nią podczas jazdy. Może przyjedziemy tu kiedyś z Anią w tygodniu, to nie będzie ludzi. Fajnie, że już wiem, gdzie to dokładnie jest - zaznaczyłem nawet współrzędne w nawigacji :-) Lasem do Dziergowic przemknąłem szybkim tempem mimo, że znów wiało z przeciwka. Chyba tą drogą będzie trzeba jeździć zawsze w drugą stronę ;-) W międzyczasie minąłem też trójkę rowerzystów: jednego pana z sakwami i dwie towarzyszące mu panie. Przez drogę przebiegła mi też jaszczurka :-)
Sunąłem bez zatrzymania aż do Lubieszowa, gdzie wjechałem na szlak i ułożyłem trasę w ten sposób, że aż do Starego Koźla, jechałem poza drogami asfaltowymi. Po drodze wstąpiłem jeszcze do Ani. Trzeba przyznać, że byłem zmęczony wyjazdem. Jakoś ostatnio lekceważę energetyczne przygotowanie organizmu, do tak długich wypadów. Gadaliśmy między innymi o Antku. Podzieliłem się swoimi obawami, co do ściągania roweru na lewo podczas jazdy i po około pół godzinie udałem się w drogę do domu. Przejeżdżając przez drugi most na Odrze, minąłem w dole w bliskiej odległości statek wycieczkowy. No tego to tu jeszcze nie widziałem! :-) Zatoczyłem półokrąg już za mostem, aby cyknąć fotkę, ale ostatecznie zrezygnowałem, gdyż chyba jednak za dużo zachodu by z tym było ;-)

Dane wyjazdu:
70.48 km 0.00 km teren
02:57 h 23.89 km/h:
Maks. pr.:48.80 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wracam do żywych :-)

Niedziela, 8 maja 2011 · dodano: 08.05.2011 | Komentarze 0

Rano wychodząc z Benkiem zauważyłem, że chodniki są mokre, a niebo pokrywa warstwa szarych chmur. Od razu jednak pomyślałem sobie, że wyjdę dziś po południu na godzinę, lub dwie. Odczuwałem jeszcze skutki wczorajszego wyjazdu. Już jednak po godzinie zrobił się ładny dzień. Postanowiłem więc wyjść wcześniej z zamiarem przejechania jakiś 50 km. Trasa? Jak najbardziej zielono :-)



Na naszej pożal się drodze rowerowej, dopadł mnie przeciwny wiatr. Minąłem dwóch rowerzystów jadących sobie lekko jak motylki. Czy tylko ja zawsze muszę mieć wiatr w twarz? :-) Na polnej drodze na Żabieniec, przestraszony bażant poderwał się z przydrożnych krzaków i uciekł w popłochu dobre kilkadziesiąt metrów w głąb pola. Heh... :-) Ja wystraszyłem jego, a on mnie :-) Kolejny napotkany zwierzak był już spokojniejszy - był to martwy wąż, leżący na drodze do kłodnickiego lasu. Zatrzymałem się na chwilę, aby na niego popatrzeć i za moment usłyszałem szelest - tym razem sprawcą zamieszania, była przebiegająca jaszczurka :-)





Szybko dostałem się na Kuźniczki i - jak to już mam w zwyczaju - obrałem drogę ku tamtejszemu jeziorku. Czmychnąłem tamtędy szybko, wyjeżdżając na główną i kierując się w stronę Cisowej. Gdy przejeżdżałem przez most na kanale, uderzyła mnie ilość przebywającego tam ptactwa.




Do Azot jechałem sprintem. Lecz się tym, czym się zatrułeś - zdaje się, że ta recepta wszelkiej maści pijaków ma zastosowanie i tutaj ;-) Z racji zmiany nawierzchni, minimalnie zwolniłem w lesie. Wykonałem też dwa postoje, podczas których zrobiłem kilka fotek.





Na rudzkich traktach także nie ściągałem buta z pedałów :-) Na tym odcinku towarzyszyły mi bzykające świerszcze i śpiewające ptaki :-) Tutaj, to chyba zawsze jest pięknie :-) Na drogę do dziergowickiego jeziora wpadłem tak rozpędzony, że o mały włos nie potrąciłem cytrynka ;-) Tak :-) Wracam do życia! :-)





Po jakimś czasie minąłem Bierawę, a do mostu w Cisku dojeżdżałem czterdziestką :-) Zostałem jednak wyprzedzony przez jakiś samochód ;-) za którym puściłem się po przejechaniu przez most (MXS). Na polnym skrócie w Cisku wykonałem krotki postój z batonem w ręku (tak, tak, uczymy się na błędach ;-) ), a następnie dojechałem do Landzmierza, gdzie przy drodze napotkałem, siedzącego na wyprostowanych łapach psa. Grzeczny piesek, czy niegrzeczny piesek? Popatrzył jedynie na moją stopę, gdy go mijałem. Grzeczny piesek ;-) Czekał mnie teraz trochę nielubiany przeze mnie odcinek, ale jednak musiałem go pokonać. O dziwo jechało mi się na nim bardzo lekko i przemierzyłem go praktycznie niezauważalnie :-) Na Dębowej spotkałem black dog'a (że niby na jezdnię wybiegł ;-) - ot taki, czarny, wiejski kundelek, a następnie ładnie jadąc parkiem, dojechałem do domu :-)

Dane wyjazdu:
137.50 km 0.00 km teren
05:46 h 23.84 km/h:
Maks. pr.:39.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

W (nie powiem co ;-) )

Sobota, 7 maja 2011 · dodano: 07.05.2011 | Komentarze 0

Benek zrobił mi dziś pobudkę :-) Był już na dworze z Łukaszem, ale widać i ze mną przejść się chciał ;-) Słońce zaczynało lekko przypiekać...



Niebo było czyste, ale za to wiał silny wiatr. Dawał mi się we znaki do tego stopnia, że na obwodnicy kilka razy przemknęło mi przez myśl, aby nie pchać się dziś w tak długi wyjazd i wrócić do domu. Kolejne ciosy spadały na mnie na drodze do Sławięcic. Jej fatalna nawierzchnia doprowadziła do tego, że nawet raz zakląłem bardzo głośno. Gdy w końcu dotarłem do Niezdrowic, mogłem cieszyć się widokami i ciszą, jaką zapewniał tutejszy piękny las. Zwróciłem też uwagę na to, iż do tej pory jechałem bez żadnego przystanku. Postanowiłem więc, że pokonam cały dystans do Pławniowic bez żadnego stopu i choć na miejscu dopadł mnie mały kryzys, to i tak byłem z siebie zadowolony :-)
Nie chciałem spędzać za dużo czasu nad jeziorem i potraktowałem je tylko i wyłącznie w charakterze mety pierwszego etapu dzisiejszego wyjazdu. Po krótkiej chwili ruszyłem więc przed siebie, znów walcząc nieco z wiatrem. W Niewieszach napotkałem bociana, który poderwał się do lotu, akurat wtedy, gdy przejeżdżałem pod gniazdem. To był bardzo fajny widok :-) Po chwili zatrzymałem się na przystanku, aby nieco odsapnąć. Swojego rodzaju ciszę, urozmaicili mi motocykliści, jadący w dużej grupie chyba na jakiś zlot. Robiło się naprawdę ciepło. Począłem się zbierać i wtedy nadjechał jeszcze jeden motocyklista, prowadząc naprawdę pięknie odrestaurowany, stary kremowo-beżowy motocykl, wyróżniającym się z ogółu motorów jakie widziałem w życiu na tyle, że zapadł mi w pamięć.
Droga po której teraz jechałem, to była istna tragedia. Równie dobrze asfaltu mogłoby nie być. Jeden z motywów wyglądał tak: samochody omijające szerokim slalomem wyboje i wykopy w drodze, a obok znak informujący o obszarze zabudowanym miejscowości Toszek, z odręcznym dopiskiem "Uwaga droga rozje***a". W ogóle panował tam istny rozpizdziel (tak niestety trzeba to nazwać). Na pierwszej prostej minęły mnie trzy straże pożarne, jadące pewnie na dogaszanie zgliszczy, które były widoczne w pewnej odległości od drogi, następnie przede mnie dosłownie wrył się jakiś debil w Peugeot'cie Partner'ze, kurząc na mnie z owych wybojów (na szczęście rowerem byłem w stanie jechać szybciej, więc niezwłocznie go wyprzedziłem), a jeszcze później przy jeziorze stała kolejna straż i ruch odbywał się wahadłowo. Gdy już zjechałem z głównej i myślałem, że jakoś odetchnę, moim oczom ukazał się pies, którego o dziwo się jakoś wystraszyłem. Na szczęście schował się w rowie.




W końcu mogłem odetchnąć i zacząć cieszyć się jazdą. Niebawem dotarłem do ładnej miejscowości o nazwie Świble, gdzie... dostałem owadem w ucho! Uderzenie było na tyle silne, że wyraźnie odczułem ból. Wyjeżdżając z zabudowań, wjechałem na polną, średnio wyboistą drogę. Zrobiło się też trochę chłodno. Po jakimś czasie minąłem trzy młodociane rowerzystki i zauważyłem, że wjeżdżam na szlak. Tutaj! Jakoś nie chciało mi się wierzyć :-)




W końcu jechałem nieco lepszym odcinkiem drogi. Było spokojniej, ciszej, a pośród zieleni śpiewały ptaki. Minąłem leśne bagienko, z lewej strony stykające się z drogą, a z prawej bardzo ładnie porośnięte. Obydwa zbiorniki były połączone cieniutką nitką, biegnącą w poprzek drogi.




Przez Zawadzkie przemknąłem sobie spokojnie, ale już zaczynałem odczuwać lekkiego dołka w żołądku. Nie za bardzo było się gdzie zatrzymać na jakieś zakupy (a i mnie nie bardzo się chciało), więc postanowiłem jechać dalej, z zamiarem zatrzymania się w jednej z następnych wiosek. Niestety zapomniałem o tym, że w sobotę na wioskach sklepy są raczej otwarte krótko i niestety - czarny scenariusz się ziścił. Wszystkie sklepy po drodze były pozamykane! Mnie dopadł kryzys taki, że ledwie toczyłem się po równej drodze 15-20 km/h. Było źle. Jeszcze nigdy na rowerze nie miałem takiego kryzysu. W końcu doturlałem się do Dobrodzienia. Czekolada, dwa batony... Lepiej... Dostałem zastrzyk energii.




Ruszyłem dalej, ale już do końca wyjazdu nie odzyskałem optymalnej sprawności. W jednej z wiosek, przez które przejeżdżałem, pozdrowił mnie jakiś chłopak, siedzący w BMW z serii wiejskiego tuningu. +10 do respektu ;-) Później przejechałem coś wcześniej przejechanego, ale nie wiem co to było ;-) Jednolitym tempem jechałem aż do Kosic, które od razu skojarzyły mi się ze słowackimi Koszycami, co poniekąd wprawiło mnie w dobry nastrój :-) Zacząłem cisnąć.
To był decydujący moment wyjazdu. Od tego jak przejadę ten odcinek do Opola zależało to, czy zdążę na wybrany przez siebie pociąg, czy też będę musiał spędzić dwie godziny na oczekiwaniu na kolejny. Opcja "michałowa" też była średnio prawdopodobna, bo mój telefon był na wyczerpaniu. Przy Jeziorze Turawskim, minąłem jakiś pomnik przyrody, wyhamowując nawet aby wrócić do niego z aparatem, ale od razu przypomniało mi się o ograniczającym mnie czasie. Po ilości samochodów doszedłem do wniosku, że nad akwenem spędza czas duża liczba ludzi. Znów zacząłem cisnąć, z czasem coraz to lepiej oceniając swoje szanse na powodzenie. Na stację wpadłem na 10 minut przed odjazdem pociągu, poniekąd zadowolony z tego, że pomimo takiego kryzysu i niepełnej formy, udało mi się pokonać przecież niemały dystans trzydziestu kilometrów na ładnym sprincie.
Gdy wszedłem do pociągu wiedziałem, że mój organizm jest zmęczony, ale świadomość tego gdzie i po co się znajduję, trzymała mnie w pionie. Co prawda o tym, że "jakoś lekko mam na plecach" zorientowałem się dopiero, gdy wszedłem na rower, będąc na stacji w Kędzierzynie już poza peronem, ale chyba mimo wszystko nie był to efekt zmęczenia, tylko ogólnego roztargnienia :-) Po plecak wróciłem sprintem :-) Dobrze, że pociąg kończył bieg i nikt już do niego nie wsiadał. Co prawda konduktorzy chcieli ode mnie łapówkę za ponowne wejście do pociągu, ale łatwo się nie dałem ;-)

Dane wyjazdu:
89.47 km 0.00 km teren
04:15 h 21.05 km/h:
Maks. pr.:39.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Stobrawski Park Krajobrazowy, dzień 2

Sobota, 30 kwietnia 2011 · dodano: 01.05.2011 | Komentarze 0

Trochę dziś pospałem ;-) Mieliśmy wyjechać rano, ale... jakoś tak się złożyło ;-) Przeprowadziliśmy też obchód gospodarstwa, a następnie krótko przygotowaliśmy się do drogi i wyruszyliśmy! :-)


Dzień zapowiadał się pięknie. Pierwsze kilometry przejechaliśmy równym i takim samym tempem. Nawierzchnia drogi była ładna, naokoło spokojnie... Już na tym etapie podziwialiśmy widoki i cieszyliśmy się jazdą, a przecież te "główne" atrakcje były jeszcze przed nami :-) Na ostatniej prostej przed Łubnianami, przypomnieliśmy sobie o ubiegłorocznej wyprawie - grzało wtedy jak cholera :-) Chwilę później doszedł do nas zapach rzepaku z pobliskiego pola... Za Łubnianami zauważyliśmy, że ostatnie domki są jakby inne, odrębne niż reszta - jakby wyrwane z czasoprzestrzeni, o innym charakterze. Tymczasem wjechaliśmy do Stobrawskiego Parku Krajobrazowego...
Niedługo kazał on nam czekać na to, abyśmy zaczęli się nim zachwycać. Niby to tylko las, ale jest jakoś tak inaczej... bardziej kolorowo, zieleń jakby bardziej zielona... jednym słowem: było przepięknie! Jechaliśmy leśną drogą, a w pewnym momencie dosyć przypadkowo zatrzymałem się przy jakieś czerwonej tabliczce. Okazało się, że był to zakaz niszczenia mrowisk. Hm... No jasne! Naokoło nas znajdowały się ogrodzone mrowiska! Jedno z nich dosłownie całe się poruszało! :-) Gdyby mogło, to pewnie biegałoby po tym lesie! :-) Po raz kolejny uznaliśmy, że przyjazd tutaj był bardzo dobrym pomysłem. Czuliśmy się szczęśliwi, że możemy przebywać w takim miejscu. Brawa dla pomysłodawczyni! :-)



Jadąc dalej, minęliśmy skarpę porośniętą krzewami jagód, a następnie dojechaliśmy do skrzyżowania, na którym skręciliśmy w złym kierunku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że mieliśmy do dyspozycji i mapę i nawigację :-) Co prawda początkowo jechaliśmy dobrze, ale ja zarządziłem odwrót. Ot taki ze mnie wódź ;-)
Nie wiem jakie widoki czekałyby na nas, gdybyśmy jechali wcześniej założoną trasą, ale tutaj także było przepięknie! :-) Co chwila odwracaliśmy głowy, mijając to piękne polanki, to zagajniki, czy też małe rzeczki. Ptaki także świergotały aż miło! :-) Ja natomiast cały czas przekręcałem nazwę miejscowości ku której zmierzaliśmy, wymawiając ją jako "Zagwiżdże" :-)



Niebawem dojechaliśmy do przysiółka Mańczok, gdzie natknęliśmy się na zabytkową kapliczkę. Na wylocie trochę obszczekały nas psy, które co prawda były za ogrodzeniem, ale Ania i tak jakby trochę na chwilę wróciła do rzeczywistości ;-) Za zabudowaniami musieliśmy pokonać nieco piaszczystą drogę, a gdy wjechaliśmy znów do lasu, zrobiliśmy sobie mały postój, gdyż widoki były przednie. Las żyje!




Gdy ruszyliśmy ponownie, oddaliłem się na kilkanaście-kilkadziesiąt metrów od Ani, aż tu nagle jaszczurka przebiegła mi przez drogę :-) Zahamowałem awaryjnie, informując Anię o tym fakcie :-) Na jej rewanż nie musiałem czekać długo :-) Jako że musiałem przystanąć na moment, teraz to ja byłem goniącym :-) Gdy dojechałem do Ani, ujrzałem ją stojącą na zakręcie i pokazującą mi, abym zachował ciszę. Podjechałem więc spokojnie i moim oczom ukazał się... zając siedzący na brzegu drogi, który kompletnie nic nie robił sobie z naszej obecności! Z pół minuty trwało, zanim zamknąłem jadaczkę z wrażenia. Także w tym czasie zając postanowił czmychnąć sobie do lasu, a zrobił to tak spokojnie, jakby chciał nam powiedzieć "I tak mnie nie dogonicie" ;-) Byliśmy w małym szoku, a jednocześnie bardzo cieszyliśmy się z jakże udanego wyjazdu. Po raz kolejny jednak dał o sobie znać brak aparatu pod ręką.
Chwilę później wjechaliśmy do Zagwiździa (od tej pory przestałem przekręcać nazwę ;-) ), a później asfaltową drogą w lesie, dojechaliśmy do Grabic. Zacząłem też jechać swoim tempem. W Radomierowicach skierowaliśmy się w stronę znajdującego się tam pomnika przyrody - 350-letniego dębu szypułkowego, stojącego obok także zabytkowego kościoła. Pokręciliśmy się tam dłuższą chwilę, robiąc oczywiście fotki. Po czasie zauważyłem też, że to raczej my byliśmy aktualnie największą atrakcją wioski ;-)




Niedługo potem znów byliśmy na leśnej ścieżce. Słońce zaczynało przygrzewać, ale mimo to dzień był wciąż idealny na wycieczkę taką jak nasza. Cały czas nie opuszczał nas dobry humor i samopoczucie :-) Tereny doprawdy przecudne! Doprawdy nie sądziłem, że będę zachwycony aż do tego stopnia.




Według mapy, w Święcinach - przez które właśnie przejeżdżaliśmy - też znajdowały się pomniki przyrody, a także zabytkowe budynki - co prawda bardzo zaniedbane - ale faktycznie odmienne. Ania rzuciła, że skoro tu jesteśmy, to możemy podjechać do pobliskiego rancza. Pokręciliśmy się tam chwilę, a gdy wyjeżdżaliśmy minęliśmy na drodze samochód na lubelskich rejestracjach. Niesiony entuzjazmem dzisiejszego dnia, zamieniłem dwa słowa ze swoimi krajanami :-)






Jadąc asfaltem, cały czas mieliśmy okazję do podziwiania widoków. Cały dotychczasowy dzień skłaniał mnie też ku stwierdzeniu, iż był to chyba najbardziej pozytywny tegoroczny wyjazd. Przed Fałkowicami dostrzegliśmy bociana na polu, obserwowanego zarówno przez nas, jak i przez rolnika, robiącego sobie przerwę nieopodal. Muszę przyznać też, iż w ogóle na tych terenach jest zadziwiająco dużo bocianich gniazd. Gdy wjechaliśmy do Fałkowic, znów zrobiliśmy krótki postój - tym razem za sprawą pasących się przy drodze ładnych krówek :-)




Przemierzając dalsze kilometry, dotarliśmy do Starościna, kręcąc się tam kilka minut. Już trochę czas nas naglił. Zadzwoniłem do Michała, aby umówić się na godzinę spotkania. Oglądany przez nas pałacyk - de facto cel dzisiejszego wyjazdu - był trochę zaniedbany, ale ponoć jest już wykupiony, więc na pewno będzie odrestaurowany. Szkoda tylko, że stanie się niedostępny...







Niebawem ruszyliśmy w drogę powrotną, skręcając w bardzo słabo oznakowany szlak rowerowy. Mimo niewielkich wątpliwości, postanowiliśmy jechać dalej. O słuszności wyboru, przekonały nas dwie turystyczne tablice informacyjne. Na końcu owego szlaku zatrzymaliśmy się przy rzeczce, a następnie przy jeziorku pełnym łabędzi.





Znów zacząłem jechać swoim tempem. Ania tymczasem zaczęła coś narzekać na kolano, ale chyba tak naprawdę, to nieco bardziej pochłonięta była napawaniem się mijanymi przez nas widokami ;-)



Po kilku przejechanych kilometrach, znów byliśmy w Fałkowicach, zatrzymując się na skrzyżowaniu i studiując mapę ;-) Było to trochę utrudnione, bo znajdujący się za ogrodzeniem pies, chciał dobrać się nam do skóry ;-) Następnie za Domaradzem oddzieliliśmy się od siebie, ponieważ ja przystanąłem, aby uwiecznić ładną kapliczkę, stojącą przy drodze.




Jadąc dalej, zdecydowaliśmy się dojechać do Pokoju asfaltem, zahaczając o stację benzynową, gdzie zapchaliśmy nasze żołądki hot dogami :-) Gdy dojechaliśmy do miejscowości, znów odbiliśmy między drzewa i znów byliśmy zachwyceni :-) Znajdowaliśmy się w parku, którego historia sięga początków XIX wieku. Na jego terenie znajdował się także posąg lwa, postawiony ku czci jednego z niegdysiejszych właścicieli Pokoju.







Jak się później okazało, park nie był jedyną tutejszą atrakcją. Na wylocie natknęliśmy się bowiem na bardzo ładnie położone stawy hodowlane. Naokoło było spokojnie, czysto... Aż chciało się pozostać tu dłużej. Nas jednak gonił już czas. Ruszyliśmy dalej, napotykając jeszcze za parkiem punkt czerpania wody - wysuszony do cna :-)





Zająłem się uwiecznianiem tychże jakże pięknych chwil, tymczasem Ania zauważyła na horyzoncie brzydko wyglądające chmury i faktycznie - zaczęło padać, gdy tylko ruszyliśmy. Puściłem się w długą, z zamiarem poczekania na pierwszym przystanku. Czasem zacinało aż miło, ale mimo to jechało mi się bardzo przyjemnie :-) Przez głowę co jakiś czas przechodziły mi też myśli o Ani - czy sobie radzi? Gdy dojechałem do Kup, zadzwoniłem do Michała - już wyjechali z Opola. Uznałem więc, że dobrym pomysłem będzie, gdy wrócę sam, a następnie wrócimy po Anię samochodem. Tym bardziej, że Michał nie znał przecież drogi i położenia domu.
Ruszyłem, mijając ładny kościół, a za skrzyżowaniem grupę mężczyzn z gołębiami w klatkach. Moja jazda zaczynała przypominać sprint i niedługo potem byłem już w Brynicy. Szybko dojechałem do domu, czekając na Anię i gości, którzy zjawili się praktycznie w tej samej chwili :-) W tym momencie zadałem sobie dwa pytania. Skoro padał jedynie deszcz, a nie było burzy, to skąd Ania wzięła gromy? I dlaczego rzucała nimi we mnie? ;-) Na szczęście trwało to nie więcej niż minutę, więc jakoś to przetrwałem ;-)
Po czasie zaczęliśmy piec kiełbaski, rozkładając się pod zadaszeniem z powodu padającego deszczu. Jak to stwierdziła Ania, 80% wyjazdu było udanego, ale ja uważam, że cały taki był. Zobaczyliśmy bardzo dużo ciekawych i pięknych miejsc, na terenach - w moim odczuciu - o pewnej odrębności zarówno pod względem przyrodniczym, jak i architektonicznym. Pogoda także dopisała - bo nawet i deszcz był fajny :-) Czego więc wymagać więcej od takiej wycieczki? :-) Ja uważam, że był to najciekawszy wyjazd w tym roku :-)

Dane wyjazdu:
159.22 km 0.00 km teren
06:20 h 25.14 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Ucieczka z czarnej dziury

Niedziela, 17 kwietnia 2011 · dodano: 17.04.2011 | Komentarze 0

Dzisiejszy dzień miał być bezdeszczowy i mimo, że niebo przysłonięte było chmurami wierzyłem, że tak będzie. Postanowiłem pojechać do Czech - czułem, że tym razem nic nie przeszkodzi mi w realizacji tego planu :-) Zacząłem się zbierać, ale jak to u mnie bywa, znów wyszedłem z opóźnieniem :-)



Na peron wpadłem dosłownie w ostatniej chwili - konduktor już trzymał dłoń w górze, aby dać znak do odjazdu :-) Rzuciłem tylko w jego stronę, że podjadę sobie na koniec składu i niezwłocznie to uczyniłem. Pół minuty później siedziałem w ostatnim przedziale "osobówki" :-)
Gdy już opadła adrenalina zauważyłem, że mam pękniętą tylną linkę hamulcową. Pięknie... Ale co tam! :-) Przednim hamulcem też da się hamować! ;-) Zresztą ta tylna jeszcze się trzyma... ;-) Zwróciłem też uwagę na opony. Oj, chyba będzie trzeba nieco pośpieszyć się, z planowanym już wcześniej zakupem nowych papuci, bo boki są już mocno spękane. Trochę strach atakować na tych oponach +200 km, a przecież plany to są nieodległe. A przynajmniej mam taką nadzieję ;-) Nieco zaaferowany zaobserwowanymi defektami, po pół godzinie wysiadłem z pociągu na stacji w Nędzy... Oczywiście najpierw włączyłem nawigację, aby rozpocząć rejestrowanie śladu. Co prawda gapiłem się w jej ekranik dosyć często, ale i tak w pewnym momencie musiałem zawrócić :-) Mimo to do rezerwatu "Łężczok", dotarłem już później bez problemów :-) Miejsce to jest zaiste piękne :-) Nawet ja, jako totalny laik, byłem w stanie dostrzec bogactwo fauny tutaj królującej. Spotkałem też kilku fotografów, ze statywami tak dużymi, że chyba nawet wyższymi ode mnie ;-)




Oczywiście wyjeżdżając z rezerwatu, znów pomyliłem kierunki, wracając się po kilkunastu metrach :-) No zdolny jest ze mnie gość! ;-) Gdy zjechałem z głównej drogi, ujrzałem pasące się na polu nieopodal stado saren :-) Niebawem zniknąłem między drzewami, dojeżdżając ku swojemu zdziwieniu do zagospodarowanego obiektu parkowo-rekreacyjnego. Było to bardzo ładne i spokojne miejsce. Pomyślałem sobie, że mógłbym pokazać je Ani, ale myśl ta uciekła w popłochu, na widok stromego podjazdu, jaki mnie czekał ;-)
W Kobyle zatrzymałem się na przystanku na krótki postój. Po chwili dobiegł do mnie przerażony Pisk nakazując, abym odwrócił głowę. Oczywiście uczyniłem to i ujrzałem gościa zarzynającego Seat'a paląc gumy. Minęły ze dwie sekundy, zanim ruszył z miejsca. Uśmiech kierowcy bezcenny... Mnie natomiast czekał podjazd... Hm... Podjazdy tak w zasadzie ;-) Gdy już je pokonałem, rozpędziłem się z górki, ciesząc się swobodą, aż tu nagle kogut, stojący ze dwa metry ode mnie, napiał mi prosto do ucha! ;-) Normalnie taki był z niego chojrak, że otworzył dziób akurat w momencie, gdy go mijałem! Łenewer - jedziemy dalej... ;-) Przede mną był kolejny podjazd, ale akurat ten podobał mi się jeszcze bardziej, bo chociaż odwdzięczył mi się ostrym zjazdem :-)
Dalszy odcinek był już bardziej płaski :-) Jechałem sobie żwawo, w pewnym momencie mijając panią z aparatem, chcącą uchwycić motyla na kwiecie :-) Wywnioskowałem z jej uśmiechu, że pewnie się jej to udało :-) Dziś, to chyba każdy jest uśmiechnięty :-) Taki dzień... piękny dzień :-) Nieopodal zatrzymałem się, aby poobserwować przez moment pływające po tafli łabędzie, a jeden z nich podpłynął do brzegu. Pewnie chciał ode mnie jakieś jedzenie, którego niestety nie miałem... A tak z drugiej strony, to co to ma w ogóle znaczyć? Kto to widział, żeby łabędzie odżywiały się ludzkim żarciem? Zresztą... One to w ogóle jakieś dziwne były... ;-)





Mój sielankowy nastrój zmąciła ociupinkę nieco ciemniejsza od pozostałych chmura, która wędrowała razem ze mną. Niepokój jednak szybko odszedł, bo przecież powiedziałem, że dziś padać nie będzie, a więc nie będzie ;-) Dodatkowo po kilku kilometrach jazdy, ujrzałem znów jakiś ładny widok, który wprawił mnie ponownie w fajny nastrój :-) Doszedłem też do wniosku, że Kędzierzyn to czarna dziura na mapie Polski. Nie ma tu nic. Na zamkniętym przejeździe kolejowym przed Krzyżanowicami, zagadałem do napotkanego kolarza. Twierdził, że zawsze ma takiego pecha, że ten przejazd jest zamknięty akurat wtedy, gdy on tędy jedzie... ;-) Ale to tak tylko na marginesie, bo poza tym, to bardzo miły był z niego gość :-) Pogadaliśmy sobie przez następnych kilkaset metrów i rozstaliśmy się na skrzyżowaniu tylko dlatego, bo ja znów(!) pomyliłem kierunki i w ogóle miejscowości :-) Zawróciłem, pytając Bogu ducha winnego przechodnia o to, gdzie chcę pojechać - o dziwo ja sam nie wiedziałem, a on wiedział! ;-) Tak oto dotarłem do ruin zamku w Tworkowie :-)





Następnie zwróciłem się już ku czeskiej granicy, wierząc ślepo mej - jakże bardzo turystycznej - nawigacji ;-) Jechałem sobie spokojnie, aż tu nagle - tak! To tędy wracałem z wyprawy! To jest to skrzyżowanie, przez które przemknąłem rozpędzony bodajże do ponad 50 km/h, w ogóle się nie zatrzymując :-) Aż korciło mnie, aby wjechać do Czech tą samą drogą co wtedy, mimo że nawigacja się uparła abym skręcił w prawo, co zresztą uczyniłem ;-)
Byłem w Czechach :-) Wdrapując się na jedną z górek, minąłem zjeżdżającego na poziomym rowerze kolarza. Pozdrowiliśmy się nawzajem. Ach, jak ja lubię te czeskie pagórki :-)




W Bohuslawicach minąłem grupę crossowców, a następnie po kilku następnych kilometrach, postanowiłem przystanąć na polanie przy rzeczce. Jak się okazało, miejsce to było świadkiem tragedii - pod jednym z drzew stała mała, drewniana kapliczka, za oknem której umieszczono portret małego chłopca. Bardzo wymownym i chyba najbardziej uderzającym elementem jej wystroju, była znajdująca się tam także maskotka krowy Milki, której akurat tutaj przypadła niewdzięczna rola, pełnienia funkcji symbolu bólu i cierpienia najbliższych chłopca...



Po kolejnych kilku machnięciach, znalazłem się w w Mokrych Lazcach, gdzie pozdrowiłem nadjeżdżającą znad przeciwka parę rowerzystów. Ona pięknie uśmiechnęła się do mnie, natomiast on zignorował. No rzesz jaki gbur! ;-) Oj niech lepiej ta panienka ucieka od niego, póki jeszcze może ;-) Mnie natomiast wypadł z ręki telefon - prosto na asfalt. Nie to, żebym był oczarowany uśmiechem owej Czeszki, bo i po pierwsze nie wiadomo, czy to w ogóle Czeszka była, a po drugie, to ja po prostu do kieszeni plecaka nie trafiłem ;-) Oparłem więc rower o przydrożne ogrodzenie i wróciłem po zgubę. Na szczęście wyświetlacz cały :-) Pomajstrowałem chwilę już przy rowerze w towarzystwie psa, który z każdą minutą ujadał coraz to bardziej :-) Na szczęście znajdował się z drugiej strony ogrodzenia ;-) Gdy ruszałem, zauważyłem na tylnej klapie stojącego przede mną busa, naklejkę z sąsiadami - tymi z kreskówki. Ech ci nasi sąsiedzi Czesi... ;-) Zaliczając kolejny nawrót w Stitinie, dotarłem do Velkich Hostic i postanowiłem zboczyć z drogi, aby zobaczyć zamek, reklamowany na drogowskazach :-) W drodze do tego miejsca, sfotografowałem też ładny kościółek :-)





Gdy znów wróciłem na główną, skierowałem się już bezpośrednio ku Opawie. Trudno, aby było inaczej - wszak byłem raptem kilka kilometrów od niej, a i przecież był to mój cel na dziś :-) Na miejscu pokręciłem się bez żadnej koncepcji. Trochę głupio tak wyjechać nawet bez zdjęcia... Jeździłem w tą i tamtą stronę, w pewnym momencie zjeżdżając na chodnik i zatrzymując się na pasach z sygnalizacją. Oczywiście dopiero po kilku cyklach zorientowałem się, że "aby przejść, należy wcisnąć przycisk" ;-) Niemniej jednak oczekiwanie nie wyszło mi na złe, bo miałem okazję zaobserwować dwa małe rajdowe Citroeny, przejeżdżające przez skrzyżowanie z dużą prędkością, w odległości między sobą około jednego, czy dwóch metrów! Ponadto przyplątał się do mnie jakiś narwany młodzieniec, który o mały włos nie wjechał we mnie, gdy przyhamowałem przed zakrętem. Na szczęście chwilę później mnie wyprzedził :-)



Jako że odkąd wjechałem do Opawy, zrobiła się nieco mniej przyjemna aura, postanowiłem dosyć szybko opuścić to miasto i udać się w podróż powrotną. Zmierzając ku granicy drugorzędną drogą, zauważyłem w oddali pana z pieskiem. Nie widziałem dokładnie tego psa, ani tym bardziej nie potrafiłem rozpoznać jaka to rasa, ale od razu przypomniał mi się mój Benek :-) Tak się złożyło, że przystanąłem aby założyć kurtkę, a w międzyczasie owi spacerowicze zbliżyli się na taką odległość, że mogłem się im bliżej przyjrzeć. Okazało się, że ten czworonóg, to taki właśnie Benek! Normalnie mały Benek! :-) Był bardzo podobny, do mojego ulubieńca :-) Ruszyłem nieco uradowany tymże trafem i pokonując wzniesienie, przekroczyłem granicę, nękany nieco wiatrem. W tym miejscu muszę sprawiedliwie oddać, że droga po polskiej stronie, była w lepszym stanie :-)
Pokonując kolejne kilometry postanowiłem, że do domu wrócę rowerem, rezygnując z dojazdu do raciborskiej stacji PKP. Na moje nieszczęście, od tego momentu zaczęły się schody. Przede mną co chwila wyrastały kolejne podjazdy, a wiatr nie tylko utrudniał wjazd, ale także uniemożliwiał nabranie prędkości podczas zjazdów. Dodatkowo dopadł mnie kryzys. Częściej przystawałem i zbijałem przerzutki, chcąc oszczędzić stawy. Zaczynało brakować mi dynamiki i świeżości. Musiałem walczyć ze sobą i tym cholernym wiatrem. Gdy dotarłem do Nowej Cerekwii miałem wrażenie, że skądś znam mijane skrzyżowanie. Po chwili było już wszystko jasne - dojechałem do sklepu, w którym robiłem ostatnie zapasy przed przekroczeniem granicy, w drodze nad Balaton :-) Zrobiłem małe zakupy (sok i obowiązkowo czekolada!), po czym opuściłem budynek. Słońce wyszło zza chmur... Chwilę później, z odnowionymi siłami, pokonywałem kolejny podjazd.
Za Suchą Psiną znów poznałem miejsce z drogi nad Balaton. Gdy wtedy stałem przed tym skrzyżowaniem, obładowany niczym juczny wielbłąd, zaczepił mnie chłopiec, pytając o zawartość sakw. Na to wspomnienie, ogarnęła mnie mieszanka emocji, złożona ze szczypty wzruszenia, rozrzewnienia, z domieszką radości ze szczęściem - a wszystko to scementowane za pomocą odczucia własnej wartości. Muszę przyznać, że przez moment mną targało... Po kilku kilometrach, dotarłem do Baborowa, gdzie nie chcąc się zatrzymywać, nie spojrzałem na mapę, mijając skrzyżowanie, które optymalnie doprowadziłoby mnie do kolejnego punktu na trasie. Swój błąd zauważyłem, gdy byłem już na skraju miejscowości, ale mimo to postanowiłem nie wracać. Niestety nie było to dobre posunięcie, bo już za pierwszym zakrętem zakląłem na widok sporego podjazdu. Kolejny czekał na mnie w Babicach, a jeszcze jeden po kolejnych kilku kilometrach. Gdy dotarłem do wspólnego dla obydwu wersji tras punktu, zrobiłem sobie kilkuminutowy postój. Czekał mnie odcinek krajowej "trzydziestki ósemki", ale wiedziałem też, że gdy znajdę się już po jej drugiej stronie, będę już prawie w domu.
Po "krajówce" jechałem w otoczeniu idiotów, wyprzedzających mnie na styk i pędzących na złamanie karku. Szczęściem zjechałem z niej dosyć szybko, bo doprawdy zagrożone było moje zdrowie psychiczne, a pewnie i każdego z rowerzystów, który znalazłby się na moim miejscu. Znowu jednak musiałem częściej przystawać. Przebyte w bądź co bądź niełatwym terenie kilometry, odcisnęły już swoje piętno. Na szczęście najgorszy wytrzymałościowo pas, miałem już za plecami. Gdy dotarłem do Gościęcina, wstąpiły we mnie nowe siły... Zacząłem znów cisnąć, o dziwo nie odczuwając zmęczenia! Oczywiście jechałem w łatwiejszym terenie, ale na pewno nie można tłumaczyć tym, aż tak dużego przyrostu wydajności! Śmigałem, aż miło! Wrócił kop w nogach, werwa i ta iskra, wywołująca zapłon, który zawsze rwał mnie do przodu! Pobudzone dzisiejszym wyjazdem, ubiegłoroczne wspomnienia sprawiły, że aż łezka zakręciła się w oku, na myśl o tym, gdzie znajdowałem się przed rokiem i o tym, jak długą drogę musiałem przebyć, aby teraz znów móc cieszyć się życiem... Dziś wiem, że siła jest ze mną.
Przed Bytkowem zauważyłem dwóch paralotniarzy. Przez kilka chwil jechaliśmy bok w bok, ale oczywiście musiałem się zatrzymać, aby pstryknąć fotę, więc mnie wyprzedzili ;-) Po krótkiej chwili, z drugiej strony nadleciał kolejny :-) Ten załapał się nawet na zdjęcie z samolotem - jakiś ruch tam mają dziś na górze ;-)
_
Silniejszy o jeden wyjazd.





Dane wyjazdu:
72.62 km 0.00 km teren
02:54 h 25.04 km/h:
Maks. pr.:46.20 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Głogówek - lepiej późno, niż później ;-)

Sobota, 16 kwietnia 2011 · dodano: 16.04.2011 | Komentarze 0

Wczoraj po południu, podczas rozmowy z Anią, na krótko poruszyliśmy wątek wiosny - niby już przyszła, a jakoś tak jej nie widać... Rok temu o tej porze, jeździliśmy już jak w pełni sezonu. Pomyślałem sobie, że wyjdę więc jeszcze dziś na rower - ot tak, na przekór rzeczywistości - ale po powrocie do domu poszedłem jeszcze z Benkiem na spacer i gdy wróciłem, było już po dwudziestej trzeciej.
Dziś chciałem w końcu zawitać do Czech. Gdy już miałem wychodzić okazało się, że muszę iść z Benkiem... Po bardzo krótkim wahaniu postanowiłem jednak zrezygnować z wyjazdu i poświęcić się dla psiaka ;-) Okazało się to być dobrym posunięciem, bo widok jego uradowanej mordki nastroił mnie bardzo pozytywnie :-) Całości dopełnił Satriani, który rozbrzmiewał w słuchawkach...
Wyszło więc na to, że najpierw pojadę do Głogówka. Gdy wszedłem po rower okazało się, że tylny hamulec był niesprawny - wysiadł na końcowych metrach ostatniego wyjazdu, a ja oczywiście zapomniałem o tym! :-) Może to dlatego też zawiódł mnie, gdy wracałem z wycieczki dookoła Kędzierzyna?



Pierwszym punktem na trasie, był więc sklep rowerowy :-) Na szczęście przypomniało mi się o tym, że jest jeszcze jeden prócz tego, który omijam :-) Na miejscu multitool w ruch, trochę kręcenia i nowe klocki były zamontowane :-) Dodatkowo miałem okazję zamienić kilka słów ze starszą, bardzo miłą panią :-) Oj, rzadko spotyka się dziś takich ludzi... Niebawem dotarłem do Reńskiej Wsi. Było ciepło, ale wiał zimny wiatr i dlatego jeszcze na wzniesieniu w granicach wsi, postanowiłem założyć kurtkę. Gdy ją ubierałem, zaczął szczekać na mnie duży pies podbiegający do ogrodzenia, przy którym się zatrzymałem, ale wołający go miły kobiecy głos sprawił, że mimo wszystko czułem się bezpiecznie ;-)
Za Gościęcinem mijam miejsce ze świeżo skoszoną trawą. Zaciągam się, niemal momentalnie ogarnięty szczęściem. Ogólnie podczas tego wyjazdu miewałem momenty, gdy ogarnia mnie prawdziwa radocha :-) Dzień jest doprawdy cudny! :-) W takich warunkach, od czasu do czasu powiewany przez wiatr, dotarłem do Bryks zachowując szybkie tempo. Obszedłem kościół, naciskając za każdą z trzech klamek naokoło, ale żadna nie chciała wpuścić mnie do środka... ;-) Będąc znów w siodle, szybko i dynamicznie pokonałem podjazd przed Kózkami - nieco dalej wołając bociana ;-) - a w Kazimierzu zostałem pozdrowiony przez tamtejsze dzieci, poniekąd zaaferowane widokiem takiego jeźdźca ;-) Te małe wiejskie dzieci są całkiem inne niż w miastach - chyba bardziej ciekawe... Gdy minąłem zabudowania, przystanąłem nieopodal przydrożnej kapliczki, postawionej na cześć pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Około stu metrów od drogi stał też jakiś stary, zniszczony budynek, o ciekawym kształcie, ale nie podszedłem do niego - cel na dziś był przecież inny. Szczęśliwie na postoju padły też baterie od nawigacji, więc wymieniłem je zanim ruszyłem dalej :-)





Gdy doturlałem się do głównej w kierunku Głogówka, zaczął wiać mocny, przeciwny wiatr. Walcząc z nim dotarłem do miejscowości, a następnie do ronda w centrum, na które jakiś kretyn w Golfie wyjechał praktycznie przede mnie. Jadąc w jego towarzystwie dotarłem do Rynku, wyprzedzając go wcześniej i okazując swoje niezadowolenie. Puścić szczawika za kierownicę... Parę minut później byłem już w parku. Niestety nie było tak ładnie, jak miałem nadzieję. Pokręciłem się tam trochę, robiąc oczywiście sesję - bo przecież po to tu przyjechałem :-) Muszę jednak przyznać, że spędzony tam czas był bardzo krótki w porównaniu z tym, co planowałem. Można powiedzieć, że w stosunku do całkowitego czasu jazdy, to byłem tam prawie przejazdem ;-)










Na wylocie z Głogówka, minąłem bar z fast food'ami. Fakt faktem zacząłem odczuwać głód, a nie wypłaciłem pieniążków jak planowałem mimo, że mijałem bankomat w Koźlu dosłownie o metry. Czyżby znów skleroza? ;-) Etap do Dobieszowic, był czystym nabijaniem kilometrów, na końcu którego zrobiłem sobie przystanek na przystanku ;-) Jeszcze wcześniej w Walcach, minąłem gospodarstwo na którego terenie znajdowały się bardzo duże makiety świątecznych zajęcy :-) Gdy podczas postoju pstrykałem zdjęcia przy drodze, minął mnie rowerzysta z sakwami. Pozbywając się egoistycznie pasażera na gapę, ruszyłem dalej i dogoniłem go na podjeździe, życząc mu szerokości :-) Miałem też ochotę zagadać i zapytać skąd jest, ale... to i tak był dla niego ciężki podjazd ;-)




Puściłem się na kolejnym podjeździe i nim dotarłem do głównej na Prudnik, postanowiłem zahaczyć jeszcze o twardawski las. Oczywiście na leśnej drodze, prędkość znacznie spadła. Jechałem nie zatrzymując się nawet przy domku myśliwych i dotarłem do ambonki, znajdującej się już poza lasem. Chciałem na nią wejść, ale coś tknęło mnie, abym tego nie robił. Schodząc z trzeciego schodka, ukułem się jeszcze leciutko w palec, wystającym z drabinki odrostem. To Ci pech! ;-)



Jadąc dalej podjąłem decyzję, że wykręcę jeszcze na drogę w kierunku Łężec. Była to dobra decyzja, bo miałem okazję zaobserwować tam przed kilka długich minut dwie sarny - w tym jedną młodą :-) Uroku temu jakże romantycznemu spotkaniu, dodawało także palące się kilka metrów dalej ognisko ;-)





W Radziejowie napotkałem ostatnią już atrakcję tego dnia. Gdy zbliżałem się do jednego z gospodarstw, do ogrodzenia podbiegł kilkuletni, mały chłopiec, mówiąc mi dzień dobry. Jego widok zapadł mi głęboko w pamięć na kilka następnych minut (skleroza! ;-) ) - chłopiec był radosny, spontaniczny, ufny... Zachował się tak, jak tylko małe dzieci potrafią... Miał iskry w oku i... loki takie jak ja, gdy byłem w jego wieku. Ech te wspomnienia, dobijają się do głowy... Ufam, że wyrośnie z niego prawy człowiek...

Dane wyjazdu:
76.97 km 0.00 km teren
03:31 h 21.89 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Letni sprint do Kamienia Śląskiego ;-)

Niedziela, 3 kwietnia 2011 · dodano: 03.04.2011 | Komentarze 0

Dzisiejszy dzień zapowiadał się bardzo pięknie. Umówiłem się z Anią na wyjazd do Kamienia Śląskiego i byłoby wszystko OK, ale jak zwykle miałem problemy z wyjściem. Bukłak po napełnieniu zapakowałem do plecaka w pełni, dopiero za piątym, czy szóstym razem! W dodatku zgubiłem też uszczelkę. W momencie wyjścia z domu, byłem już spóźniony.



Od samego początku jechało mi się bardzo lekko. Byłem jeszcze naładowany po wczorajszej jeździe. Na światłach stanąłem obok kolarki, z fajnym uchwytem na dwa bidony, zawieszonym na sztycy siodełka :-) Zacząłem cisnąć do Kłodnicy. Szło mi naprawdę dobrze, bo na miejscu średnia wynosiła 28 km/h. Minąłem czekającą od piętnastu minut Anię nie zatrzymując się. Zrobiłem to dopiero przed wiaduktem, gdzie spadły na mnie gromy ;-) Ja po prostu nie chciałem hamować i zatrzymywać się :-) Jechało mi się tak lekko! :-)
W wyniku nieporozumienia, z asfaltu zjechaliśmy dopiero przed Januszkowicami, ale mnie nawierzchnia obojętna :-) Także i w lesie w drodze do Raszowej, rwało mnie do przodu :-)



Na miejscu sprawdziliśmy szlak rowerowy przy stawach i za chwilę jechaliśmy drogą, ułożoną z betonowych płyt - to był kilometr nieziemskiego telepania :-) Praktycznie cała droga do Kamienia wyglądała tak, że co chwilę urywałem się na sprint. Jechało mi się tak niebiańsko lekko! Dzień piękny! Słońce już letnie... Ach! :-) Temperatura w sam raz i brak wiatru - to po prostu wymarzony dzień na rower :-)



Niebawem dotarliśmy do znajomego nam skrzyżowania. Po bardzo krótkiej chwili grzebania w łepetynach stwierdziliśmy, że tędy jechaliśmy na Surowinę :-) Niestety w całym pakunkowym zamieszaniu zapomniałem mapy, ale pomocni okazali się dwaj chłopcy na podwórku pobliskiego domostwa. Po chwili mknęliśmy polną drogą, mijając innego cyklistę i pozdrawiając się wzajemnie :-) Chyba trzeba zacząć krzewić dobre maniery, wśród polskich rowerzystów... ;-) Po kilkuset metrach jazdy, zatrzymaliśmy się na moment w lasku, gdzie zauważyłem brak gumowej podkładki, pod uchwytem tylnej lampki. Trochę pech, bo nawet multitoola nie wziąłem ze sobą... O dziwo Ania ma! :-)



Za lasem okazało się, że byliśmy już prawie na miejscu :-) Minęliśmy lotnisko, a także wybieg dla koni w kolorze ecru ;-) Gdy dotarliśmy do celu, zdecydowaliśmy się objechać park. Ptaki pięknie świergoliły - podobnie zresztą jak i wcześniej na całym odcinku trasy. Widać, że przyroda już obudzona! :-) Następnie usiedliśmy sobie przy sadzawce, a po chwili dwie kaczki startując z wody, przeleciały tuż obok nas :-)









Po kilku minutach ruszyliśmy, w poszukiwaniu lokalu. Krążąc przy centrum, natrafiliśmy na dwa jorki. Jeden z nich był bardzo szczekaty, a przy tym bardzo śmieszny :-) Niestety ugryźć mnie nie chciał ;-) Dla równowagi wstąpiliśmy do mijanego przez nas właśnie kościoła pw. św. Jacka. Trzeba przyznać, że to miejsce naprawdę nas natchnęło, a dochodzące do nas pieśni chóralne w wyjątkowo pięknym wykonaniu, tworzyły dodatkowy klimat... Kościół jest też naprawdę bardzo ładny.
Niebawem siedzieliśmy już za stolikiem pobliskiej restauracji. Rowery mieliśmy na widoku, ale niestety Pszczoła dwa razy zaliczyła glebę, spowodowaną wiejącym wiatrem. Dosyć długo też czekaliśmy na posiłek, a że mnie już trochę się śpieszyło postanowiliśmy, iż wyruszymy już bezpośrednio w drogę powrotną.
Zrobiło się nieco bardziej wietrznie, ale mnie nie przeszkadzało to wcale. Było też czuć minimalne ochłodzenie, choć mimo wszystko było bardzo, bardzo ciepło. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że to pierwszy prawdziwie wiosenny, a może nawet i letni dzień.



Znów co chwilę puszczałem się sprintem - dosłownie czułem, że to mój dzień! Kompletnie nie przeszkadzał mi wiatr, a podjazdy nawet mnie cieszyły, bo mogłem jeszcze bardziej przyszpilić :-) Co jakiś czas czekałem na Anię i w ten sposób, dotarliśmy do bliższych nam okolic. Za sprawą mojej decyzji, pojechaliśmy prosto do Koźla - była już siedemnasta, a w domu miałem być o piętnastej. Jak zwykle puściłem się pod wiaduktem kolejowym w Kłodnicy, mijając następnie psy na chodniku i poczekałem na Anię wiedząc, że ona się ich boi - Benka nie licząc oczywiście ;-) Po wszystkim chciało mi się naprawdę śmiać - tak pozytywnie :-) Naprawdę fajnie było popatrzeć, jak obok nich przejeżdża :-)
Niedługo potem dotarliśmy do skrzyżowania, na którym się rozstaliśmy. Już nie żyłując się za bardzo, udałem się w drogę do domu.