Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
72.62 km 0.00 km teren
02:54 h 25.04 km/h:
Maks. pr.:46.20 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Głogówek - lepiej późno, niż później ;-)

Sobota, 16 kwietnia 2011 · dodano: 16.04.2011 | Komentarze 0

Wczoraj po południu, podczas rozmowy z Anią, na krótko poruszyliśmy wątek wiosny - niby już przyszła, a jakoś tak jej nie widać... Rok temu o tej porze, jeździliśmy już jak w pełni sezonu. Pomyślałem sobie, że wyjdę więc jeszcze dziś na rower - ot tak, na przekór rzeczywistości - ale po powrocie do domu poszedłem jeszcze z Benkiem na spacer i gdy wróciłem, było już po dwudziestej trzeciej.
Dziś chciałem w końcu zawitać do Czech. Gdy już miałem wychodzić okazało się, że muszę iść z Benkiem... Po bardzo krótkim wahaniu postanowiłem jednak zrezygnować z wyjazdu i poświęcić się dla psiaka ;-) Okazało się to być dobrym posunięciem, bo widok jego uradowanej mordki nastroił mnie bardzo pozytywnie :-) Całości dopełnił Satriani, który rozbrzmiewał w słuchawkach...
Wyszło więc na to, że najpierw pojadę do Głogówka. Gdy wszedłem po rower okazało się, że tylny hamulec był niesprawny - wysiadł na końcowych metrach ostatniego wyjazdu, a ja oczywiście zapomniałem o tym! :-) Może to dlatego też zawiódł mnie, gdy wracałem z wycieczki dookoła Kędzierzyna?



Pierwszym punktem na trasie, był więc sklep rowerowy :-) Na szczęście przypomniało mi się o tym, że jest jeszcze jeden prócz tego, który omijam :-) Na miejscu multitool w ruch, trochę kręcenia i nowe klocki były zamontowane :-) Dodatkowo miałem okazję zamienić kilka słów ze starszą, bardzo miłą panią :-) Oj, rzadko spotyka się dziś takich ludzi... Niebawem dotarłem do Reńskiej Wsi. Było ciepło, ale wiał zimny wiatr i dlatego jeszcze na wzniesieniu w granicach wsi, postanowiłem założyć kurtkę. Gdy ją ubierałem, zaczął szczekać na mnie duży pies podbiegający do ogrodzenia, przy którym się zatrzymałem, ale wołający go miły kobiecy głos sprawił, że mimo wszystko czułem się bezpiecznie ;-)
Za Gościęcinem mijam miejsce ze świeżo skoszoną trawą. Zaciągam się, niemal momentalnie ogarnięty szczęściem. Ogólnie podczas tego wyjazdu miewałem momenty, gdy ogarnia mnie prawdziwa radocha :-) Dzień jest doprawdy cudny! :-) W takich warunkach, od czasu do czasu powiewany przez wiatr, dotarłem do Bryks zachowując szybkie tempo. Obszedłem kościół, naciskając za każdą z trzech klamek naokoło, ale żadna nie chciała wpuścić mnie do środka... ;-) Będąc znów w siodle, szybko i dynamicznie pokonałem podjazd przed Kózkami - nieco dalej wołając bociana ;-) - a w Kazimierzu zostałem pozdrowiony przez tamtejsze dzieci, poniekąd zaaferowane widokiem takiego jeźdźca ;-) Te małe wiejskie dzieci są całkiem inne niż w miastach - chyba bardziej ciekawe... Gdy minąłem zabudowania, przystanąłem nieopodal przydrożnej kapliczki, postawionej na cześć pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Około stu metrów od drogi stał też jakiś stary, zniszczony budynek, o ciekawym kształcie, ale nie podszedłem do niego - cel na dziś był przecież inny. Szczęśliwie na postoju padły też baterie od nawigacji, więc wymieniłem je zanim ruszyłem dalej :-)





Gdy doturlałem się do głównej w kierunku Głogówka, zaczął wiać mocny, przeciwny wiatr. Walcząc z nim dotarłem do miejscowości, a następnie do ronda w centrum, na które jakiś kretyn w Golfie wyjechał praktycznie przede mnie. Jadąc w jego towarzystwie dotarłem do Rynku, wyprzedzając go wcześniej i okazując swoje niezadowolenie. Puścić szczawika za kierownicę... Parę minut później byłem już w parku. Niestety nie było tak ładnie, jak miałem nadzieję. Pokręciłem się tam trochę, robiąc oczywiście sesję - bo przecież po to tu przyjechałem :-) Muszę jednak przyznać, że spędzony tam czas był bardzo krótki w porównaniu z tym, co planowałem. Można powiedzieć, że w stosunku do całkowitego czasu jazdy, to byłem tam prawie przejazdem ;-)










Na wylocie z Głogówka, minąłem bar z fast food'ami. Fakt faktem zacząłem odczuwać głód, a nie wypłaciłem pieniążków jak planowałem mimo, że mijałem bankomat w Koźlu dosłownie o metry. Czyżby znów skleroza? ;-) Etap do Dobieszowic, był czystym nabijaniem kilometrów, na końcu którego zrobiłem sobie przystanek na przystanku ;-) Jeszcze wcześniej w Walcach, minąłem gospodarstwo na którego terenie znajdowały się bardzo duże makiety świątecznych zajęcy :-) Gdy podczas postoju pstrykałem zdjęcia przy drodze, minął mnie rowerzysta z sakwami. Pozbywając się egoistycznie pasażera na gapę, ruszyłem dalej i dogoniłem go na podjeździe, życząc mu szerokości :-) Miałem też ochotę zagadać i zapytać skąd jest, ale... to i tak był dla niego ciężki podjazd ;-)




Puściłem się na kolejnym podjeździe i nim dotarłem do głównej na Prudnik, postanowiłem zahaczyć jeszcze o twardawski las. Oczywiście na leśnej drodze, prędkość znacznie spadła. Jechałem nie zatrzymując się nawet przy domku myśliwych i dotarłem do ambonki, znajdującej się już poza lasem. Chciałem na nią wejść, ale coś tknęło mnie, abym tego nie robił. Schodząc z trzeciego schodka, ukułem się jeszcze leciutko w palec, wystającym z drabinki odrostem. To Ci pech! ;-)



Jadąc dalej podjąłem decyzję, że wykręcę jeszcze na drogę w kierunku Łężec. Była to dobra decyzja, bo miałem okazję zaobserwować tam przed kilka długich minut dwie sarny - w tym jedną młodą :-) Uroku temu jakże romantycznemu spotkaniu, dodawało także palące się kilka metrów dalej ognisko ;-)





W Radziejowie napotkałem ostatnią już atrakcję tego dnia. Gdy zbliżałem się do jednego z gospodarstw, do ogrodzenia podbiegł kilkuletni, mały chłopiec, mówiąc mi dzień dobry. Jego widok zapadł mi głęboko w pamięć na kilka następnych minut (skleroza! ;-) ) - chłopiec był radosny, spontaniczny, ufny... Zachował się tak, jak tylko małe dzieci potrafią... Miał iskry w oku i... loki takie jak ja, gdy byłem w jego wieku. Ech te wspomnienia, dobijają się do głowy... Ufam, że wyrośnie z niego prawy człowiek...

Dane wyjazdu:
39.08 km 0.00 km teren
01:32 h 25.49 km/h:
Maks. pr.:58.20 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Na spotkanie z bocianem ;-)

Niedziela, 10 kwietnia 2011 · dodano: 10.04.2011 | Komentarze 0

Dziś znowu przywitał mnie piękny dzień. Do południa było co prawda nawet zimno, ale przed trzynastą termometr pokazywał już dwadzieścia jeden stopni. W międzyczasie zadzwonił też Piotrek, aby wyciągnąć mnie na wspólny wypad, ale byłem jeszcze w proszku i nie chciałem go hamować. Gdy już się ogarnąłem, wpadła mi do głowy myśl, że może fajnie byłoby pojechać do Głogówka, na wiosenną sesję w parku :-)



Na zewnątrz było co prawda ciepło, ale za to bardzo wietrznie. Pierwsze mocniejsze podmuchy, dopadły mnie za Koźlem i były na tyle intensywne, że już za Większycami wykonałem postój.



Pierwszy choć bardzo krótki odcinek bez wiatru, pojawił się za Radziejowem i okazało się, że bez "towarzystwa" jechałem bardzo szybko, sprawnie zostawiając za sobą kolejne metry. Widać było oznaki wiosny: kwiaty, powietrze, ogólna aura... Zadomowiła się na dobre :-)
Droga do Gościęcina, była ciągłą walką z wiatrem. Prędkość nierzadko spadała poniżej 20 km/h. W takiej wichurze nie jechałem chyba nigdy! Czasem wiało tak, że nie dało się jechać, a rower musiał był wręcz pochylony, podczas walki z bocznymi podmuchami! Na jednym ze spokojniejszych odcinków minąłem kolarza, dla którego wiatr był jednak sprzymierzeńcem. Chyba to właśnie cechuje doświadczonych cyklistów, że potrafią dobrać sobie trasę pod warunki pogodowe. Oczywiście pozdrowiliśmy się nawzajem :-) Jechałem dalej z nadzieją, że i mnie w drodze powrotnej dostanie się trochę tego wiatru w plecy :-) Za Gościęcinem przystanąłem na moment. Jazda była niemiłosiernie utrudniana przez wiatr. Trochę też odczuwałem chłód, mimo teoretycznie wysokiej temperatury. Powoli zacząłem znów pokonywać kolejne metry, cały czas walcząc. Gdy dotarłem do Bryks, pojawiła się myśl, aby zawrócić już do domu. Trochę kusił mnie ten przeciwny wiatr ;-)
Za Kózkami, dostrzegłem w oddali dym. Zatrzymałem się i chwilę poobserwowałem. To był także pretekst do tego, aby znów trochę odpocząć. Miałem nawet przez moment wrażenie, jakby kręciło mi się w głowie od tego ciągłego wiatru i szumu.



Dalsza jazda także była bardzo rwana. Gdy nie wiało starałem się przyśpieszyć, ale była to syzyfowa praca. W pewnym momencie, zmagając się wciąż z wiatrem, dostrzegłem na polu bociana :-) Praktycznie podświadomie zjechałem na pobocze i położyłem rower. Chwilkę później byłem już na miedzy z aparatem w ręce, ale wiało tak, że nie mogłem uchwycić dobrego kadru. Począłem zbliżać się doń etapami, cykając fotki i tylko raz oglądając się w stronę roweru. Po kilku minutach podchodów, znalazłem się naprawdę blisko! :-) Bocian też to jednak zauważył i poderwał się do lotu. Było mi szkoda czasu na zmianę ustawień aparatu, więc cykałem zdjęcia pojedynczo. Gdy bociek odleciał na pole po drugiej stronie drogi, począłem biec w stronę roweru, który był w znacznej odległości ode mnie. Ja natomiast biegłem raczej dlatego, aby dopaść bociana po raz drugi ;-)









Gdy dotarłem do roweru uznałem, że raczej nastał już czas powrotu do domu. Wizyta u boćka chyba na dziś wystarczy ;-) Założyłem białą kurtkę, kupioną jeszcze jesienią i od razu zrobiło mi się dużo cieplej. Początkowo droga przebiegała dużo swobodniej i mogłem rozpędzić się do fajnych prędkości, ale jednak stosunkowo szybko, znów dał o sobie znać nieustępliwy wiatr. Mimo to do Gościęcina dotarłem chyba ze dwa razy szybciej, niż jadąc w drugą stronę. Co jakiś czas nękany bocznymi podmuchami, dojechałem do Bytkowa. Podobnie jak wcześniej, gdy nie czułem wiatru, byłem w stanie jechać naprawdę, naprawdę szybko. Spodziewałem się jednak, że na drodze do Radziejowa, wiatr znów da mi się we znaki. Faktycznie był on na tym odcinku bardzo dużym problemem, bo praktycznie nie dało się jechać. Walcząc jechałem z prędkością około 15 km/h. Na szczęście sytuacja poprawiła się przed Większycami, skąd dotarłem do domu, mierząc się z już mniejszymi podmuchami.

Dane wyjazdu:
7.56 km 0.00 km teren
00:18 h 25.20 km/h:
Maks. pr.:41.70 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Przerwany wyjazd

Sobota, 9 kwietnia 2011 · dodano: 09.04.2011 | Komentarze 0

Sobotni poranek był bardzo wietrzny i jednocześnie - za sprawą słońca - bardzo ładny. Decyzję już jakby podjąłem - co bym nie robił, to i tak podświadomie myślę o rowerze. Po przestudiowaniu google maps, zdecydowałem się pojechać do Głogówka. Spodenki 3/4, bluza na grzbiet i w drogę!



Było ciepło, ale wiał chłodny wiatr. Na Chrobrego zatrzymałem się, aby sprawdzić pogodę w Opolu - Ania miała tego dnia zajęcia. Tymczasem po mojej prawej stronie pojawiła się granatowa chmura. Mimo wszystko postanowiłem jechać dalej, walcząc z bardzo dużym wiatrem. Minąłem ostatni zjazd, na którym mógłbym skierować się w drogę powrotną i... kilka metrów dalej, zdecydowałem się zawrócić. Nie było sensu podejmować zbędnego ryzyka i walczyć przez całą drogę z wiatrem. Mimo to nie chciałem już kończyć wyjazdu i postanowiłem objechać jeszcze Rogi. W drodze wiatr wzmógł się jednak tak bardzo, że podjąłem decyzję o tym, aby wrócić do domu najkrótszą drogą. Gdy zmieniłem kierunek jazdy, mogłem się nieco rozpędzić. Sunąłem szybko na ładnym asfalcie, a w międzyczasie zaczęły spadać z nieba duże krople deszczu. Teraz to już raczej muszę wrócić ;-)
Na głównej przycisnąłem, korzystając z przychylnego dla mnie kierunku jazdy, gdzie wiat nieco mniej wiał. Mimo, że jechałem pośród kropel deszczu, był to najprzyjemniejszy etap wyjazdu :-) Na Kochanowskiego znów miałem wiatr w oczy, ale starałem się cisnąć, gdyż na poprzednim etapie wypracowałem sobie ładną średnią, którą teraz z pozytywnym skutkiem starałem się utrzymać. Po kilku chwilach, nachapany powietrzem dotarłem do domu.
Byłem troszkę zawiedziony tym, że tak szybko musiałem wrócić. Za oknem wichura, ale mimo to i tak przemknęło mi przez myśl, że może jeszcze pojadę gdzieś po południu. Może na Dębową?

Dane wyjazdu:
10.10 km 0.00 km teren
00:21 h 28.86 km/h:
Maks. pr.:36.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Cykloza jak nie wiem co! ;-)

Środa, 6 kwietnia 2011 · dodano: 06.04.2011 | Komentarze 0

Dziś po południu załapałem lenia. Próbowałem co prawda zabrać się za jakąś bardziej konkretną robotę ale czułem, że po prostu dziś mi się nie chce. Wieczorem jednak coś porobiłem, wybierając bardziej przyjemne i bliższe zainteresowaniom obowiązki ;-) Muszę też jednak stwierdzić, że od powrotu do domu, co jakiś czas myślałem o rowerze. Wiedziałem od początku, że wyjdę na pewno późnym wieczorem, ale gdy do świadomości doszła jeszcze myśl, że już nic konkretnego dziś w domu nie zrobię, nie było już na co czekać :-) Miałem zamiar znów przemierzyć trochę asfaltu.



Do sprintu rozpędziłem się na Piastowskiej, przemykając przez skrzyżowanie z Chrobrego na pełnej prędkości. Do Rynku towarzyszył mi natomiast miły dla ucha szum opon, pracujących na asfalcie :-) Przed skrzyżowaniem do Kobylic, zaliczyłem kilka dziur w jezdni, klnąc pod nosem. Aby dostać się na obwodnicę, musiałem pokonać barierkę, ale był to dopiero pierwszy schodek, bo niestety dopadł mnie wiatr, wiejący od frontu i lewej strony. Mimo wszystko, starałem się utrzymać dobre tempo. Zostałem jednak zwolniony przez samochody przed rondem, więc za skrzyżowaniem, znów musiałem się rozpędzać. Niestety dynamikę w dużym stopniu osłabiał przeciwny wiatr. W połowie ulicy Wyspiańskiego, na której się znajdowałem, postanowiłem się zatrzymać. Ruszyłem ponownie, gdy minął mnie pierwszy samochód i z nowymi siłami, znów podjąłem walkę z wiatrem. Za światłami było nieco lepiej, ale mimo to wciąż spoglądałem na licznik, w obawie przed utrzymaniem średniej. W Koźlu moje tempo jednak spadło. To jeszcze nie mój czas na długie asfaltowe maratony, ale mam nadzieję że w tym roku osiągnę zadowalający mnie pułap. Wczoraj pomyślałem sobie, że fajnie byłoby odbudować power sprzed lat...
I znów pozytywnie zziajany ;-)

Dane wyjazdu:
10.15 km 0.00 km teren
00:22 h 27.68 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:9.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Night gale

Wtorek, 5 kwietnia 2011 · dodano: 05.04.2011 | Komentarze 0

Po pracy czekały mnie jeszcze korki z angielskiego, więc w domu byłem dopiero wieczorem. Jak zwykle w drodze powrotnej, sprawdziłem temperaturę przy PKS'ie. Termometr wskazywał dziewiątkę i coś tam jeszcze :-) Gdy wysiadłem z autobusu stwierdziłem, że mimo panującej już ciemności, było naprawdę ciepło. Oczywistym było więc, że moja pierwsza myśl, skierowana była w stronę roweru :-) Chyba czas pogryźć trochę asfaltu.



Szybko wyjechałem poza granicę miasta. Z początku odczuwałem lekki chłód na głowie i końcówkach palców, ale szybko minął wraz z pokonywanymi przeze mnie kolejnymi metrami. Nieśpiesznie wkręcałem się na obroty, aby nie spalić się na początku, ale zwolniłem przed Większcami, mimo wszystko pokonując podjazd w miarę dynamicznie. Za rondem miałem trochę z górki, a więc utrzymywałem wysokie tempo. Niebawem też dotarłem do świateł, a gdy oczekiwałem na zielone światło, z prawej strony minął mnie TIR, w odległości około pół metra. Było to dosyć nieprzyjemne i aż poczułem lekkie zagrożenie. Sekundę później stanął za mną kolejny, na szczęście bardziej uważny. Z zielonego wydarłem kapcia, że aż miło :-) Na prostej wykręciłem MXS wyjazdu, ale niestety jechałem pod wiatr i nawet nie poczułem tunelu po tym, jak ów TIR mnie wyprzedził. Sytuacja poprawiła się za rondem, które pokonałem po łuku bardzo szybko :-) Nieco już zgrzany, pomykałem między zabudowaniami, aż dotarłem do kolejnych świateł, już przy Odrze. Złapałem tam nieco oddechu, ale na starcie znów wyrwałem aż miło! Taak! Chyba z całego dzisiejszego wyjazdu, to właśnie te starty podobają mi się najbardziej! Od wymiany części napędu czuć, że moc jest w dużo większym stopniu przekazywana na koła i STRASZNIE mi się to podoba! Pedałowanie jest dużo bardziej efektywne :-) Chwilę później wykonałem ostatni sprint na Gazowej i szybkim tempem popędziłem na osiedle, a po krótkim lawirowaniu między samochodami, dotarłem do domu pozytywnie zziajany :-)

Dane wyjazdu:
76.97 km 0.00 km teren
03:31 h 21.89 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Letni sprint do Kamienia Śląskiego ;-)

Niedziela, 3 kwietnia 2011 · dodano: 03.04.2011 | Komentarze 0

Dzisiejszy dzień zapowiadał się bardzo pięknie. Umówiłem się z Anią na wyjazd do Kamienia Śląskiego i byłoby wszystko OK, ale jak zwykle miałem problemy z wyjściem. Bukłak po napełnieniu zapakowałem do plecaka w pełni, dopiero za piątym, czy szóstym razem! W dodatku zgubiłem też uszczelkę. W momencie wyjścia z domu, byłem już spóźniony.



Od samego początku jechało mi się bardzo lekko. Byłem jeszcze naładowany po wczorajszej jeździe. Na światłach stanąłem obok kolarki, z fajnym uchwytem na dwa bidony, zawieszonym na sztycy siodełka :-) Zacząłem cisnąć do Kłodnicy. Szło mi naprawdę dobrze, bo na miejscu średnia wynosiła 28 km/h. Minąłem czekającą od piętnastu minut Anię nie zatrzymując się. Zrobiłem to dopiero przed wiaduktem, gdzie spadły na mnie gromy ;-) Ja po prostu nie chciałem hamować i zatrzymywać się :-) Jechało mi się tak lekko! :-)
W wyniku nieporozumienia, z asfaltu zjechaliśmy dopiero przed Januszkowicami, ale mnie nawierzchnia obojętna :-) Także i w lesie w drodze do Raszowej, rwało mnie do przodu :-)



Na miejscu sprawdziliśmy szlak rowerowy przy stawach i za chwilę jechaliśmy drogą, ułożoną z betonowych płyt - to był kilometr nieziemskiego telepania :-) Praktycznie cała droga do Kamienia wyglądała tak, że co chwilę urywałem się na sprint. Jechało mi się tak niebiańsko lekko! Dzień piękny! Słońce już letnie... Ach! :-) Temperatura w sam raz i brak wiatru - to po prostu wymarzony dzień na rower :-)



Niebawem dotarliśmy do znajomego nam skrzyżowania. Po bardzo krótkiej chwili grzebania w łepetynach stwierdziliśmy, że tędy jechaliśmy na Surowinę :-) Niestety w całym pakunkowym zamieszaniu zapomniałem mapy, ale pomocni okazali się dwaj chłopcy na podwórku pobliskiego domostwa. Po chwili mknęliśmy polną drogą, mijając innego cyklistę i pozdrawiając się wzajemnie :-) Chyba trzeba zacząć krzewić dobre maniery, wśród polskich rowerzystów... ;-) Po kilkuset metrach jazdy, zatrzymaliśmy się na moment w lasku, gdzie zauważyłem brak gumowej podkładki, pod uchwytem tylnej lampki. Trochę pech, bo nawet multitoola nie wziąłem ze sobą... O dziwo Ania ma! :-)



Za lasem okazało się, że byliśmy już prawie na miejscu :-) Minęliśmy lotnisko, a także wybieg dla koni w kolorze ecru ;-) Gdy dotarliśmy do celu, zdecydowaliśmy się objechać park. Ptaki pięknie świergoliły - podobnie zresztą jak i wcześniej na całym odcinku trasy. Widać, że przyroda już obudzona! :-) Następnie usiedliśmy sobie przy sadzawce, a po chwili dwie kaczki startując z wody, przeleciały tuż obok nas :-)









Po kilku minutach ruszyliśmy, w poszukiwaniu lokalu. Krążąc przy centrum, natrafiliśmy na dwa jorki. Jeden z nich był bardzo szczekaty, a przy tym bardzo śmieszny :-) Niestety ugryźć mnie nie chciał ;-) Dla równowagi wstąpiliśmy do mijanego przez nas właśnie kościoła pw. św. Jacka. Trzeba przyznać, że to miejsce naprawdę nas natchnęło, a dochodzące do nas pieśni chóralne w wyjątkowo pięknym wykonaniu, tworzyły dodatkowy klimat... Kościół jest też naprawdę bardzo ładny.
Niebawem siedzieliśmy już za stolikiem pobliskiej restauracji. Rowery mieliśmy na widoku, ale niestety Pszczoła dwa razy zaliczyła glebę, spowodowaną wiejącym wiatrem. Dosyć długo też czekaliśmy na posiłek, a że mnie już trochę się śpieszyło postanowiliśmy, iż wyruszymy już bezpośrednio w drogę powrotną.
Zrobiło się nieco bardziej wietrznie, ale mnie nie przeszkadzało to wcale. Było też czuć minimalne ochłodzenie, choć mimo wszystko było bardzo, bardzo ciepło. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że to pierwszy prawdziwie wiosenny, a może nawet i letni dzień.



Znów co chwilę puszczałem się sprintem - dosłownie czułem, że to mój dzień! Kompletnie nie przeszkadzał mi wiatr, a podjazdy nawet mnie cieszyły, bo mogłem jeszcze bardziej przyszpilić :-) Co jakiś czas czekałem na Anię i w ten sposób, dotarliśmy do bliższych nam okolic. Za sprawą mojej decyzji, pojechaliśmy prosto do Koźla - była już siedemnasta, a w domu miałem być o piętnastej. Jak zwykle puściłem się pod wiaduktem kolejowym w Kłodnicy, mijając następnie psy na chodniku i poczekałem na Anię wiedząc, że ona się ich boi - Benka nie licząc oczywiście ;-) Po wszystkim chciało mi się naprawdę śmiać - tak pozytywnie :-) Naprawdę fajnie było popatrzeć, jak obok nich przejeżdża :-)
Niedługo potem dotarliśmy do skrzyżowania, na którym się rozstaliśmy. Już nie żyłując się za bardzo, udałem się w drogę do domu.

Dane wyjazdu:
33.71 km 0.00 km teren
01:21 h 24.97 km/h:
Maks. pr.:42.70 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Szybki przejazd południowym szlakiem

Sobota, 2 kwietnia 2011 · dodano: 02.04.2011 | Komentarze 0

Przez cały tydzień, myślałem o tym weekendzie. Miała być ładna pogoda i miałem nadzieję pokonać trochę kilometrów. Wczoraj do późna w nocy siedziałem przed mapą i kombinowałem, gdzie pojechać. Chyba najbardziej ciągnęło mnie do Czech... Ostatecznie wybrałem dwa warianty trasy: okrążenie lasu, znajdującego się na południowy-wschód od Kędzierzyna-Koźla, lub wyjazd do Opawy. W przypadku drugiej opcji, wypatrzyłem nawet na papierowej mapie, zaznaczone trzy zabytki, tudzież ruiny zamków, które mógłbym zobaczyć po drodze.
Rano, mimo że wstałem trochę później niż zamierzałem, wybrałem przejazd do naszych południowych sąsiadów, z dwoma różnymi wariantami powrotu w zależności od czasu, jakim będę dysponował. Na pół godziny przed wyjściem okazało się, że na dworze niebo nie tylko jest zachmurzone, ale też i pada deszcz. Ostatecznie na dziesięć minut przed planowanym wyjściem, zrezygnowałem z wyjazdu. Zająłem się innymi sprawami, a gdy je ukończyłem, zaczęło mnie trochę nosić. Praktycznie podświadomie, zacząłem szykować się do wyjścia zwłaszcza, że pogoda zrobiła się nieco bardziej przyjazna. Poszedłem więc do roweru i ściągnąłem bagażnik. Lewa górna śruba wyszła z ramy wraz z gwintem, ale ja o dziwo nie bardzo się tym przejąłem. Ot, będzie trzeba coś wykombinować na przyszłość, a to że gwint się wyrobi, było wiadomo od samego początku. Zresztą i tak chciałem już trochę wcześniej wynaleźć inny sposób mocowania bagażnika. Wróciłem tylko na moment do domu po najpotrzebniejsze rzeczy i po chwili mogłem już jechać.



Zdecydowałem się pokręcić jak najwięcej asfaltem, aby nie ubrudzić roweru i przede wszystkim świecącego się jeszcze, nowego napędu. Za miastem założyłem opaskę na uszy, ponieważ trochę czasem powiewało. Pokonałem podjazd w Większycach i zjechałem w kierunku stadniny. Jechało mi się nieśpiesznie, nawet nieco leniwie. Dobrze, że ściągnąłem sakwy - jakby odczuwałem zmęczenie w nogach. Po kilku kolejnych kilometrach jazdy, zatrzymałem się za Komornem, aby łyknąć nieco z kupionego w czwartek bidonu. To jego "chrzest" ;-) Chwilę później ruszyłem jadąc nieśpiesznie i dopiero w Pokrzywnicy obudziła się we mnie chęć do mocniejszego depnięcia - na wjeździe pod górę przed główną. Dalej droga prowadziła między polami w stronę Łężec, przed którymi już byłem mocno rozochocony. Chciałem skręcić w skrzyżowanie z dużą prędkością, ale w ułamku sekundy dostrzegłem na nawierzchni zanieczyszczenie w postaci piachu, ale też nadjeżdżające znad przeciwka samochody. W tym samym ułamku wyhamowałem, oddalając potencjalnie niebezpieczną sytuację. Między domami dojechała do mnie osobówka i była to okazja ku temu, a by znów przycisnąć i trochę pościgać się na krętej drodze:-)
Po pokonaniu podjazdu i minięciu Łęzec, zrobiłem sobie małą przerwę. Licznik wskazywał dystans siedemnastu kilometrów. W zeszłym roku przerwy robiłem średnio co dwadzieścia kilometrów, więc chyba nie jest tak źle ;-) Zresztą mógłbym jechać dalej bez stawania. Sunąłem główną z której zjechałem w ostatniej chwili, na nieco zarośniętą polną drogę, którą chciałem już kiedyś wypróbować. Wiedziałem, że prędkość podróżna spadnie, ale szybko wynagrodził mi to żółto-szary, bardzo ładnie śpiewający mały ptak, towarzyszący mi przez kilkanaście metrów. Mniej więcej w połowie tej drogi usłyszałem szelest, dobiegający z krzaków, które minąłem przed sekundą. Odwróciłem głowę i zobaczyłem zająca uciekającego w popłochu! :-)
Za Gierałtowicami znów pokonałem mały podjazd, a następnie praktycznie już równą drogą, dotarłem do Dębowej. Jechało mi się BARDZO swobodnie i szybko. Wiedziałem już, że to będzie szybki przejazd, a więc tym bardziej starałem się nie zjeżdżać poniżej średniej. Za główną rozpędziłem się ze wzniesienia, hamując gwałtownie u jego podnóża. Oto i wiosna zadamawia się na dobre :-)



Znów jechałem sobie lekko, choć wiatr trochę zaczął dokuczać. Zrezygnowałem więc z niedawno przetestowanego polnego traktu do Kobylic, kierując się ku jeziorze. Pedałowałem mocno i jechałem szybko. Tak! W końcu czułem, że moje nogi pracują! Szybko dotarłem do parku i także alejki pokonałem dynamicznie :-) Starałem się jeszcze trochę pocisnąć na Chrobrego, a później jeszcze na mojej ulubionej bezwietrznej ulicy, raz pierwszy dopadł mnie przeciwny wiatr. Po chwili byłem już w domu :-) Czułem się spełniony jazdą :-) Być może dołożę nową kategorię na blogu, dla szybkich przejazdów? :-)

Dane wyjazdu:
16.47 km 0.00 km teren
00:46 h 21.48 km/h:
Maks. pr.:36.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Serwis

Piątek, 1 kwietnia 2011 · dodano: 01.04.2011 | Komentarze 0

Wstałem dziś wcześniej, ale jak zwykle miałem opóźnienie na starcie. Na szczęście tym razem małe :-) Dziś byłem wręcz skazany na rower, a tu jak na złość chodniki były mokre po nocnych opadach deszczu. Jeden plus, że już raczej padać nie powinno ;-) Nieśpiesznie dotarłem do Kędzierzyna :-)



W pracy urwałem się na godzinę, wykorzystując resztę urlopu i zaliczyłem wizytę w bankomacie i serwis, jadąc tam ze słuchawkami na uszach. Rowerek ma być gotowy na dziś - mam to obiecane ;-) A zresztą... Pan w tym serwisie jest naprawdę OK i nie mam żadnych wątpliwości, co do terminu odbioru. Wróciłem do pracy z buta, ciesząc się ze spaceru i faktu, iż było naprawdę ciepło :-) Gdy zaś wracałem po rower, byłem wręcz niesiony muzyką i perspektywą odbioru Kośki :-) Trzeba przyznać, że nowe bransoletki pięknie się prezentowały :-) Trochę porozmawiałem jeszcze z serwisantem i... ruszyłem! Na pierwszy rzut oka, wszystko chodziło bardzo dobrze. Znów byłem zadowolony z pracy tego serwisu. Gość zna się na robocie, a do tego jest bardzo konkretny. Po kilku chwilach dotarłem do Ani, skąd później wyruszyłem do domu.



Szykując się do drogi powrotnej, nastawiałem się na wysoką temperaturę, żartując jeszcze przy ubieraniu kurtki, że muszę ją taszczyć na sobie. Okazało się jednak, że na zewnątrz nie było już tak ciepło, a to za sprawą wieczornego ochłodzenia. Oczywiście to uczucie minęło, gdy ruszyłem już w trasę :-)
Kierowałem się w stronę obwodnicy i po chwili zostałem wyprzedzony przez patrol policji. Później zauważyłem go, jak stał w kilometrowej kolejce do McDrive. Trochę śmieszą mnie Ci wszyscy ludzie... :-) Jechałem nieśpiesznie obwodnicą, pilnując jednak średniej i zmagając się z wiatrem, który towarzyszył mi aż do ronda. Czułem też zmęczenie całym tygodniem, bo i nawet jadącej kobiety z dzieckiem na bagażniku nie dogoniłem. Jadąc nasłuchiwałem pracy napędu. Chyba jednak coś tam jeszcze nie trybi, gdyż na kasecie co jakiś czas słychać było ciche cykanie. Szkoda, że jeszcze nie znam się aż tak na sprzęcie... Mimo wszystko udało mi się dotrzeć do Koźla, zachowując fajne tempo i niebawem byłem już w domu.

Dane wyjazdu:
59.33 km 0.00 km teren
03:06 h 19.14 km/h:
Maks. pr.:38.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Dziergowice po pracy

Czwartek, 31 marca 2011 · dodano: 31.03.2011 | Komentarze 0

Rano miałem duże problemy, z zebraniem się w drogę i ostatecznie wyjechałem dziesięć minut, po założonym czasie. Miałem dużego wnerwa i na trasie wszystko mnie dodatkowo wkurzało. Niemniej jednak z garba zeszło mi, gdy dotarłem do Ani. Puściłem Iron'ów i ze słuchawkami w uszach, poszedłem do pracy, ostatecznie wyluzowywując się podczas drogi. Chciałem dziś kupić łańcuch, kasetę, a także nowy bidon, więc w ciągu dnia zadzwoniłem zarówno do sklepu, jak i serwisu, aby dograć wszelkie sprawy.



W pół godziny po pracy, wyjechaliśmy w drogę. Na pierwszym skrzyżowaniu, musieliśmy poczekać na zielone, ale gdy tylko się zapaliło wydarłem do przodu, czekając na Anię za wiaduktem. Niedługo jednak jechaliśmy razem - czułem fajną lekkość, którą dodatkowo pieścił wiejący lekko wiatr. Postanowiłem więc jechać swoim tempem, lekko przemykając przez miasto. W sklepie poświęciłem kilka minut na zakupy, po których wyruszyliśmy w dalszą drogę. Niebawem dotarliśmy do skraju lasu na Piastach. Będąc z przodu, zauważyłem nagle kątem oka, iż Ania jadąc bardzo wolno, przechyla się na bok upadając. Początkowo zacząłem się śmiać, ale chwilę później zauważyłem uschnięty krzak i nieco się zmartwiłem, gdyż stwarzał on potencjalne zagrożenie. Okazało się też, że leżały tam porozbijane butelki, ale na szczęście na strachu się skończyło :-) Przejechaliśmy między drzewami na Biały Ług i stamtąd do drogi do Azot. Tymczasem mnie włączyło się parcie na średnią, dlatego też do osiedla dojechałem nieco szybciej od Ani, czekając na nią już przed leśnym traktem do Kuźni. Dla zachowania równowagi, jechaliśmy tamtędy już obok siebie, gadając jak zawsze :-) Na drodze asfaltowej do Starej Kuźni, minęliśmy jadący znad przeciwka peleton kolorowo ubranych kolarzy i pozdrowiliśmy się wzajemnie. Takie miałem jednak wrażenie, że tamci mimo że zawodowcy, to jacyś tacy niemrawi byli ;-) Ja tymczasem znów przycisnąłem, jadąc szybciej aż do Kuźni, gdzie zaczekałem na Anię, która dojechała po bardzo krótkiej chwili. Między zabudowaniami wyprzedziliśmy dwie panie na rowerach i po około dwóch kilometrach, znaleźliśmy się w Kotlarni.
Spokojnie dotarliśmy do przejazdu, a stamtąd odbiliśmy na teren zakładu, przemykając przez niego cichaczem ;-) Już nieco wcześniej zaczęło mocniej wiać i miałem nadzieję, że między drzewami nie będzie to aż tak odczuwalne, ale niestety na leśnej drodze, wiatr hulał jeszcze mocniej - w dodatku w całkiem przeciwną stronę, niż kierunek w którym zmierzaliśmy. Jechaliśmy spokojnie obserwując otoczenie, aż tu nagle Ania dojrzała dwie dorodne sarny, które przecięły nam drogę, a następnie przebiegły przez znajdujący się obok głęboki parów. Nie ujechaliśmy daleko, gdy ponownie dwie sarny - tym razem nieco mniejsze - znów przebiegły nam przed nosami, znikając między drzewami. Nieco pobudzeni takim obrotem spraw pedałowaliśmy dalej, aż tu znowu - tuż przed skrzyżowaniem, prowadzącym do jeziora - zauważyliśmy kolejne dwie! Na nasz widok, zaczęły uciekać w naszą stronę, aby po chwili przebiec za nami w bardzo niewielkiej odległości. Jeszcze przez dłuższą chwilę, mogliśmy oglądać ich białe zadki ;-) Jadąc po nieco bardziej piaszczystej drodze, dotarliśmy do celu, gdzie zjedliśmy i pogadaliśmy. Dosyć szybko jednak musieliśmy się stamtąd zbierać, gdyż słońce robiło się już blade.



Postanowiliśmy jechać lasem do Lubieszowa. Za pierwszym skrzyżowaniem, minęliśmy rodzinkę na rowerach. Oczywiście skomentowaliśmy to zdarzenie bardzo pozytywnie i było ono wstępem do dalszej rozmowy. Tak. Znów włączyła się nam konkretniejsza gadka :-) Mimo to za przejazdem kolejowym urwałem temat, aby choć jeszcze przez chwilę, wsłuchać się w świergot ptaków - to przecież jeden z ostatnich momentów ciszy.
Przejechaliśmy krótki odcinek głównej drogi przez wioskę i zboczyliśmy na szlak. Jechaliśmy równym, dosyć szybkim tempem, aż tu znów nagle Ania dojrzała trzy biegnące polem sarny: dwie dorosłe i jedną - wręcz maluśką. Zatrzymując się, obserwowaliśmy ich ucieczkę. W pewnym momencie mała przewróciła się, a jej "rodzice" przystanęli, spoglądając na nas. Wszyscy czekaliśmy na rozwój wypadków. Nie trwało to długo, gdyż obydwie sarny zaczęły biec dalej, a my niemal w tym samym momencie, postanowiliśmy zbliżyć się do małej i sprawdzić co się stało. Porzuciliśmy rowery na polu nieopodal drogi i podeszliśmy kilkanaście kroków. Na ten widok sarenka wstała i zaczęła biec w kierunku, z którego przybyła. Obserwując ją jeszcze przez chwilę, wróciliśmy do rowerów i ruszając z przejęciem, dotarliśmy do Bierawy, której zabudowania ujrzeliśmy dosłownie po kilku machnięciach pedałami.



Zrobiło się już ciemno, a my skierowaliśmy się w stronę szlaku do Starego Koźla i mimo, że jego nawierzchnia była mniej przyjazna, przemknęliśmy po nim w miarę szybko. Z uwagi na panującą ciemność, nasza prędkość nieco spadła, ale dzięki temu mogliśmy dotrzeć do Brzeziec bez żadnych ekscesów. Ostatni etap szlaku, także wydał się nam bardzo krótki i minął nam bardzo szybko. Rozstaliśmy się przy Gliwickiej, skąd każde z nas ruszyło już swoją stronę.

Dane wyjazdu:
48.25 km 0.00 km teren
02:36 h 18.56 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Góra echa

Środa, 30 marca 2011 · dodano: 30.03.2011 | Komentarze 0

Po pracy miałem zamiar kupić części do roweru. Szedłem chodnikiem z zamysłem udania się do sklepu. Było bardzo ciepło. Ludzie porozbierani, a ja jeszcze w zimowej kurtce... Nie uszedłem więc daleko - zrezygnowałem z zakupów i udałem się na przystanek autobusowy. Miałem okazję być nieco wcześniej w domu, więc i rower zaliczę :-) Zresztą... Najpewniej pojadę razem a Anią :-) Na wiacie PKS termometr pokazywał 19,1 stopnia. Już nałogowo sprawdzam tam temperaturę ;-) Aż żal takiego dnia bez kręcenia korbą! Już z domu zadzwoniłem do Ani i ustaliliśmy trasę.



Znów się zgraliśmy :-) Ledwie zajechałem w umówione miejsce i już Pszczoła wyłoniła się zza zakrętu :-) Na Rogach zjechaliśmy na boczną drogę, mijając wcześniej tumany kurzu z wyprzedzającej nas jeszcze na głównej ciężarówki. Dotarliśmy do polnego traktu gadając, a gdy go pokonaliśmy, chwilę zastanawialiśmy się nad dalszą wersją trasy. Postanowiliśmy dojechać do stoczni, mijając stawy, przy których "urzędowało" sporo wędkarzy. Pomyślałem sobie wtedy, że chyba także się stęsknili przez zimę... Objechaliśmy stocznię i wjechaliśmy na polną drogę w kierunku Poborszowa. Gdy jechaliśmy wzdłuż Odry zahamowałem ostro, o mało nie doprowadzając do kolizji. Wszystko przez leżącą na ziemi... puszkę "Perły" :-) W sumie to nadarzyła się też okazja, aby pokazać Ani gdzie to niosłem Kośkę na plecach, podczas jednego z zimowych wyjazdów.
Zaraz na początku lasu, z małego zamyślenia i manii utrzymywania średniej, zostałem wyrwany okrzykiem Ani, która dojrzała polanę pełną kwiatów - przebiśniegów (tak mi przynajmniej mówiła ;-) ) i innych... roślinek ;-) Trzeba przyznać, że gdybym jechał tu sam, to pewnie poniesiony manią wielkości (średniej ;-) ) popędziłbym dalej i minąłby mnie ten - faktycznie uroczy - widok :-) Spędziliśmy tam kilka minut, ponieważ Ania była wręcz zauroczona tym miejscem.







Postanowiliśmy następnie pojechać drogą wgłąb lasu. Co jakiś czas obeschłe gałązki, leżące pod liśćmi, strzelały pod kołami. Fajnie jechało się tym lasem... Było cicho, spokojnie... ptaki śpiewały... Po kilkunastu minutach, dotarliśmy do pierwszych zabudowań Poborszowa. Szybko odbiliśmy na asfaltową drogę, prowadzącą do drugiej części lasu. Ania jechała nią po raz pierwszy i - podobnie jak ja, gdy byłem tu pierwszym razem - była zadowolona z faktu, iż można swobodnie jechać po takiej właśnie drodze z dala od samochodów. Nieopodal dostrzegliśmy rolnika orzącego pole, z użyciem konia jako siły pociągowej. Ja nie pamiętam, abym kiedykolwiek wcześniej widział coś takiego. No może jak byłem mały, ale... to bardzo dawno temu było i mogę nie pamiętać ;-) Przemknęliśmy lasem i dotarliśmy do drogi prowadzącej do promu. My jednak dziś jedziemy w przeciwną stronę. Przed nami pierwszy mały podjazd, po którym przecięliśmy krajową "czterdziestkę piątkę", zmierzając ku Kamionce.
Słońce zaczynało powoli opadać ku horyzontowi. W połowie drogi do Antoszki, Ania założyła bluzę, natomiast mi wciąż było cieplutko :-) To był prawdziwie wiosenny dzień! :-) Bardzo ciepły i pogodny :-) U podnóża kolejnego wzniesienia, puściłem się na podjazd i zaczekałem przy kapliczce na poboczu.



Po chwili dotarła Pszczoła i jej kompanka, aby podrzucić mi pomysł na bardzo udany kadr, który uchwyciłem już na innych ustawieniach aparatu. Tak oto sfotografowałem zachodzące słońce zza badyli ;-)



Po pokonaniu spokojnej, asfaltowej drogi między polami, dotarliśmy do drogi na Prudnik i stanęliśmy przed dylematem, czy zahaczyć jeszcze o las w Pokrzywnicy. Słońce schowało się już za chmurkę i czuć było mały spadek temperatury. Trochę obawialiśmy się tego, że później dzień skończy się już bardzo szybko i będzie ciemno i zimno. Mimo to zdecydowałem, że przejedziemy przez ten las, bo "skoro już tu jesteśmy..." :-) Po kilometrze jazdy "krajówką", zjechaliśmy na leśną drogę. To znaczy ja zjechałem, bo Anię zdążyli jeszcze obtrąbić :-)
Taak... Znów cisza i spokój :-) Wjechaliśmy wgłąb lasu, mimo tabliczki "zakaz wejścia" - ale nie wjazdu ;-) Zresztą o tej porze wycinki i tak nie będzie. Za chwilę Ania zauważyła, przemykającego w poprzek drogi małego zwierza - tak nam się zdaje, że to chyba kuna była ;-) Niebawem dotarliśmy do domku myśliwych i zatrzymaliśmy się na kilka minut. Postój nie mógł być dłuższy, bo przecież dobrze by było, abyśmy byli o odpowiednim czasie w domach. Nadarzyła się przy okazji sposobność, abym mógł poopowiadać o przygodach i atrakcjach, jakie spotkały mnie i Piotrka, podczas przemierzania tej trasy jesienią.



Za lasem Ania dostrzegła sarny, tymczasem ja ledwie je widziałem na tle szarego pola. Droga stała się nieco mniej przejezdna, ale mimo to wydarłem do przodu :-) Nie było błota, więc gra gitara :-) Następnie już przed zabudowaniami, minęliśmy mafię z kijkami (jeszcze później dużo jej będzie - aż dziw, że w takiej ilości na wioskach) i przecięliśmy główną, zjeżdżając następnie w stronę naszego celu.
Gdy tam dotarliśmy, już się ściemniało. Za sprawą rażącej niesubordynacji towarzyszki wycieczki - która znajdując most, weszła w kompetencje Wodza ;-) - objechaliśmy rzeczkę i wdrapaliśmy się na skarpę. Po chwili poświęconej na przełamanie tremy, Ania zaczęła drze... hm... testować górę echa ;-) Test zakończył się pomyślnie, bo echo faktycznie piękne wracało :-) Ja niestety się wstydziłem ;-)
Za chwilę przejechaliśmy pod wiaduktem kolejowym (tam dopiero było echo! ;-) ) i skierowaliśmy się w stronę Komorna. Ania wspomniała o starym rowerze dziadka, na co ja momentalnie wypaliłem, aby go odrestaurować - przecież to wcale niegłupi pomysł! Pokonaliśmy wzniesienie, a na zjeździe znów puściłem się hen przed siebie :-) Słońce już dawno zaszło, ale o dziwo było jeszcze widno, a i temperatura była dosyć wysoka. Zacząłem jednak coś przebąkiwać o zmęczeniu, ale to chyba tylko chwilowy, malutki kryzysik ;-) Gdy wjechaliśmy do Radziejowa, było już całkiem ciemno. Mimo to, nasza obecność została zauważona przez wiejskie pieski, które zaalarmowały całą osadę, przy okazji zapewne ją budząc ;-) Skręciliśmy na polny trakt, na którym jechało się nam bardzo przyjemnie :-) Co prawda mieliśmy chwilę niepewności, po tym jak Ania wjechała w jakieś szkło, ale nawet się nie zatrzymywaliśmy. Szybko choć bardzo ostrożnie, pokonaliśmy zjazd w Reńskiej Wsi i główną - oświetlani przez przydrożne latarnie - dotarliśmy do Dębowej.
Po tym jak rozjechaliśmy się na rondzie przyspieszyłem, ale tylko do czasu, gdy drogę przestały mi oświetlać samochody. Moja lampka nie oświetlała na tyle dużej powierzchni, abym mógł jechać tak szybko, jakbym tego chciał. Niebawem dotarłem do parku i szybko przemknąłem przez pierwszą jego część, postanawiając w drugiej części pojechać dłuższą trasą.
To był bardzo fajny wyjazd :-) Pomimo późnej pory powrotnej, nie było czuć tego w ogóle, gdyż aura była bardzo przyjemna. Orzeźwiony, nie mogłem doczekać się kolejnego wyjazdu, powoli myśląc także o weekendzie... :-)