Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
98.02 km 0.00 km teren
03:48 h 25.79 km/h:
Maks. pr.:63.11 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Anka + Moszna, to świetne połączenie ;-)

Piątek, 21 września 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

Pomimo tego, że zdobyłem kwalifikację do tegorocznego MRDP Zachód, postanowiłem wręcz w ostatniej chwili wycofać się z udziału w imprezie. Po ostatniej szarży po górach zaczęły pojawiać się u mnie małe negatywne objawy. Wiedziałem, że w tym stanie nie mam szans na choćby dobrą jazdę na - co by nie było - wciąż dla mnie dużym dystansie (choć czysto matematycznie wychodził jednak spory zapas). Pod względem tempa byłem lepszy, niż dla porównania w drodze do Portugalii, dystans poszczególnych dni również przemawiał "za", natomiast po tylu latach rowerowania znałem już swój organizm. Ewentualny start pogłębiłby tylko negatywne, fizyczne odczucia. Szkoda, bo ponownie minęła mi szansa na start w tej imprezie a miała ten plus, że można było poznać trasę w trzech osobnych edycjach - odbywających się rok po roku. Mam już cichy plan, aby przejechać tą trasę wiosną przyszłego roku. Oczywiście jeśli wciąż będę chciał brać udział w kolejnej edycji pełnego maratonu.
Wewnętrznie czułem, że odwołanie startu, to była dobra decyzja. Tymczasem dzień był piękny! Ponoć to ostatni tak piękny dzień przeciągającego się w pożegnaniu lata. Za ochoczym przyzwoleniem Aneczki, postanowiłem wykorzystać pełne jeszcze słońce i podciągnąć jeszcze trochę wynik września :-) Miało być inaczej, ale w zamian postanowiłem poobserwować swój organizm na krótszej trasie. Byłem ciekaw czy objawy na rowerze się nasilą, czy może wręcz ustąpią. Byłem praktycznie pewien tego drugiego scenariusza ;-)



Tempo jazdy od samego początku miałem wyższe, niż tego chciałem. Szybko się to wyjaśniło - w plecy wiał mi bardzo mocny wiatr. Pościgałem się trochę z samochodami w mieście i do Leśnicy dojechałem nadzwyczaj szybko. Wiedziałem jednak, że na powrocie będzie już gorzej ;-) Najprawdopodobniej był to najprzyjemniejszy etap wyjazdu ;-) Po nawrocie w kierunku Ligoty podziwiałem i najbliższą okolicę (podnóże Góry św. Anny, okoliczne kolorowe pola) i również tą dalszą - widoczność była tylko dobra, ale kolorową elektrownię było widać ;-) Sielanka trwała bardzo krótko, bo po kolejnym nawrocie dosłownie dostałem wietrzny strzał! Już w pierwszej sekundzie przeszło mi przez myśl, że zaraz mi się w kołach szprychy powyginają! ;-) Momentami jechałem pochylony na bok, a wyprzedzające mnie od czasu do czasu samochody powodowały chwilowe zmiany ciśnienia i w efekcie majtanie całego roweru. Na szczęście do Gogolina miałem niedaleko i tam między zabudowaniami spodziewałem się nieco odetchnąć :-) Zastanawiało mnie tylko, jak będzie wyglądała jazda na trasie do Mosznej... ;-)
W Gogolinie i Krapkowicach może od wiatru odetchnąłem, ale za to ruch samochodowy był dużo większy, niż się tego spodziewałem. Popołudniowy szczyt, ale żeby i tutaj aż tak?!? Ponadto jakieś trzy baby, którym nie wiadomo kto dał prawo jazdy, skutecznie podniosły mi ciśnienie, zachowując się na drodze co najmniej niepoprawnie. Dramat. Za rondem na "krajówce" ruch ustał, ale w to miejsce ponownie pojawił się wiatr... :-) Jakoś jednak trzymałem równe tempo i doturlałem się w końcu do Mosznej :-) Sporo się tu pozmieniało. Remont nawierzchni, droga rowerowa obok niej... Na tyle krajobraz uległ przekształceniu, że miałem problem, aby trafić na miejsce ;-) W końcu się jednak udało ;-)
Przy zamku cyknąłem tylko dwa zdjęcia i udałem się w drogę powrotną. Słońce już jakiś czas schowało się trochę za cienkie chmury i na ziemię padały długie cienie. Gdy zwróciłem się w kierunku Głogówka, dopiero się zaczęło... To był absolutnie najgorszy etap dzisiejszej trasy! Wiało jak cholera! Nawet przeszło mi przez myśl, żeby zmienić kierunek na Krapkowice, ale szybko się skarciłem ;-) Niemniej jednak trochę żałowałem, że wytyczyłem sobie tak długą trasę. To nie miała być walka z wiatrem, a spokojny przejazd obserwacyjny! Organizm jednak dawał radę i zmęczenie zacząłem odczuwać dopiero pod koniec dojazdu do "krajówki" z Prudnika. W Głogówku postanowiłem odpuścić zaplanowany tutaj postój spożywczy i wykorzystać na maksa zmianę kierunku i wiatru. To była chyba dobra decyzja, bo moje tempo znacznie wzrosło :-) Rozpędziłem się na tyle, że nawet już u siebie w mieście ciężko mi było przystopować ;-) Zrobiłem to dopiero w Kłodnicy :-) Uff... ;-) Do domu wszedłem już jednak z wyraźnie odczuwalnym bólem nóg. Coś, co już od lat mi się nie przytrafiło. To nie był standardowy ból mięśni, a jakieś pieczenie z mrowieniem, czy coś takiego... Chyba czekają mnie dwa kroki wstecz...

Cześć...


Moszna. Widać, jak zmieniło się niebo w porównaniu z poprzednim zdjęciem :-)



Dane wyjazdu:
28.96 km 0.00 km teren
01:07 h 25.93 km/h:
Maks. pr.:48.58 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Późno letni wypadzik :-)

Sobota, 15 września 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

Po ostatnim biciu rekordów dopadło mnie przeziębienie, spowodowane przewianiem na czeskich zjazdach. Zdecydowałem się więc odpuścić kilka dni, aby na starcie za dwa tygodnie nie było zdrowotnych niespodzianek. W końcu poprawiło mi się na tyle, że postanowiłem przejechać.



Przed startem Karolek jeszcze zbiegł, aby odebrać ode mnie niepotrzebnie zabrane ciuchy. To już jest duży chłop! A poza tym mnie zaraz po wyjściu jakoś mocno przygrzało słońce. Oczywiście gdy ruszałem pojawiły się jakieś chmury, słońce za nimi i finalnie okazało się, że jednak te ciuchy mogłem zabrać :-) Bardzo miło było jednak zobaczyć Karolka... :-) Trasę miałem prawie standardową. Prawie, bo chciałem ją trochę urozmaicić, gdyż kręcenie w kółko co chwila, już nie dawało mi satysfakcji. Trochę świeciło słońce, trochę wiało, generalnie pogoda typowa dla tej pory roku :-) Przycisnąłem dopiero na obwodnicy :-)

Krajobraz z trasy :-)


To jednak budują tą drogę?


Ech te "Zdzichy", psują cały widok...!


Standardowy ostatnio postój na Dębowej :-)



Dane wyjazdu:
12.88 km 0.00 km teren
00:43 h 17.97 km/h:
Maks. pr.:31.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Do lekarza :-)

Wtorek, 11 września 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

Kolejna zaplanowana wizyta w Koźlu :-) Słoneczko ładnie świeci, Antek wychodzi z jamy ;-)



Ano... Dawno, bardzo dawno nim nigdzie nie jechałem :-) Jak dziko! Kolosalna różnica w porównaniu z szosą... I chyba szosa jest jednak najwygodniejsza! Szok i niedowierzanie! ;-) No i ta elastyczność...! Niemniej jednak do Koźla dojechałem na spokojnie, a że miałem jeszcze zapas czasu, to wstąpiłem do zegarmistrza w pewnej sprawie, a później jeszcze do Damiana, który trochę zdziwił mnie na plus swoją rowerową wiedzą :-) Kolejno wizyta u lekarza i parkiem przez Koźle :-) Przy okazji sprawdziłem co to za pomnik stoi przy śluzie :-) Ostatecznie wracając do domu zrezygnowałem z wizyty na Dębowej bo to oznaczałoby, że wracałbym do Kędzierzyna obwodnicą. Tak więc dociągnąłem do końca parkiem i później znów drogą rowerową :-) Miło :-)

Płochliwe bażanty przy drodze rowerowej :-)


Przy pomniku :-)


A skoro tak, to jest i śluza ;-)


Parkowa alejka :-)



Dane wyjazdu:
257.26 km 0.00 km teren
10:12 h 25.22 km/h:
Maks. pr.:64.27 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Drugi dzień zapierdzielanki :-)

Niedziela, 9 września 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

Kilka dni temu uświadomiłem sobie, że nie byłem w tym roku na swoich ulubionych serpentynkach w Czechach, aż tu nagle przypomniałem sobie, że przecież już od jakiegoś czasu miałem tam wytyczoną trasę, która czekała na dobry moment do startu! Dziwnym trafem postanowiłem ją wykorzystać w połączeniu z "prawie czterysetką" zupełnie też zapominając, że przecież będzie ona biegła przez owe serpentynki! Przypomniałem sobie o tym podczas wczorajszej jazdy i mocno się z tego powodu ucieszyłem! :-) Decyzję o ewentualnym starcie pozostawiłem sobie jednak na dzisiejszy poranek. Wszystko zależało od tego, w jakim stanie obudzę się po tak wymagającej trasie. Prawdę powiedziawszy, to w sobotni wieczór wcale nie miałem na nią ochoty ;-)
Poranek nie był wcale najgorszy ;-) Oczy w kolorach patriotycznych - biało czerwone - czyli było lepiej ;-) Nóżki fit i nawet plecy nasmarowane przed snem przez Aneczkę zupełnie nie doskwierały :-) No to startujemy na serpentynki! :-)



Trasę rysowałem już dość dawno temu i nie pamiętałem jej dokładnego przebiegu. Wyprowadziłem się przez to niepotrzebnie na obwodnicę bo okazało się, że dojazd do krajowej "czterdziestki" wytyczyłem sobie wioskami. Postanowiłem zatem zawrócić w kierunku Koźla - rondo w Reńskiej Wsi było co prawda rowerowo przejezdne, ale wracając się nie musiałbym kręcić nadmiernie po bocznych drogach. W trasie była to już zupełnie inna jazda niż wczoraj :-) Widać było to od razu po prędkości podróżnej :-) Wiatr nie przeszkadzał, było cieplej i ładnie świeciło słońce. Zabrałem ze sobą nowe okulary i przeźroczyste szkła (wschód i zachód będę miał za plecami) i od razu jechało się bardziej komfortowo :-) Byłem co prawda jeszcze "wczorajszy", ale mimo tego nie odczuwałem braku świeżości w nogach i kolejne miejscowości mijały mi raczej szybciej, niż wolniej :-) Na wlocie do Głogówka zwolniłem przed trzema samochodami stojącymi na remontowych światłach. Zacząłem je mijać z prawej strony. W międzyczasie zapaliło się zielone światło, dwa pierwsze samochody zaczęły ruszać, aż tu nagle z ostatniego otworzyły się drzwi pasażera po mojej stronie! Wysiadła z niego młoda niewiasta, a ułamek sekundy później z przedniego fotela pasażera, prawdopodobnie jej matka. Żadna z nich zupełnie nie zauważyła mojej obecności! Całe szczęście, że byłem daleko i kontrolowałem sytuację. Dojechałem do nich spokojnie i udzieliłem kulturalnej "porady", choć mowa była tylko o braku przejścia w tym miejscu. O drzwiach już nie wspominałem... Zapominając szybko o sprawie nabrałem prędkości i za ostatnim skrzyżowaniem przed rondem wstałem z siodełka i energicznie zacząłem deptać na pedały. Rower zareagował od razu! Dosłownie dopadłem do ronda, które przemknąłem jak na moje warunki ekstremalnie szybko i zupełnie bez żadnych obaw o wywrotkę, czy coś podobnego! Ludzie idący chodnikiem widzieli mnie dosłownie przez moment! To było piękne! :-) Rozpędzając się w dół, zostałem wyprzedzony przez samochód. Tak łatwo się nie dam! Ogień i bez cienia wątpliwości cudownie i przy dużej prędkości pokonałem zakręty na wylocie z miasta! Świetny początek dnia ;-) Na przystanku w Laskowicach zrobiłem sobie wymianę odzieży i praktycznie byłem już w Prudniku, gdzie oprócz objazdu zamkniętego mostu, napotkałem również zamkniętą główną ulicę :-) Momentalnie podjechałem do funkcjonariuszy i zapytałem o drogę, uzyskując szybką poradę i bonusowe ostrzeżenie, abym uważał na kocie łby :-) Faktycznie telepotało, ale dzień był tak piękny, a perspektywy trasy tak miłe, że w zupełności mi to nie przeszkadzało :-) Ba! Nie martwiłem się również tym, że pokluczyłem trochę bardziej, niż to było konieczne ;-) W Głuchołazach podjechałem sobie na stację benzynową, oglądając przy okazji grupki motocyklistów i ceny produktów na stacyjnianych półkach, wyższe ze trzydzieści procent od sklepowych. Nie wiem co bardziej przyciągnęło moją uwagę choć biorąc pod uwagę fakt, że fanem motorów raczej nie jestem, to wniosek nasuwa się sam... ;-)
Za Głuchołazami czekał mnie nudniejszy etap trasy, a przynajmniej tak go sobie przedstawiałem. Już kilka razy tędy jechałem, a poza tym to co najlepsze dzisiejszego dnia, było już tak blisko, że taka zwykła jazda po zwykłej drodze i to jeszcze prostej, to jakoś tak nie bardzo mnie ciekawiła... ;-) Mijałem miejscowość za miejscowością, mijały mnie motory i z tyłu i z przodu, na horyzoncie już widać było co trzeba, a podjazdu jak nie było, tak nie było? ;-) Troszkę mi się to dłużyło ;-) W końcu przystanąłem bardzo sprytnie na przystanku i wtedy okazało się, że jestem już w Beli pod Pradziadem, a to przecież już tutaj! ;-) Przystanek okazał się sprytny, bo było to ostatnie takie miejsce przed podjazdem. Mogłem więc przysiąść, spokojnie zjeść, odsapnąć :-) Mimo postoju od samego początku czułem się na podjeździe nieco zmęczony. Wczorajszy dzień, a także dzisiejsze kilometry musiały odcisnąć swoje piętno. Nie było jednak najgorzej :-) Przystawałem co prawda kilka razy, ale sam szczyt osiągnąłem całkiem szybko, momentami nawet dokręcając na nawrotach :-) Fajnie było znów się tu znaleźć :-) Przygotowałem się na zjazd pod kątem odzieżowym, uzupełniłem wodę w bidonie i już gnałem w dół! Praktycznie od samego szczytu jechał za mną samochód, lecz nie był w stanie mnie wyprzedzić. Jeśli nawet trochę doszedł mnie na prostej, to nie miał szans na nawrotach, które ja pokonywałem już coraz pewniej i trochę szybciej, niż wtedy gdy zaczynałem przygodę z szosą. Jeszcze muszę poprawić technikę, ale "czucie" mam już dużo lepsze, podobnie jak i pewność siebie :-) Finalnie po zakończeniu zjazdu ów samochód był daleko za mną :-) Niestety był też jeden negatywny aspekt, a mianowicie na jednej z prostych jeden z motocyklistów wyprzedził mnie w dość agresywny sposób. Wystraszyłem się i zjechałem do prawej na tyle gwałtownie, że na ułamek sekundy wprowadziłem tył roweru w niewielkie drgania, które oczywiście szybko opanowałem. Wśród stada owiec zawsze może trafić się jedna czarna. Żeby było śmieszniej, wjeżdżając tu wspominałem przez chwilę kulturę motocyklistów, którą było widać gdy jechałem tędy po raz pierwszy. Nic to, trzeba jechać dalej, bo dzień piękny! :-)
Za Koutami już na płaskim jeszcze fajnie dokręcałem i rozpędziłem się na tyle mocno, że w Loucnej musiałem się zatrzymać, aby ustalić którędy powinienem jechać :-) Nie ma to jak jazda z nawigacją ;-) Ostatecznie zjechałem z głównej drogi i może miałem na tej bocznej jakieś tam wyboje i przejazdy kolejowe, ale za to było też spokojniej :-) Za Rapotinem ponownie czekały mnie podjazdy i tutaj już wyraźniej brakowało mi świeżości. Na ostatnim etapie już wyglądałem przełęczy, a tu co chwilę jeszcze jakaś hopka wyskakiwała... ;-) Zaczęły mnie też już męczyć wszechobecne motory. Dziś mijały mnie nie tylko na serpentynach wysoko w górach, ale w zasadzie na całej trasie od rana. Mimo tych "niedogodności" w głowie miałem myśl, że Morawy to jednak są bardzo urocze... :-) W Bruntalu zatrzymałem się na wciągnięcie jedzonka i nogawek i po odsapnięciu ruszyłem w dalszą drogę :-) Ostatni duży podjazd miałem już za sobą i faktycznie gdy wyjechałem z miasta, warunki zaczęły mi sprzyjać. Tempo mocno wzrosło i dystans gdzieś uciekał :-) Zdążyłem tylko przez chwilkę popatrzeć na małego jelonka, stojącego w niewielkiej odległości od drogi, nie wykazującego raczej większych obaw o swoje istnienie :-) W Krnovie nawet się nie zatrzymywałem, choć miałem zamiar ubrać tam kurtkę i cyknąć zdjęcie charakterystycznemu ratuszowi. Uciekałem w kierunku granicy i już witałem się z gąską, aż tu... światła! Na szczęście zielone, ale znów trzeba było radykalnie zwolnić :-) Faktycznie przypomniałem sobie od razu, że tu przecież też remontują drogę. Za zakazem wjazdu postanowiłem zaryzykować, ale tym razem mi się to nie opłaciło - nie było możliwości przejazdu, czy choćby przejścia bokiem i musiałem się wrócić, na objeździe tracąc czas, tempo, a zyskując wertepy, przełomy i gruchotanie roweru. Szkoda gadać. Wracając na główną od razu sobie to obiłem, trzymając dobre tempo. W Głubczycach nie widzieli mnie długo ;-) Zatrzymałem się dopiero za Grobnikami, a wcześniej na wylocie z tej wioski policzyłem sobie, że kwalifikację do MRDP mam już zdobytą :-) Wjeżdżając tam na krótki podjazd, zauważyłem po swojej lewej tym razem dorosłego osobnika gatunku jeleniego ;-) Stał wysoko na polu, na tle łuny zachodzącego słońca. Epicko ;-) Tymczasem na poboczu nagle zrobiło się ciemno :-) Ubrałem kurtkę i dalej z ochotą zacząłem rwać asfalt :-) To był dobry etap. Nie czułem żadnych dolegliwości, a świadomość tego jak jestem już blisko, pchała mnie jeszcze mocniej do przodu :-) Podobnie jak i wczoraj, pomogła też znajomość trasy - mimo pojedynczych uskoków, nie musiałem martwić się o nawierzchnię drogi. Pawłowiczki były dla mnie pewną niewidzialną granicą. Będąc tam, mogłem czuć się już jak u siebie. Ruch samochodowy - mimo, że i tak był niewielki - zupełnie już zamarł. Całą szerokość pasa miałem dla siebie. Ja, rower i ciemność. No może niezupełnie, bo widziałem już Ankę, nie wspominając o łunach światła z miejscowości położonych na widnokręgu ;-) Wkrótce nastała zupełna jasność - ze świateł ulicznych latarni ;-)

Ponownie na trasie :-)


Nowe zakamarki Prudnika :-) Faktycznie kocie łby ;-)


A wczoraj było tu tak ciemno... :-)


Pradziad na horyzoncie :-)


Przystanek w Beli pod Pradziadem ;-)


Pniemy się w górę :-)



Już na szczycie :-)



O to ustrojstwo (czyt. salonka ;-) ) mijało mnie na podjeździe :-) Ciekawy egzemplarz :-)




A ten jegomość mijał mnie gdzieś na trasie ;-)


Tutaj również ciekawy okaz :-) W okolicy były jeszcze Porsche-gorsche ;-)




I zaś pod górę... ;-) Między Sobotinem, a Starą Viesią ;-)








Przystanek na ogarnięcie odzieży i bagażu :-)


Chodziło mi to po głowie i faktycznie już tu byłem! :-)


Bruntal :-) Jedzenie, gacie i wio w drogę! :-)


Biorąc pod uwagę adnotację pod znakiem, postanowiłem zaryzykować przejazd. Niestety tym razem mi się to nie opłaciło... :-)



Już czas na przytrokowanie lampek.



Pawłowiczki i ostatni (odwiedzony) przystanek na trasie ;-)



Dane wyjazdu:
381.59 km 0.00 km teren
15:38 h 24.41 km/h:
Maks. pr.:61.07 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Prawie czterysetka ;-)

Sobota, 8 września 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

Wakacje przeszły jak burza, a moje rowerowe plany na czterysetkę pozostały nie zrealizowane. A to brak czasu, a to brak pogody, a to inne zajęcia i wydarzenia i zleciało... W międzyczasie zdążyłem się już nawet zapisać na tegoroczny maraton i po prostu chciałem sprawdzić się na jakimś dłuższym wyjeździe. Wyrysowałem sobie zatem dość wymagającą trasę, ale jakoś dziwnie nie miałem zacięcia, aby w ogóle wybierać się na rower...



Wstałem o trzeciej trzydzieści pięć z zamiarem wyruszenia równo o czwartej. Udało się ruszyć piętnaście minut później, niż zakładał plan. Nocna jazda była całkiem spoko, choć przejazd przez las przed Twardawą był nieco straszny ;-) Oczywiście tylko pół-żartem :-) Dość szybko okazało się jednak, że zrobiłem błąd nie zabierając ze sobą nowych okularów i przeźroczystych szkieł, gdyż pogoda (a miało być słonecznie) zapowiadała się zupełnie inna, niż się tego spodziewałem. Finał był taki, że moje stare, posklejane okulary, przejechały cały dzień na torbie, zamiast na nosie... Drugim błędem było pozostawienie w domu sprawdzonej bluzy z długim rękawem i spakowanie tylko nowych i nie sprawdzonych jeszcze rękawków(!). Nie bardzo zdały egzamin w panujących warunkach. Co innego nogawki, z których byłem bardzo zadowolony :-)
Pierwszy etap jechało się bardzo słabo. Cały czas wiał przeciwny wiatr, który nie odpuszczał aż do Złotego Stoku, ale jego odczuwalność tam była mniejsza z uwagi na podjazdy. Inaczej pewnie dalej miałbym przed sobą ścianę. Jeszcze wcześniej, bo przed Prudnikiem, zaczął padać deszcz i przeszedł przed Nysą. Oczywiście zamówione ochraniacze na stopy również zostały w domu, ponieważ wydawały mi się zbyt ciasne, a biorąc pod uwagę zapowiadaną pogodę, postanowiłem ich po prostu nie brać. Efekt był taki, że przez kolejne kilka godzin jechałem z mokrymi stopami, gdyż temperatura również nie była na tyle wysoka, aby mogły szybko przeschnąć w trakcie jazdy. Mimo tych niedogodności i faktu, że od kilku dni zabierałem się mentalnie za ten wyjazd jak pies do jeża, bardzo cieszyłem się z jazdy :-) Perspektywa takiego dystansu na siodełku, trudności trasy i zobaczenia nowych, potencjalnie ciekawych miejsc, była naprawdę pozytywnie nastrajająca :-) Gdy za Kłodzkiem zjechałem z drogi wojewódzkiej w kierunku Radkowa, coś mnie tknęło. Ja tu chyba już byłem... Przejechałem jeszcze dystans liczony w metrach i byłem już praktycznie pewien! Oczywiście! Antek i wyprawa do Czech kilka lat temu! :-) Gdy zobaczyłem kierunkowskaz prowadzący do jednej ze spółek giełdowych o której wtedy czytałem, nie miałem już żadnych wątpliwości :-) Nieopodal zatrzymałem się na małe zakupy uprzedzając sam siebie, aby przed zapięciem roweru sprawdzić kod. Nie używałem tego zapięcia od dawna i nie byłem pewien kombinacji. Oczywiście w automatycznym odruchu przypiąłem rower i po sekundzie nastąpiła chwila konsternacji...! Na szczęście udało się odblokować zabezpieczenie za pierwszym razem ;-)
Gdy nabrałem już trochę sił, czekał mnie podjazd na Drogę Stu Zakrętów :-) Cieszyłem się z faktu, iż będę wjeżdżał na nią tam, gdzie po raz pierwszy jechałem nią Antkiem... :-) Ten znak i ściana drzew robią w tym miejscu niezły klimat. Jakby się dosłownie wjeżdżało do innego świata... :-) Sam podjazd poszedł mi całkiem sprawnie, ale nie odnalazłem "antkowej" skały, choć prawda była też taka, że też się za nią nadmiernie nie rozglądałem :-) Wiedziałem co mnie jeszcze dziś czeka i że czas mi ucieka :-) Oczywiście na tyle na ile mogłem, starałem się podziwiać otoczenie i zauważyłem jeszcze kilka ciekawych punktów, które przeleciały mi koło oczu, gdy tu ostatnio gnałem w drugą stronę ;-) Nie było też sarny, pozującej do zdjęcia jak w dwa tysiące jedenastym ;-) Niestety były też okresy gorsze, których się co prawda spodziewałem wiedząc, w jakim stanie jest momentami ta droga, natomiast był taki odcinek, że przez wyboje o mały włos się nie przewróciłem, tak mocno mną telepało. Gdy już dotarłem do równego asfaltu i odpuściłem hamulce, dałem się ponieść grawitacji! :-) Tyle co zacząłem cieszyć się zjazdem, a już na jednym z pierwszych zakrętów zauważyłem porozsypywane kamyczki! Składałem się już w ten zakręt i trochę kosztowało mnie wyprowadzenie roweru na prostą, a przed oczami przez ułamek sekundy miałem już widoczną tuż przede mną przepaść :-) Uff... Skończyło się tylko na lekkim podejściu serca do gardła ;-) Wiedziałem już, że może tu być różnie, więc kolejne zakręty pokonywałem już z nieco większym zapasem bezpieczeństwa :-) Na ostatniej prostej bardzo kulturalnie wyprzedziło mnie jakieś ładne BMW na "OK", ale później za to wlekło się niemiłosiernie trzydzieści na godzinę, mocno mnie hamując. Nie było jak tego wyprzedzić, a samochód zjechał z drogi dopiero przy parku, a ja znów nie zrobiłem sobie zdjęcia z którymś z instrumentów mimo, że taki plan był ;-)
Dalsza droga poszła mi nad wyraz sprawnie, choć gdy robiłem sobie przystanek zaraz za Kudową wiedziałem, że czas bardzo mocno mi się kurczy. Miałem tego świadomość na tyle, że gdy zjechałem już z "krajówki" w kierunku Polanicy Zdroju, nie zatrzymałem się ani nawet na jedno zdjęcie, jadąc bardzo malowniczą drogą, ze strumyczkiem po jej boku. Muszę dodać, że aby się tu dostać, trzeba było aż osiemnaście razy przejechać przez przejazd kolejowy ;-) Wkrótce dojechałem do Bystrzycy Kłodzkiej, robiąc tam zakupy i chwilę odpoczywając od tutejszych dolnośląskich patatajów ;-) Chyba dobrze się stało, że zdecydowałem się na postój tutaj, bo później jak się okazało czekał bardzo już dla mnie wymagający podjazd - miałem już grubo ponad dwieście kilometrów w nogach. Warto jednak było tu wjechać... :-) Przepiękne widoki i super fajny zjazd w dół! Niestety końcówka zjazdu już nieco gorsza, bo zgodnie z tym co przepowiadał wujek z pewnej amerykańskiej korporacji, był tu remont nawierzchni i trzeba było pożegnać się z dalszym pruciem powietrza :-) Dodatkowo znak mówiący o pracach drogowych został umieszczony już za zakrętem i lekko zaskoczony sytuacją (bo przecież nie pamiętałem, że to właśnie tutaj remont będzie ;-) ), musiałem zdecydowanie chwycić za klamki :-) Poza tym samo Stronie Śląskie wydało mi się bardzo przyjemnym do mieszkania miejscem :-) Oczywiście w okolicy nie obyło się bez brukowanego odcinka, który musiałem wręcz pokonywać środkiem drogi, ale z moim dzisiejszym nastawieniem do tej trasy, był to raczej smaczek :-) (a "raczej", bo jednak kilka wulgaryzmów poleciało ;-) )
Już powoli witałem się z granicą państwa. Była niby tak blisko, a jeszcze tak daleko... Nie miałem już świeżości. W pewnym momencie minęły mnie cztery samochody na "OK". Zacząłem się zastanawiać, czy wracają do Kędzierzyna. Może bym się z nimi zabrał? ;-) Byłem już zmęczony trasą, a perspektywa dalszych kilometrów, rychłego końca dnia i tego co mnie jeszcze czekało, nie stawiała mnie w najlepszym położeniu :-) W końcu jednak wbiłem się na przełęcz, łyknąłem kilka razy z bidonu i ponownie zacząłem deptać na pedały :-) Opłaciło się, bo droga na której dwa lata temu złapałem chyba najboleśniejszego kapcia w swojej karierze, była świetnie odremontowana! Dosłownie jechało się jak po stole! Pod górę co prawda i już z przystankami, ale jednak równo i bez wybojów! Dodatkowo otaczające mnie widoki sprawiły, że zdecydowałem się na ponowne odwiedzenie tych okolic w przyszłym roku. Nie są to Alpy, czy inne Malediwy, ale swój niezaprzeczalny urok te okolice mają! I kropka. W Brannej podobnie jak dwa lata temu, natknąłem się na sporo motorów. Mijały mnie też w dużych ilościach na trasie. Czyżbym ponownie trafił na ten sam wyścig? Dobrze chociaż, że tym razem nie musiałem czekać na przejazd zawodników :-) Zatrzymałem się tylko na zdjęcie i słysząc na polu obok polskie dialogi, przywitałem się słowami "dzień dobry". W odpowiedzi dostałem zaproszenie na wódkę i wyrazy współczucia, że "musiałem" (co do cholery?!? ;-) ) tyle kilometrów na rowerze przejechać ;-) No ludzie... Ja to kocham przecież ;-) Było miło, ale czas naglił :-) Zrobiło się też już wyraźnie chłodno i robił się z tego problem. Na podjazdach temperatura ciała wzrastała, by na zjeździe już lekko mroźny wiatr smagał mnie po całym ciele. Przed Jesenikami poczułem już ból w lędźwiach. Nic, tylko przewiałem sobie plecy! A jeśli to będą korzonki? W jakim stanie jutro się podniosę? Co z jutrzejszym wyjazdem? Ostatnie pytanie było już z serii retorycznych bo wiedziałem, że jak bym się nie czuł, to i tak na rower pójdę. Tymczasem zjechałem na Rejviz i zatrzymałem się na znajomym mi przystanku. Była dziewiętnasta dwadzieścia i już zaczynało robić się ciemno. Chwilę biłem się z myślami, ale ostatecznie odpuściłem... Pomyślałem o dzieciakach i o tym, że może ryzyko nie jest jakoś nadmiernie duże, ale zawsze jakieś jest. Szybki zjazd po ciemku, to jednak w pewnym stopniu niewiadoma, a ja miałem już sporo w nogach, odwrotnie proporcjonalną ilość czasu i perspektywę co najmniej dwóch podjazdów - w tym Rejviz w moim aktualnym stanie, byłby już mocno wymagający i czasochłonny. Zerknąłem jeszcze raz na coraz to bardziej czarne niebo i szybko podjąłem decyzję. Zrezygnowałem z zaplanowanej trasy, która obejmowała Rejviz, Biskupią Kopę i Głubczyce. Jednocześnie miałem pokorną świadomość tego, że w dzisiejszej dyspozycji, pełną dzisiejszą trasę z pewnością dałbym radę przejechać. Dłuższy dzień dałby mi jeszcze sporo zapasu.
Do Głuchołaz jechałem już bardzo swobodnie. Dobrze, że znałem trasę, bo lampka włączona na minimalny tryb nie zawsze dobrze oświetlała kierunkowe znaki, a nawigacji nie podświetlałem :-) Początkowo chciałem zatrzymać się na zakupy w Prudniku, ale szybko się poprawiłem - przecież w Głuchołazach miałem już sprawdzoną miejscówkę, więc po co kombinować? Szybko uknułem też chytry plan, że kupię tam dwa jogurty pitne. Takie, które jakiś czas temu naprawdę mi zasmakowały :-) Ta myśl trochę chyba nawet dawała mi mocy w pokonywaniu dystansu ;-) Podjazd za granicą jakoś dziwnie szybko przemknąłem :-) Jeszcze tylko kilka skrzyżowań i... jest! Ślicznie otwarty, piękny szyld! ;-) Wszedłem do sklepu i zacząłem szukać... Niemożliwe... I tu, i tu nie było... W końcu dojrzałem etykietki cenowe, a na półce nad nimi... PUSTĄ PÓŁKĘ! Nie było jogurtów pitnych! Byłem zawiedziony. Szybko jednak dorwałem jakiś zamiennik w płynie, co później finalnie okazało się być marnym zamiennikiem mleka z domieszką barwnika i czegoś tam jeszcze. Napisali też co prawda, że w kartoniku jest też glukoza, więc choć z tego się ucieszyłem, bo smakowało tak sobie :-) Mimo wszystko wątpliwie posilony, ruszyłem w dalszą drogę :-) Poza obszarem zabudowanym, mimo ciemności panującej dookoła, jechało mi się bardzo dobrze. Znajomość trasy bardzo ułatwiała jazdę i nie musiałem w zupełności martwić się o wyboje, czy inne wyrwy w asfalcie. W pewnym momencie - w odległości dość bliskiej ode mnie - ujrzałem błysk z okolic Zlatych Hor. Chyba jednak dobrze się stało, że zmieniłem trasę... Prudnik minąłem bardzo szybko, a za nim zacząłem zerkać na piękne niebo... W końcu można było podziwiać gwiazdy! Nie to co w mieście... Nie pozwoliłem sobie jednak na lot do gwiazd, ponieważ jednak trzeba było patrzeć głównie na drogę ;-) Wraz z upływem kilometrów coraz bardziej też doskwierało mi lewe oko, które dawało o sobie znać już od dłuższego czasu. Połową tego oka widziałem tak, jakby przyłożyć mi do niego folię. To nawet nie była mgiełka. Folia. Dodatkowo przez to jeszcze bardziej oślepiały mnie samochody, jadące co jakiś czas z przeciwka. Co by nie było praktycznie cały dzień, niczym nie chronione oczy były atakowane przez podmuchy wiatru. W domu okazało się, że miałem je czerwone jak szczur. Nie narzekałem jednak :-) Chyba po raz pierwszy dzisiejszego dnia, choć trochę kontrolowałem czas, a poza tym moje tempo mocno wzrosło. Plecy bolały i utrudniały ruch, ale dystans mijał bardzo szybko! Wjeżdżając na Pogorzelec, poklepałem Cabo po kierownicy... Daliśmy radę :-) Trasa jest do powtórzenia za rok! Będę raczej jednak chciał dostać się do Prudnika pociągiem, by ominąć nudny, wielokrotnie powtarzany już dojazd szosowy i aby móc dłużej cieszyć się pięknem górskich widoków :-)

Kto rano wstaje... Ten ma więcej do przejechania! ;-)


No i pada...


W drodze do Nysy... To chociaż sobie zjem ;-)



Oj... Kiedyś się tu działo ;-)



Kręcą się na maksa te wiatraki...


Już za Złotym Stokiem :-) Już lekko jesiennie...


Krótki techniczny postój za Kłodzkiem :-)


Radków. Lekki szok, bo inaczej tu wyglądało te kilka lat temu :-)


Brama do innego świata :-)


Pniemy się w górę :-)



Szybki przystanek za Kudową. Telefon do Aneczki i dyla w długą, bo czas ucieka ;-)



Miło się jechało ;-)


Wjazd do Bystrzycy Kłodzkiej :-)


Już zmęczony, a jeszcze tyle drogi w górę mnie czeka...


Ostatni zakręt przed Przełęczą Puchaczówka. W oddali na horyzoncie pięknie było widać góry...


Sienna otoczona górami :-)


Zaraz będzie mega zjazd ;-)


I znów mozolnie do przodu... ;-)


Niewiele dalej przystaję na jedzonko i konieczny odpoczynek.


Tak... Poznaję to miejsce ;-) Tym razem w końcu rowerem tu JADĘ! :-)



I znowu serca na trasie... :-)


Czyżbym odczarował to miejsce? ;-) Asfalt jak ta lala... Cudownie było jechać pośród takich widoków :-)



I znowu wyścig :-) A raczej po wyścigu, na szczęście ;-)


Wiatraki przy krótkim, ale lekko już morderczym podjeździe... :-)


Jesionik. Przystanek. Decyzja.


Przez chwilę w ciepełku ;-)


I historia zatoczyła koło... :-) W domku o dwudziestej trzeciej... :-)



Dane wyjazdu:
53.58 km 0.00 km teren
01:58 h 27.24 km/h:
Maks. pr.:60.47 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Partyzancka przejażdżka :-)

Czwartek, 6 września 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

Piątek jak i ostatnich kilka dni również był dniem, z zaplanowanym popołudniem. Postanowiłem jednak wyłamać się ze schematu, skorzystać z pogody i nabić jeszcze kilka kilometrów przed weekendowym sprawdzianem.



Do Leśnicy jechałem dość szybko, podziwiając na podjeździe widoki :-) Przejrzystość powietrza była naprawdę bardzo duża :-) Na szczycie jak zwykle przywitałem się z Karolem i puściłem dyla w dół, początkowo mocno uważając - cały fragment głównej drogi na wzgórzu miał zerwany asfalt. Później również jakoś nadmiernie nie gnałem. Szybko przemknąłem przez wioseczki i znalazłem się w Olszowej :-) Raczej trzymałem tempo, ale w Starym Ujeździe trafiłem na tutejszy bruk i prędkość jazdy mocno spadła. W sumie to dobrze, bo miałem okazję przetestować sobie różne pozycje na rowerze na takiej nawierzchni :-) Może mi się to wkrótce przydać ;-) Dalszy etap do Kędzierzyna minął już bardzo szybko :-) Wyjazd był jak widać krótki jak sam wpis, ale i tak dojechałem do domu spóźniony - goście już czekali ;-)

Świetnie widoczna Góra św. Anny :-)


Coś tu lepią, coś tu kleją... Kamyczki przyczepiają się do opon i stukają o ramę. Trzeba się zatrzymać na czyszczenie...


Symboliczna chwila ;-) Choć wskazania tego "przebiegu" nie były prawidłowe, to i tak postanowiłem się zatrzymać ;-)


Cześć! :-)


Olszowa. Ważne miejsce na mojej rowerowej mapie :-)


Ostatni przystanek na trasie :-)



Dane wyjazdu:
29.30 km 0.00 km teren
01:01 h 28.82 km/h:
Maks. pr.:46.07 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Jadę jak po stole, ale odwrotnie ;-)

Środa, 5 września 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

Zgodnie z wcześniejszym wstępnym ugadaniem się z Aneczką, wyszedłem na rower po jej powrocie późnym popołudniem :-) Słońce jeszcze świeciło, ale zachód miał być za godzinę, a tyle mniej więcej miał właśnie trwać mój wyjazd :-) Była więc zatem okazja, aby wypróbować nowe lampki, które właśnie dzisiaj przyszły :-)



Tym razem postanowiłem pojechać odwrotną wersję tej jakże udanej trasy :-) Już na początku doznałem lekkiego szoku - jakaś młoda dziewczyna wjechała przede mnie na drogę rowerową i jechała połową samochodu po niej, a drugą po chodniku... Tego w KK jeszcze chyba nie mieliśmy... Widziałem takie akcje na filmikach gdzieś z Warszawy, ale tutaj? Ludzie robią się coraz głupsi... Szybko jednak zająłem się jazdą i na obwodnicy już wkręcałem się w tempo :-) Na Dębowej trzymałem to wkręcanie się w tempo, zwiększając je po drugiej stronie "krajówki" :-) Trasa cieszyła, choć wraz z upływem kilometrów miałem wrażenie, że po lewej stronie - czyli na poprzedniej wersji trasy - jest jakoś lepiej pod względem jakości asfaltu :-) A może już minął efekt WOW po powrocie z szosowych wybojów z okolic Opola? :-) Na kolejnej "krajówce" trzymałem już fajne tempo i to pomimo przeciwnego wiatru :-) Przy okazji mogłem zaobserwować jak TIRy robią sobie objazd na polnej drodze. Ciekawy widok. Pytanie ile czasu będzie jeszcze trwała przebudowa skrzyżowania w Reńskiej Wsi i jak bardzo ucierpią na tym okoliczne drogi. Co by nie było trasa na Głubczyce dzięki temu remontowi stała się bardzo, ale to bardzo spokojna! Praktycznie cały asfalt miałem tylko dla siebie ;-) W Reńskiej trochę spadła średnia - to zdjęcie, to zerwany asfalt, to wyboje i stało się ;-) Odrobiłem sobie na obwodnicy ponownie fajnie trzymając tempo :-) Super sprawa! :-)

Dębowa... :-) Bardzo, bardzo przyjemnie... ale odwrotnie ;-)


Normalnie jadę po stole... ale odwrotnie ;-)


Remont DK45 w Reńskiej Wsi - ale odwrotnie ;-)



Dane wyjazdu:
29.28 km 0.00 km teren
01:05 h 27.03 km/h:
Maks. pr.:46.35 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Jadę jak po stole :-)

Poniedziałek, 3 września 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Wyjście na rower miałem zaplanowane z góry. W zasadzie nie wiedziałem tylko jaka będzie pogoda, ale jakoś nie miałem ciśnienia, aby to sprawdzać w ciągu dnia :-) Na moje szczęście słońce utrzymywało się przez cały dzień i o siedemnastej, gdy ruszałem w drogę, było jeszcze bardzo przyjemnie i ciepło, choć to ciepło było już takie późno letnie... :-) W każdym razie było miło ;-)



Na drodze rowerowej jak zwykle się nie śpieszyłem, a ponadto grzebałem jeszcze coś w nawigacji. Obwodnicą trochę przyśpieszyłem, wjeżdżając na rondo na Dębowej dosłownie wprasowywując się przed nadjeżdżający samochód. Oczywiście w granicach rozsądku. Od samego początku rzucała się w oczy jakość nawierzchni. Nie nastawiałem się na to, aby jakoś ten aspekt specjalnie obserwować, ale różnica w komforcie jazdy była tak zauważalna, a przyjemność z jazdy tak duża, że nie sposób było tego nie odnotować. Rower dosłownie płynął. W Reńskiej Wsi przejechałem przez kilka muld, ale na tyle łagodnych, że nie wpływało to praktycznie wcale na całokształt oceny. Później trafiłem co prawda na drogowe "wykopki", ale spodziewałem się tego tutaj i nie był to żaden problem. Dobrze, że remontują. Tyle tu wypadków było... Po drugiej stronie przyszłego ronda ponownie rozkoszowałem się jazdą. Złapałem się nawet kilka razy na tym, że przestałem patrzeć na asfalt! Normalnie jakbym jechał w Bawarii w drodze na Cabo da Roca! ;-) Dodatkowo w związku z remontem drogi w Reńskiej Wsi, ruch tutaj był znacznie mniejszy niż zwykle! Rowerek cudownie pokonywał dystans, pięknie świeciło słoneczko... Bardzo cieszyłem się z tego, że tak fajnie udało mi się wyjść :-) W pewnym momencie usłyszałem pisk orła, jakbym był gdzieś na amerykańskim stepie i po krótkiej chwili ujrzałem bodajże myszołowa stojącego majestatycznie nieopodal na polu. Nie zatrzymywałem się, gdyż nie chciałem go wystraszyć. Kolejny punkt do przyjemności tego wyjazdu :-) A może w sumie to był orzeł? ;-) Nie znam się na tym ;-)
Po nawrocie na Gierałtowice wyjaśniło się trochę, dlaczego tak fajnie mi się jechało :-) Nagle wiatr zaczął wiać mi w twarz :-) Cały czas jechało się jednak bardzo przyjemnie :-) Zacząłem jednak już konkretnie zwracać uwagę na asfalt. Byłem ciekaw jak to będzie wyglądało w przekroju całej trasy, a każdy kilometr przekonywał mnie o tym, że tutaj mam jednak dużo większe możliwości do szosowania. Tak jak się spodziewałem, dopiero w Dębowej zaczęły się łaty na asfalcie. Mimo ich obecności i tak mogłem swobodnie dobierać optymalną linię przejazdu i nie miały one większego wpływu na moją jazdę. Od jeziora i tak nawierzchnia wróciła już do wysokiego poziomu. Przy ostatnich zabudowaniach jakiś gość idący chodnikiem krzyknął do mnie dość ostro ale przyjaźnie "jedziesz!". Uśmiechnąłem się do niego i dalej jechałem swoim tempem choć muszę przyznać, że wlał we mnie mnóstwo pozytywnej energii :-) Na obwodnicy nie wrzucałem jak najwyższej przerzutki, a podciągnąłem prawie do jej samego końca na wysokiej kadencji z prędkością około trzydziestu trzech - trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę powodując, że w końcu mięśnie zaczęły należycie pracować :-) Chyba za bardzo się oszczędzam ;-) Kilkaset metrów przed rondem odpuściłem, ale przycisnąłem ponownie na dojeździe do niego i wpadłem na skrzyżowanie z czwórką z przodu :-) Drogą rowerową było już jak zwykle spokojnie... :-)

Remont DK45 w Reńskiej Wsi :-)


Normalnie jadę po stole... :-)


Dębowa... :-) Bardzo, bardzo przyjemnie... :-)



Dane wyjazdu:
60.62 km 0.00 km teren
02:03 h 29.57 km/h:
Maks. pr.:48.05 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Zamek w Niemodlinie - innym razem ;-)

Czwartek, 30 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

I kolejny dzień na strychu... ;-) Na szczęście dzięki mojej walecznej Aneczce wyszedłem po obiadku na rower ;-) Wcześniej jeszcze wyrysowałem sobie trasę na komputerze. Nieco krótszą niż wczoraj. Nie chciałem po raz kolejny jechać po nudę...



Gdy tylko ruszyłem, słońce schowało się za chmurami. Przed co by nie było, jednak kilkoma godzinami w trasie zacząłem żałować, że zamiast koszulki na ciało, nie wziąłem przedniej lampki. W Chruścicach minąłem sporych rozmiarów konstrukcje dożynkowe, ale szkoda mi było czasu na zatrzymywanie się. Uznałem, że zatrzymam się tu w drodze powrotnej. Jechałem dalej, ciekawy wizyty w zaplanowanym miejscu :-) Trochę jednak mój spokój mąciła sporych rozmiarów granatowa chmura na horyzoncie - oczywiście w kierunku gdzie zmierzałem :-) W końcu na trasie do Lewina Brzeskiego zatrzymałem się i sprawdziłem na komórce pogodę w Niemodlinie. Nie było za ciekawie. Dodatkowo wzrokowo oceniłem sytuację i coś podpowiedziało mi, abym zawrócił. Tak też zrobiłem.
Po wznowieniu jazdy od razu ruszyłem z kopyta. Pomógł mi też wiatr. Zaczęło mi się śpieszyć. Ponadto robiło się coraz to bardziej szaro. Leciałem całkiem dobrym tempem, aż tu nagle - dosłownie gdy minąłem rondo w Starych Siołkowicach - spadły na mnie pierwsze krople. Początkowo bardzo niemrawo. Nawet nie byłem pewien, czy faktycznie padało. Dowiedziałem się tego po dwóch chwilach. Lunęło maksymalnie! Dodatkowo zrobiło się bardzo ciemno. Oj dawno nie jechałem w takich warunkach! Ekranu nawigacji prawie nie widziałem i nie byłem w stanie sprawdzić dystansu do domu. Oczywiście odpuściłem sobie zerkanie tam, bo trzeba było patrzeć na drogę! Nadjeżdżające z przeciwka samochody dodatkowo mnie oślepiały. Masakra :-) W końcu dobiłem do lasu za Brzeziami. Tu również było ciemno, ale już dużo spokojniej :-) Dalej trzymałem tempo i wkrótce zawitałem do domku :-) Oczywiście bardzo zadowolony! :-)

Stop na ocenę sytuacji :-)



Gdzieś tam był właśnie Niemodlin :-) Owa Chmura na żywo wyglądała dużo gorzej.


Jadąc jeszcze "tam", zauważyłem nieopodal drogi wysoki obelisk z gwiazdą na szczycie. Zdjęcie zrobiłem już na powrocie. Trzeba będzie tu kiedyś podjechać Antkiem lub Kośką i sprawdzić, co to za ustrojstwo. Pewnie gdzieś tu "bratnia" armia przekraczała Odrę.



To nie przystanek na przeczekanie :-) Chowam komórkę do siatki z zapasową dętką i dyla na deszcz! Jest radocha! ;-)



Dane wyjazdu:
120.59 km 0.00 km teren
04:19 h 27.94 km/h:
Maks. pr.:53.65 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Na poszukiwanie Fiata Palio ;-)

Środa, 29 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Do obiadku pracowaliśmy z dziadkiem w domku i na podwórku. Później znalazła się sposobność na wyjście na rower, choć w związku z tym, że chciałem machnąć powyżej setki, nie miałem czasu aby zaplanować jakąś inną trasę. Miałem na to ochotę, bo tutejsza namysłowska mocno się zepsuła, a ponadto "tłukąc" ją już tyle razy i nie mając jakiegoś ciekawego punktu po drodze, po prostu mi się znudziła.



Ruszyłem bardzo spokojnie. Nie śpieszyło mi się. Cieszyłem się jednak z otrzymanej możliwości :-) Ten wyjazd to było trochę takie nabijanie kilometrów, które musiałem wykonać przed planowanym na ten weekend większym wyjazdem. Wtem przypomniało mi się, że w Domaszowicach należałoby się rozejrzeć za jednym samochodem ;-) Miałem więc już plan na ten wyjazd :-)
Droga do Namysłowa minęła mi standardowo. Trochę dziur, jeszcze więcej samochodów. W sumie nic ciekawego. Przy okazji przypomniało mi się też, że w tym roku - mimo teoretycznie większej ilości dostępnego czasu, związanej z nowym trybem życia - nie byłem ani razu na swoich serpentynkach... Za Namysłowem postanowiłem przystanąć na poboczu. Jak zwykle wiatr wiał nie tak jak trzeba ;-) Będąc na owym poboczu wysłałem SMSa zwrotnego do Aneczki, a że na horyzoncie zauważyłem jakiś samochód, postanowiłem nie włączać się jeszcze do ruchu. Przecież mi się nie śpieszyło :-) Postój jednak się przeciągał. Tu auto, tu sznurek i tak mimo możliwości, nie rozpoczynałem dalszej jazdy. Wtem w moje oczy rzucił się samochód jadący nieco z przodu od kolumny pozostałych. Jakiś znajomy ten kolor... Wlepiłem oczy w przód maski... To Fiat! I to Palio Weekend! ;-) Zdążyłem tylko sięgnąć po komórkę i cyknąć zdjęcie już tyłu samochodu. Ależ spotkanie! No ile tu może być takich samochodów i to w dodatku na namysłowskiej rejestracji i na trasie Namysłów - Domaszowice?!? :-) Później na trasie porównałem jeszcze zdjęcia z aukcji ze świeżo zrobionym. Autko tatusia jak nic! Tego się nie spodziewałem...! :-) Szybki telefon do Aneczki i w końcu ruszyłem przed siebie :-) W samych Domaszowicach samochodu już nie wypatrzyłem :-)
Leciałem sobie dalej rozmyślając o tym i o tamtym. Kiedyś po pracy, robiliśmy z Anią czterdzieści kilometrów. Teraz po południu sto... :-) Trochę się jednak zmieniło przez ten czas :-) Zacząłem liczyć. Sto razy cztery... I tak dalej ;-) Oczywiście nie można tego przełożyć w relacji jeden do jednego, ale każdy taki wyjazd daje jakiś tam obraz sytuacji. Szkoda, że więcej trzysetek nie udało się zrobić. Dodatkowo doszły rozważania dotyczące ubioru. Już wiem, że na weekend nie dam rady się dobrze przygotować. Jakoś to będzie ;-) Chyba jak zawsze w przypadku moich dalszych i na swój sposób przełomowych wyjazdów :-) Zacząłem też kombinować, czy już na samym Maratonie nie przestawić sobie nieco doby. Zobaczy się. Tymczasem trwała nierówna walka między mną, a samochodami i TIRami. Chyba przestanę tutaj przywozić szosę... Raz, że nie bardzo jest gdzie jeździć, a dwa stan nawierzchni w okolicy szosowo pozostawia jednak trochę do życzenia. Z Kędzierzyna jestem w stanie wyrysować sobie o wiele więcej wariantów. Wreszcie znalazłem się w Jełowej. Zjeżdżając z "krajówki" mogłem odetchnąć od natężenia ruchu. O dziwo droga do Łubnian i do samej Brynicy poszła mi jakoś bardzo szybko :-) Na ostatniej prostej zwolniłem jednak tylko ociupinkę ;-)

Skutki piątkowej zawieruchy.


Ładne koniki w Brynicy :-)


Stawy przed Pokojem :-) Miło... :-)


Za Namysłowem :-) Lekko przedłużony postój, aż tu nagle...


Autko tatusia! ;-)


Wołczyński pomnik. W tle Kościół św. Teresy z Liseaux.


Podczas powrotnej jazdy wzdłuż Brynicy, co rusz napotykałem ślady nawałnicy sprzed kilku dni...




Na zakończenie dnia :-)