Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
19.88 km 0.00 km teren
00:52 h 22.94 km/h:
Maks. pr.:31.83 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Nowa surowińska mini traska :-)

Poniedziałek, 27 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Czas do popołudnia spędziłem na strychu ;-) Nie, nie szukałem skarbów, a malowałem u dziadka ;-) Później rozegraliśmy z Karolem dwa mecze i w końcu wybrałem się na rower :-)



Było po siedemnastej. Słońce już powoli chyliło się do horyzontu. Już lato się powoli kończyło i trochę czułem to w kościach. Jakoś nie chciało mi się nadylać. Podświadomie czułem, jakby mój organizm wyciszał się przed jesienią. Chyba coś w tym jest... W lesie za Świerklami, minąłem niespodziewanie tuż za zakrętem jakąś parę na szosach. Dobrze, że chwilę później przesiadłem się na dolny chwyt ;-) Oprócz tego co jakiś czas mijałem zerwane łaty asfaltu. Dlaczego jednak nie było żadnego znaku, że jest tu taki remont? Wjeżdżając na drogę do Dobrzenia Małego, chwytałem leniwe promyki słońca. Mimo tego trochę mnie wychłodziło na tej trasie. Rower i co by nie mówić chłodne już powietrze zrobiły swoje. W Dobrzeniu Wielkim zatrzymałem się po krótkim kluczeniu, aby wykonać zaplanowany telefon, ale żaden z dwóch numerów nie odpowiadał. Mam nadzieję, że jednak nie utracę kontaktu z tą osobą... Dalsza droga do domu upłynęła również spokojnie, a przy okazji sprawdziłem nawigowanie po bieżącym śladzie. Chciałem to zrobić już jakiś czas temu :-)

Z tej strony elektrownię widać dużo lepiej :-)


Takie rzeczy :-)



Dane wyjazdu:
77.49 km 0.00 km teren
02:43 h 28.52 km/h:
Maks. pr.:49.44 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Pyskowice :-)

Środa, 22 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Kolejny dzień gorącego lata :-) Popołudnie miałem wolne, więc z ochotą wyszedłem na rower :-)



Na początku przebijanie się przez miasto :-) To zdecydowanie najgorszy etap. Odkąd wybudowali te cholerne drogi rowerowe, tłok jak nie wiem co. Żeby to jeszcze były tylko rowery, ale nie - rolki, wózki, czy te... no... sigłeje (takie w wersji dla dzieci ;-) ). Na starej Blachowni niespodzianka - w trzech miejscach zerwali asfalt i to tak nieładnie. Hamowanie prawie do zera, ale wyjazd z naszej metropolii był już niedaleko ;-) Na trasie odetchnąłem :-) Dobrze się stało, że wyszedłem na ten przejazd, bo gdzieś szlify do maratonu muszę zdobywać. Klamka jeszcze nie zapadła, ale jestem raczej za, niż przeciw :-) Szkoda, że inne sprawy się poukładały tak, a nie inaczej, bo dylematu nie byłoby wcale.
W Pyskowicach ludzi od groma :-) Ogólnie czysto i przyjemnie :-) Średnia mi co prawda spadła, ale co tam ;-) Droga do Toszka upłynęła całkiem szybko, ale jeszcze szybciej poszedł mi odcinek do Niewiesz, czy nie wiem jak to napisać ;-) Powrót na szoskę był naturalny :-) To chyba faktycznie najwygodniejszy rower ;-)

Rynek w Pyskowicach :-)


Pomnik na Placu Piłsudskiego :-)



No i wpierniczyłem się na remont ;-)


Wieża ciśnień w Toszku :-)



Dane wyjazdu:
13.53 km 0.00 km teren
00:42 h 19.33 km/h:
Maks. pr.:31.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

I kozielsko i parkowo :-)

Wtorek, 21 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Dzisiejsza noc była szalona! ;-) Słuchałem muzyki chyba do w pół do szóstej rano :-) Oczywiście nie jakoś głośno - ot lekko po cichutku :-) Dzień był zatem lekko wyjęty z życiorysu. Co prawda nie było jakoś tragicznie, ale nie zrobiłem żadnego grubszego tematu. Mimo bardzo dobrej pogody, nawet na rower nie chciało mi się iść. Wieczorem czekała mnie jednak wizyta u lekarza :-)



Wyjechałem pół godziny wcześniej tylko i wyłącznie dlatego, aby się nie śpieszyć :-) Jechałem sobie z pozytywnym, lekkim uśmiechem na twarzy - ponoć dziś jest Światowy Dzień Optymisty ;-) Antek jednak coś mi nie leżał. To znaczy wydawało mi się, że to ja na nim leżę :-) Na szosie jest jakoś zupełnie inaczej... Chyba nawet najwygodniej!
Po wizycie udałem się na objazd kozielskiego parku :-) Dziś wyczytałem, że ma być on zrewitalizowany. Przyda mu się to na pewno! Na trasie było całkiem dużo ludzi i z pewnością jeszcze więcej rowerów! Zdjęcie zrobiłem w zasadzie fuksem już na samym skraju, bo wcześniej nie było jak się ustawić :-) Do domku doleciałem drogą rowerową, a Antek w drodze powrotnej, jakoś bardziej mi przypasował geometrycznie ;-) Niestety na rondzie jakiś pajac wyjeżdżający z obwodnicy nie ustąpił mi pierwszeństwa. Zatrzymałem się tuż za jego tylnym zderzakiem. Mimo tego, że jechałem w jego pobliżu do kolejnego ronda miałem wrażenie, że zupełnie mnie nie widzi! Kolejny mistrz kierownicy trafił mi się już na Kościuszki, zatrzymując się w poprzek ulicy, nie upewniwszy się uprzednio, czy może bezpiecznie - nie tylko dla siebie! - opuścić skrzyżowanie. Co za ludzie...
;-)

Ktoś pomalował wystający konar. W sumie to chyba i dobrze, bo jest on słabo widoczny i mnie zdarzało się na niego niespodziewanie najechać :-)


Jeszcze w kozielskim parku ;-)



Dane wyjazdu:
41.76 km 0.00 km teren
01:26 h 29.13 km/h:
Maks. pr.:54.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Anka - dawno tu nie byłem :-)

Poniedziałek, 20 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Po całodziennej fizycznej tyrze (pierwszy dzień sam z dziećmi ;-) ), postanowiłem wybrać się po południu na rower :-) Przeszło mi to przez myśl już w ciągu dnia. Gorąco i tylko jedno wyjście z domu ledwie na zakupy, nakazywało odrobić zaległości w świeżym, śląskim powietrzu ;-)
A z dziećmi wcale źle nie było :-) Wręcz przeciwnie! :-)



Dawno jakoś nie siedziałem na szosie :-) Na wylocie z osiedla rzuciłem powitanie jakiemuś gościowi prowadzącemu jakąś białą szosę. Fajnie, że jest nas więcej w mieście :-) Kłodnica już na lekkim dylu, a później postój na światłach :-) Przepuściłem wszystkie autka na zielonym. A co tam. Niech sobie jadą :-) I oni, i ja skorzystam :-) Później znowu dyl za jakimś samochodem i "goniącym" go moplikiem. Za wiaduktem ostry but :-) Zwolniłem zjeżdżając w kierunku Raszowej :-) Fajnie :-) Szkoda, że Leszek na urlopie, bo bym wpadł na powrocie :-) Przy przejeździe kolejowym zauważyłem w samochodzie zaparkowanym obok budki dróżnika osobę siedzącą za kierownicą. Jakoś tak dziwnie zaprzątnęło mi to głowę (że niby strażnik w aucie, a przejazd nie strzeżony), że o mały włos nie wpakowałem się na łączenie szyn na przejeździe. Szpara była taka w sam raz na moje koło. Jakbym tam wjechał, to gleba murowana! No i koło rozwalone... Prawie w ostatniej chwili poderwałem je do góry i przejechałem dalej nawet bez złamanej szprychy ;-) A tyle razy tędy przejeżdżałem i jakoś nie pamiętam takich szpar ;-)
Dalej już z wiatrem, ale jakoś doturlałem się do Leśnicy ;-) Jeszcze wcześniej już w myślach witałem się z Anką... Dawno tu nie byłem, a przecież to fajne miejsce jest :-) Na ostatniej prostej przed podjazdem zerkałem na nią znów... Przypomniało mi się, jak kiedyś tu przystawałem chyba jeszcze Anktkiem... Sam podjazd poszedł bez oporów, choć przed Muzeum Czynu Powstańczego musiałem stanąć, aby włączyć tylną lapkę. Niestety podczas jazdy nie dało rady. Włącznik odmawiał posłuszeństwa coraz bardziej... Dalej już gładko :-) Chyba nawet lepiej, niż zwykle :-) Kilka dni przerwy być może zrobiło swoje, choć i tak w moim przypadku należałoby jakoś ten trening usystematyzować. Nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo, wkrótce witając się z Karolem :-) Przez chwilę na ostatecznym podjeździe wspominałem, jak to przeszliśmy na "Ty", podczas moich tutejszych wizyt przed wyjazdem do Portugalii... ;-) Dojeżdżając tam, od razu wbiłem sobie najcięższy bieg, tak by być gotowy na zjazd. Zgodnie z zamiarem zadzwoniłem też do Aneczki, ale nie odbierała. Po głównej pojechał ciągnik rolniczy, więc nie śpieszyłem się za bardzo :-) Telefon zadzwonił, chwilę porozmawialiśmy :-) Tak, wiem - nasze dzieciaczki są najwspanialsze na świecie :-) W międzyczasie kamper. No to czekam dalej, ale już nie za długo. Wiem, że przed wiaduktem nad A4 zawsze zwalniam, więc puszczam się w dół :-) Mimo wbitego ostatniego biegu nie miałem parcia na prędkość :-) Ot, trochę wiatru, trochę wybierania dołów :-) Na ostatnim etapie przy kościele w Wysokiej leciutko podkręciłem, ale ostatnie wyboje jakoś podświadomie ustawiły mnie w maksymalnie aerodynamicznej pozycji (głowa prawie na kierownicy ;-) ) i tak sobie doleciałem do skrzyżowania :-) Kadłubiec przeleciałem :-) Niestety doły na wylocie trochę mnie wnerwiły (jakoś ostatnio więcej tego cholerstwa! ciekawe jak będzie na MRDP Zachód - jeśli w ogóle wystartuję ;-) ), ale ostatecznie pogoniłem z lekką pomocą wiatru ;-) Po nawrocie za A4 zdjęcie Anki przy zachodzie i dalej dyla :-) Na serpentynkach o dziwo bez nadmiernego ciśnięcia, jakoś bardziej na luzie i dopiero przed powrotem na główną Leśnica - Góra św. Anny mocniejsze depnięcie :-) Na głównej już większy dyl i z impetem wpadliśmy na leśnicki Rynek :-) Później znów dyl i tak aż do zakrętu w kierunku Raszowej ;-) Mięśnie przyjemnie dawały znać o sobie! Czuć, że były dotlenione, że pięknie pracowały i dawały moc! Dopiero teraz się zaczynałem rozkręcać ;-) Lasu prawie nie zapamiętałem ;-) Na wjeździe do Kłodnicy dyl i mimo studzienek i tego całego miejskiego asfaltowego pofałdowania, prędkość jakoś nie spadała ;-) Do skrzyżowania dojeżdżałem jeszcze na czerwonym, ale gdy byłem między drugim, a pierwszym samochodem, zapaliło się zielone :-) Seat mimo że niby sportowa marka, zrywu jakoś nie miał. No to ja dyla ;-) Wyprzedził mnie dalej, niż się tego spodziewałem :-) Cała prosta w Kłodnicy prawie pięć dych na blacie :-) Na gigancie! Za pierwszym rondem również depnięcie! Auta za plecami :-) Zjazd na drogę rowerową i spory spadek prędkości :-) Już wcześniej wiedziałem, że jestem tak nakręcony, że z wyciszania organizmu nic nie będzie :-) Z jednej strony jakoś tego nie żałowałem tym razem (krótka trasa to była), a z drugiej odczułem to później wieczorem, lekkimi przykurczami mięśni nóg - tych najbardziej u mnie wrażliwych. Trzeba w końcu wziąć się za to rozciąganie, rolowanie powięzi i tak dalej. Na dłuższą metę przyniesie to o wiele więcej korzyści, niż tylko takie pedałowanie. Tego jestem pewien. Wcześniej jednak, chyba spontaniczne przygotowania do MDRP Zachód... :-)

Cześć! Dawno się nie widzieliśmy!


Anka na horyzoncie... :-) Jeśli kiedyś przestanę tędy jeździć, to na pewno będzie mi jej bardzo brakowało...



Dane wyjazdu:
120.67 km 0.00 km teren
04:12 h 28.73 km/h:
Maks. pr.:50.16 km/h
Temperatura:34.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Kluczborska trasa z kolką ;-)

Poniedziałek, 13 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Obudziłem się z samego rana i od razu ucieszyło mnie bezchmurne niebko :-) Momentalnie do głowy wpadła mi myśl, że to będzie dobry dzień na rower :-) Temperatura nawet nie musiała się rozkręcać, bo gorąco było praktycznie od samego początku :-) Do południa popracowaliśmy troszkę na podwórku, zatem wyjście na dwa kółka zaplanowałem sobie na po obiadku :-) Uśmiechałem się lekko w myślach... Kiedyś takie trasy zajmowały mi cały dzień... :-) Start miałem zaplanowany na czternastą :-)



Gorąco dawało się we znaki od samego początku :-) Budowałem sobie średnią powoli, choć znów podświadomie zacząłem jechać szybciej, niż bym tego chciał :-) Szybko też doszedłem do wniosku, że nie bardzo jest gdzie tu jeździć na szosie! Z początku tak chwalona przeze mnie trasa do Namysłowa, zrobiła się z czasem wyboista i podziurawiona. Nie wiem tylko, czy to asfalt z upływem czasu tak się postarzał, czy to moje wymagania wzrosły. Do Namysłowa ot po prostu dojechałem, walcząc trochę z wiatrem :-) Zmieniając kierunek zrobiło się jeszcze gorzej, ale nie narzekałem :-) Pomykałem sobie śmiało, aż na wlocie do Wołczyna musiałem się zatrzymać z uwagi na światła ustawione z powodu jakiegoś małego remontu. Ustawiłem się za krótką ciężarówką, mając za swoimi plecami krótki sznurek samochodów. Gdy zapaliło się zielone, puściłem jeszcze przed siebie osobówkę, aby dać sobie więcej dystansu w razie jakiś wybojów, nagłej zmiany nawierzchni i tak dalej. Jadąc bezpośrednio za ciężarówką miałbym utrudnioną widoczność. Poza tym czułem się pewnie i bezpiecznie. Już nie raz tędy jechałem i znałem topografię tej trasy :-) Tuż przed Rynkiem wyprzedziłem osobówkę i jechałem na prawej krawędzi jezdni, w bezpiecznej odległości za ciężarówką. Nie pamiętałem, czy był tu zwykły asfalt, czy bruk i to determinowało mój styl jazdy. Poza tym były przecież skrzyżowania, przejścia dla pieszych, więc trzeba było uważać. Odpowiednio wcześniej przygotowałem się też do zapamiętanego stopu i ruszyłem dość płynnie za ciężarówką. Czekał mnie teraz prosty odcinek drogi, opadający lekko w dół. Na jednym z pierwszych tutejszych przejazdów, wyjeżdżający z prawej strony pojazd wymusił mi tu pierwszeństwo, więc pamiętając o tym, tym bardziej uważałem, trzymając dystans do poprzedzającego mnie gabarytu. Zbliżaliśmy się do przejazdu kolejowego, ciężarówka zwolniła po czym ruszyła, a ja nagle spostrzegłem jak zza jej prawej burty wyłania się mrugający semafor. Natychmiast dałem po hamulcach tak, że lekko zniosło mi nawet tylne koło jednocześnie zauważając, że szlabany wciąż są w górze, a co najwyżej ten po drugiej stronie był minimalnie opuszczony. Praktycznie w tym samym momencie usłyszałem pisk opon (zdawało mi się, że pojazdu jadącego bezpośrednio za mną), po czym nastąpił krótki i głuchy huk. Tak, jakby ktoś komuś wjechał w kufer. Wszystko działo się bardzo szybko i trwało dwie, max trzy sekundy. Jakby tego było mało, tuż po moim zatrzymaniu dróżnik krzyknął do mnie "Dawaj! Dawaj! No jedź!" Dwa pierwsze słowa energicznie, a dwa ostatnie jakby ze zniecierpliwieniem. Zerknąłem w dół jego postaci zauważając, że steruje szlabanem. Lekko ogłupiały ruszyłem, aż tu nagle pod koniec pokonywania przejazdu kolejowego zauważyłem, że przeciwległy szlaban opuszcza mi się prawie na głowę! Schyliłem się w obawie, czy nie dostanę po garbie, jednocześnie odwracając się pytająco w kierunku dróżnika. No to po jaką cholerę kazał mi jechać, jak teraz szlaban zamyka!!! Tym razem na bank będę na jutubie... :-) Przez kilka następnych kilometrów analizowałem sytuację. Jechałem przy prawej krawędzi jezdni, więc nawet jeśli ów hałas który słyszałem był czyimś dzwonem, to na pewno nie było to z mojej winy. Co do dróżnika, to de facto jako osoba kierująca ruchem miał pierwszeństwo przed znakami, więc tu również nie dopatrzyłem się swojej winy. Aż do Kluczborka obserwowałem wyprzedzające mnie samochody. Nie było wśród nich tego białego, który w Wołczynie jechał za mną. Mimo wszystko miałem nadzieję, że do żadnej stłuczki nie doszło. Po co to komu? A poza tym dzień taki piękny... Kończąc przejazd obwodnicą Kluczborka dojrzałem spory ruch samochodowy. Czyli aż do samego Opola będę miał TIRy poganiane osobówkami i innymi TIRami. No cóż. Jakoś to będzie :-) W gruncie rzeczy nie było najgorzej, choć między TIRami wyprzedzającymi mnie przeciwległym pasem znalazło się kilka takich, które robiły to z mniejszą finezją. Generalnie jednak na mocny plus. Oj, sporo się u nas zmieniło w tym względzie... Dla śmiechu dodam, że osobówka która zapamiętała mi się jako pajac na drodze, była... na czeskich blachach :-) Nic dodać, nic ująć. Mam wrażenie, że u naszych południowych sąsiadów zmieniło się w tym czasie na gorsze. Od Jełowej miałem już spokojniej :-) Do domku przyjechałem piętnaście minut przed zakładanym optymistycznym wariantem czasowym :-)

Przy stawach w Krogulnej :-)


Postój gdzieś na trasie ;-)


W połowie drogi między Kamienną a Domaszowicami :-) Wylewam część wody z bidonu na głowę... Nie pierwszy i nie ostatni raz... Gorąco. Bardzo gorąco!


Obwodnica Kluczborka. Niestety się kręcą... ;-) Dodatkowo przez cały dzień było tak gorąco, że zacząłem zastanawiać się, czy to aby na pewno dobry pomysł, abym w takie dni organizował sobie takie trasy. Od Portugalii coś jestem mniej odporny na temperatury...



W połowie drogi między Kluczborkiem a Bierdzanami ;-) Krótkie odsapnięcie... :-) Na końcowym etapie zaczęła łapać mnie kolka! Chyba nigdy wcześniej nie miałem kolki na rowerze! :-) Coś za dużo obiadu było ;-)


Dąbrówka Łubniańska. Ostatni postój na trasie. Mimo relatywnie krótkiego dystansu czuję zmęczenie.



Dane wyjazdu:
25.66 km 0.00 km teren
00:58 h 26.54 km/h:
Maks. pr.:48.81 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Surowińskie pourlopowe naokoło :-)

Niedziela, 12 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Po tygodniu pobytu w Szklarskiej Porębie, zebraliśmy się z rana i wyruszyliśmy w drogę powrotną. To był nasz pierwszy urlop bez rowerów! Trochę mi było szkoda, ale nadrobiliśmy to z zapasem na szlaku, a poza tym - miałem zdecydowanie więcej czasu dla rodzinki :-) Co prawda Przełęcz Karkonoską miałem niecałe dwanaście kilometrów w linii prostej od siebie, ale za to sprawdziłem sobie stan nawierzchni na Zakręcie Śmierci ;-) Myślę, że na pewno kiedyś... ;-)



Zebrałem się zaraz po obiadku, aby "rozprostować kości po trasie" ;-) W gruncie rzeczy była to prawda, ale chciałem po prostu się przejechać na swojej szosce :-) W trakcie jazdy od razu poczułem, że to są te ruchy, które przychodzą mi jak najbardziej naturalnie :-) Ponownie był to spokojny przejazd, a przycisnąłem dopiero od Chróścic :-) Później niestety wbiłem się na ciąg pieszo-rowerowy psując sobie średnią, ale co tam ;-) Piękny dzień i dwa kółka wynagradzały wszystko :-)

:-)



Dane wyjazdu:
269.97 km 0.00 km teren
10:19 h 26.17 km/h:
Maks. pr.:50.82 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Częstochowa po raz drugi :-)

Piątek, 3 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Będąc jeszcze przed urlopem wiadomym już było, że jeszcze przed wyjazdem w góry, będę musiał podjechać do KK do jednego z urzędów. Padło na piątek, a przy okazji wyrysowałem sobie bardzo szybko trasę na całodniowy przejazd :-)



Poranek był przepiękny i od razu mocno nastroił mnie do jazdy :-) Niestety chyba podświadomie zacząłem się śpieszyć i po czasie znów zaczął dokuczać mi tył prawego kolana. W Opolu zacząłem kombinować, czy mógłbym ominąć zaplanowany przejazd przez Suchy Bór. Początkowo tak wytyczyłem sobie trasę, ale finalnie nie miałem ochoty tamtędy jechać. W końcu wróciłem do głównej drogi i ku mojemu zdziwieniu po mojej stronie ruchu był pas awaryjny, którym mogłem spokojnie jechać! Nie było go po przeciwnej stronie a pamiętam, że podczas sprowadzania Kośki przejazd tym wiaduktem nie należał do przyjemnych... Byłem już na trasie do Strzelec, ale wiatr nie dawał jechać! Co to się podziało ostatnio, że wieje mi on wciąż w twarz?!? :-) Jakoś to przetrwałem, a po drodze przypomniałem sobie, że przecież mogę zjechać wcześniej w kierunku Kędzierzyna, zamiast jechać samochodowym skrótem przez Strzelce :-) Kolejną zatem modyfikację trasy wprowadziłem bardzo szybko i niedługo potem byłem już na znanej mi drodze, prowadzącej na Górę św. Anny :-) Z jednej strony dziwnie się czułem wracając tu podczas "urlopu", a z drugiej widoczki tej okolicy ponownie fajnie mnie nastroiły :-) Zgodnie z planem nie wjeżdżałem na "Ankę", tylko udałem się ku porębskim serpentynkom :-) Przejazd przez kolejne miejscowości był już dość szybki, więc całkiem sprawnie dotarłem do Koźla, gdzie śmigiem załatwiłem urzędową sprawę :-)
W domu nie poszło mi już tak sprawnie, bo byłem tam chyba ze dwie godziny! Sam Kędzierzyn przejechałem już mniej przyjaźnie, bo ludzie tutaj chyba kompletnie zapomnieli o manierach na ulicy, drodze rowerowej, czy chodniku! Dramat... Na szczęście całkiem szybko wydostałem się na trasę, zapominając jednak ponownie, aby dać nogom się rozgrzać. Trasę do Toszka pokonałem dość sprawnie, a gdy już wjeżdżałem do miasta, rozległ się dzwonek mojego telefonu. Raz, później drugi, pięćdziesiąty, setny... I tak dalej :-) No tak, zapomniałem dać znać, gdy będę ruszał z domu i już trzeba było dzwonić na alarm... :-) Dalsza trasa zrobiła się trochę monotonna. Pamiętałem, jak przemierzałem tą drogę Antkiem, gdy była ona jeszcze w generalnym remoncie :-) Tymczasem dzień robił się bardzo upalny! Cały czas wiał mi też wiatr w twarz, ale gdy raz na sekundę przestał, dosłownie czułem jakbym znalazł się na patelni! Znaczy się z dwojga złego wolałem już wiatr :-) Jechało się ciężko, podobnie jak za pierwszym razem. Chyba nieprędko powtórzę tą trasę... :-) Coś nie mam do niej farta ;-) Widoczność za to miałem super! Przed Wielowsią dojrzałem na horyzoncie Górę św. Anny :-) Niebawem w Tworogu minąłem sklep gdzie - będąc na tej trasie poprzednim razem - kupiłem przeterminowaną maślankę, po czym wjechałem na prostą drogę w lesie, którą bardzo pozytywnie zapamiętałem sobie z ostatniego razu :-) Niestety wtedy nie widziałem mnóstwa(!) śmieci w rowach, a może wtedy ich jeszcze nie było? Żal było na to patrzeć. W Koszęcinie minąłem znany mi już zespół pałacowy i trochę szkoda mi było się nie zatrzymać, ale czas mnie gonił. Ogólnie poznawałem coraz to więcej miejsc, które mijałem poprzedniego razu :-) Tym razem dostrzegłem również banner informujący o sprzedaży irlandzkiego piwa. Oj, przydałoby mi się bardzo, bo gorąc był niesamowity! Ogólnie trasa do Częstochowy dość mocno mnie wymęczyła i gdy w końcu tam dotarłem, przed jednym ze sklepów wylałem na siebie końcówkę wody z bidonu, wypiłem trzy jogurty pitne i jeszcze uzupełniłem świeżą wodą. Wiedziałem, że nie do końca dobrze robię, pochłaniając na raz taką ilość, ale nie potrafiłem się oprzeć. Żar lał się z nieba...
Na miejscu nie pobyłem tak długo, jak to planowałem na początku. Miałem prawie godzinę opóźnienia! Trzeba było jeszcze wziąć pod uwagę powrót, bo jeśli do tego doszłyby takie warunki jak dotychczas, to spokojnie kolejną godzinę mogłem dodać do czasu przyjazdu. Ruszyłem zatem dość szybko, wcześniej jednak pozwalając sobie na odpoczynek u podnóża Jasnej Góry. Wylot z Częstochowy nie należał do najprzyjemniejszych etapów, podobnie jak i wcześniejsze poruszanie się tutaj, ale to było do przewidzenia. Gdy w końcu ponownie znalazłem się na trasie, trochę starałem się zwiększać prędkości, a z drugiej strony organizm domagał się już odpoczynku. Po jakimś czasie dostrzegłem, że po mojej prawej padał deszcz. Wcale nie tak daleko ode mnie. Dłuższą chwilę później, wraz z podmuchem wiatru z przeciwka, poczułem gorącą wilgotną woń deszczu. Chmury przysłoniły również słońce i zrobiło się trochę szaro. Póki co jechałem bez deszczu i po cichu liczyłem na to, że tak będzie już do samego końca :-) Zdałem sobie też sprawę z tego, że przed wyjazdem nawet nie zerknąłem na pogodę! :-) O dziwo jechałem jakiś spokojny :-) Dodatkowo pojawiło się też lepsze tempo :-) Na jednym z prostych odcinków przed Olesnem zbliżałem się do kolumny samochodów, jadącej z naprzeciwka. Przewodził jej TIR, a za mną nie jechało nic. Nagle z owej kolumny wyłonił się bus i rozpoczął manewr wyprzedzania. Ja od razu zdałem sobie sprawę z tego, że kierujący nie wyrobi się, aby wyprzedzić wszystkie pojazdy. Niestety skończyło się tym, że zmusił mnie do zjazdu na pobocze, TIRa do hamowania i użycia klaksonu. Okoliczności wskazywały również na to, że kierowca busa mnie widział. Takiego debila na drodze już dawno nie spotkałem. Nie przejmowałem się tym długo, docierając wreszcie do Olesna :-) Na wylocie przez kilka kilometrów jechałem po mokrym asfalcie i już było jasne, skąd ten deszczowy podmuch :-) Wyszło też słońce, a wraz ze zmianą nawierzchni na inną asfaltową, woda od razu zniknęła spod kół :-) Również w moje nogi weszły nowe siły! Miałem już w nich grubo ponad dwieście kilometrów, a dopiero teraz poczułem, że mogę uwolnić ich potencjał! Nie ograniczał mnie wiatr, a porządnie rozruszane mięśnie wręcz rwały się do dalszej pracy! Dosłownie chciało się jechać! Momentami prułem nawet powyżej czterdziestki, podciągając sobie jeszcze średnią całego wyjazdu :-) Zwolniłem po zjeździe z głównej drogi i finalnie będąc w Brynicy uznałem, że to jest punkt z którego rozpocznę wychładzanie organizmu :-) Do domu dotarłem w pełni satysfakcji z przejechanej trasy :-)

Cudny poranek! Mgła na okolicznych polach prezentowała się nadzwyczajnie!


Jeszcze dobrze nie wyjechałem, a już konieczny był techniczny postój na wymianę baterii w nawigacji :-) Fakt faktem nie zadbałem o to wcześniej.


Po zjeździe ze strzeleckiej trasy i w drodze w kierunku Góry św. Anny :-)


Fajowe widoczki w okolicy Góry św. Anny :-)



Góra św. Anny widziana z kierunku Dolnej :-)


Och jak dobrze, że zostawiliśmy to sobie na powrót! ;-)


W drodze do Częstochowy. Żar leje się z nieba!


Drzewka dawały nieco oddechu :-)


Powrót na super fajną leśną drogę :-)


Już trochę wymiękam, ale przecież się nie poddam! :-)


I kolejny ciekawy przystanek ;-)



Przystanek na jedzonko ;-)


Już u celu!






W trasie powrotnej :-)



Dane wyjazdu:
15.00 km 0.00 km teren
01:06 h 13.64 km/h:
Maks. pr.:21.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Z Aneczką do sklepu ;-)

Środa, 1 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Dzisiejszy dzionek był kolejnym bardzo gorącym dniem :-) Już wczoraj mieliśmy wstępnie zaplanowane z Aneczką, że pojedziemy do jednego z okolicznych sklepów. Zakupy Aneczki, a trasa moja ;-)



Szybko wjechaliśmy w las :-) Anula jakoś tak pędziła, że trudno mi było nadążyć ;-) Faktem jest jednak, że w obecnych jakże gorących warunkach, z pewnością jechałbym wolniej :-) Momentami czuć było mocno lasem i ogólnie okolica zachęcała do tego, by ją przemierzać :-) Na miejscu zjedliśmy jeszcze lody i ruszyliśmy w drogę powrotną :-) Fajnie się tak jechało :-)

Zdjęcie pod sklepem ;-)


Ani turbo strzała sprzed lat ;-)



Dane wyjazdu:
26.58 km 0.00 km teren
01:06 h 24.16 km/h:
Maks. pr.:35.33 km/h
Temperatura:33.1
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Surowińskie naokoło ;-)

Wtorek, 31 lipca 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Wczoraj podjęliśmy szybką decyzję, że rozpoczynamy urlop dzień wcześniej :-) Było trochę latania po mieszkaniu (i jeszcze więcej w dół i w górę), ale w końcu wyjechaliśmy :-) Pogoda bardzo sprzyjała! Minimalnie - prawie niezauważalnie :-) - żałowałem, że nie było takich warunków w weekend, no ale cóż :-) Może to i lepiej? :-) Na dziś chodziło mi po głowie krótkie wyjście i tak też się udało :-)



Już na początku wyjazdu szybko doszedłem do wniosku, że w Kędzierzynie mam jednak o wiele więcej możliwości i warunków, do ułożenia sobie szosowej trasy. Tutaj co asfalt, to albo wyboje, albo dziury, albo nieprzyjemne chrupotanie. Jak się nie ma co się lubi ;-) I tak to miał być spokojny wyjazd :-) W Chróścicach trochę się zamotałem z powodu objazdu. Co prawda chodziło mi po głowie, aby wjechać w tą a nie inną uliczkę, ale jakoś tak pojechałem sobie dalej :-) Widziałem za to bociany w gnieździe ;-) Mimo gorąca wiatr nie pomagał, a przeszkadzał, czyli normalka ;-) W Brzeziach przy elektrowni ujrzałem o wiele więcej samochodów, niż zwykle. Już zacząłem kombinować, czy to może jakiś festyn pracowniczy albo co, aż tu nagle doszło do mnie, że przecież dziś jest normalny dzień! To oni są jeszcze w pracy! I tu wspomniałem swoich jeszcze do niedawna współpracowników... Ile czasu z życia ucieka... Muszę jeszcze lepiej wykorzystać dostępny teraz swój czas! Gdy na mecie wypiąłem pierwszą stopę, rozległ się dźwięk mojego telefonu. Odebrałem celowo, a w słuchawce usłyszałem: "gdzie jesteś? :-)"

Zdjęcie w standardowym miejscu ;-)



Dane wyjazdu:
186.83 km 0.00 km teren
08:01 h 23.31 km/h:
Maks. pr.:64.92 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Nowy szlak na Rejviz :-)

Niedziela, 29 lipca 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Po wczorajszej prawie setce postanowiłem, że dziś wykręcę jeszcze więcej. Pierwotne plany na weekend nie wypaliły z powodu prognoz pogody, ale z drugiej strony mógł to być odpowiedni moment na rozpoczęcie przygotowań do startu. Nie wiem jeszcze co prawda, czy w ogóle wystartuję, ale byłoby dobrze być przygotowanym ;-) Trasę ułożyłem sobie jeszcze wczoraj. Po wizycie na działce u sąsiadów nie byłem co prawda pewien, o której uda mi się wyruszyć i czy w ogóle to będzie "rano", ale nie miało to dla mnie większego znaczenia. Optymistycznie zakładałem osiem godzin na przejechanie tej trasy, choć miałem też świadomość tego, że może być z tym różnie, więc założyłem sobie jeszcze godzinkę zapasu. Ostatecznie wyruszyłem lekko po jedenastej :-)



Początkowo jechałem spokojnie, choć organizm podświadomie starał się przyśpieszać. Dość szybko uzmysłowiłem sobie, że zapomniałem napić się jeszcze w domu przed wyjściem, więc mój plan na nawadnianie na trasie był już nieaktualny. Nie było jednak dramatu - po drodze miałem jeszcze Głogówek i Prudnik :-) Za Reńską Wsią minąłem się z jakimś chłopakiem ze wsi. Jechał na rowerze w przeciwną stronę, a na bagażniku miał jakieś pakunki otulone w niby moro. Wyglądało tak, jakby wybierał się na ryby. Wiatr wiał jak zwykle w twarz ale pocieszałem się, że jeśli taka sytuacja się utrzyma, to w drodze powrotnej będę miał podmuchy w plecy, więc jeśli siły pozwolą, to będę mógł jeszcze przycisnąć tym bardziej, że od Głubczyc nawierzchnia jest bardzo dobra :-) Wjeżdżając między wioski pedałowałem już bardzo fajnie i miarowo, choć wciąż jeszcze nigdzie się nie śpieszyłem :-) Za Urbanowicami widać już było pasma Gór Opawskich :-) Gdy zaś minąłem Trawniki, znalazłem się na odcinku, którego chyba nigdy wcześniej nie pokonywałem. Później co prawda minąłem na zjeździe jakąś kapliczkę, którą chyba gdzieś odszukałem w pamięci, ale pewności nie miałem :-) Nie było źle, bo asfalt bardzo dobrze nadawał się do jazdy :-) Niestety za Wróblinem wpakowałem się dosłownie w polną drogę...! Kiedyś tu był, ale chyba im go ukradli! ;-) Na całym odcinku do Kazimierza zauważyłem jeden(!) około metrowy placek asfaltu. Poza tym kamienie, żwir i masakra. Pod górkę prowadziłem rower, bo koła podczas jazdy ślizgały się tak mocno na nierównościach, że naprawdę groziło to wywrotką. Poza tym kilka razy usłyszałem też uderzanie kamieni o felgi, co również mi się nie podobało. Gdy już pokonałem ten nieszczęsny odcinek miałem wrażenie, że oddałem tam ogrom czasu, który mógłbym przeznaczyć na normalną jazdę. Jakby tego było mało ni stąd, ni zowąd zaczęły pojawiać się znaki kierujące na Głubczyce, a później znak informujący o granicy powiatu głubczyckiego. Przecież miałem jechać przez Głogówek, a na krajową "czterdziestkę" miałem wjeżdżać w Starych Kotkowicach... To gdzie ja do groma jestem?!? A może się zagapiłem i pojechałem zaplanowaną pętlę odwrotnie? Ale nie... Przecież wtedy nie uciekałyby mi kilometry z nawigacji... Niebawem minąłem jeszcze inny ciekawy znak, informujący o tym, że droga w kierunku Prudnika jest zamknięta za nieco ponad cztery kilometry. No ładnie. Jakbym miał wracać, to już razem osiem :-) Jak zwykle w takich sytuacjach i tym razem postanowiłem zaryzykować. Po czasie okazało się, że a i owszem jakiś remont czy budowa jest, ale droga była normalnie przejezdna... :-) Jechałem zatem dalej :-) Żar już grubo lał się z nieba! Gdy dotarłem do jakieś miejscowości spostrzegłem, że jakby okolica trochę znajoma. Byłem w Racławicach Śląskich! Nagle wszystko stało się jasne! Kreśląc trasę w "po działkowym" stanie wytyczyłem taką wersję, a w głowie później pojawiła się inna i stąd przekonanie, że miałem jechać przez Głogówek! Jeszcze przed wyjściem, gdy licząc kilometry do potencjalnych miejscowości, gdzie mógłbym uzupełnić bidony, nakreśliłem na szybko wersję przez Stare Kotkowice i Głogówek, co ostatecznie utrwaliło ją w mojej głowie. Przygotowanej całościowej trasy, wgranej na nawigację już przed startem nie oglądałem...! :-) Byłem na dobrej drodze - dosłownie i w przenośni ;-) Na początku ostatniej prostej między zabudowaniami, pozdrowił mnie jakiś starszy chłopak, z dużymi białymi słuchawkai na uszach. Wyglądał dość nietypowo :-) Odpowiedziałem mu szczerze i z uśmiechem :-) Co by nie było, od samego początku tego wyjazdu miałem radość w sobie! :-)
Za Racławicami asfalt nieco się popsuł. Może nie było najgorzej, ale poprzeczne pęknięcia, chropowatość i wciąż silny przeciwny wiatr, odbierały mi energię do żwawszego poruszania się naprzód. Wkrótce jednak znalazłem się na "krajówce", praktycznie od razu mijając tamtejszą wiatę przystankową. Siedział na niej jakiś chłopak, o ścianę oparta była szosa. Swoim zwyczajem uniosłem rękę w pozdrowieniu i gdy owa twarz znikała mi już za murkiem zdałem sobie sprawę z tego, że być może jest ona mi znajoma. Jakby na potwierdzenie tego postanowiłem zawrócić, czego zwykle przecież nie robię. A co tam. Najwyżej zrobię z siebie pajaca ;-) Nie było jednak takiej potrzeby, bo faktycznie tą osobą okazał się być znajomy :-) Świat jest bardzo mały! :-) Pogadaliśmy chwilę i ruszyłem dalej, bo przez te wiatry i polne przygody moja średnia nie była taka, jakbym tego chciał - czas powoli mi się kurczył, a przecież miałem jeszcze przed sobą wszystkie podjazdy :-) Do Prudnika doleciałem z jeszcze gorszym wiatrem, a dodatkowo temperatura już mocno dawała w kość. Nie chciałem za bardzo polewać głowy, aby do Głuchołaz zachować zapas wody w ostatnim bidonie. Zamknięty most objechałem znanym mi przejazdem na małym mostku i w zasadzie tyle mnie widzieli ;-) Zaczynałem się jednak męczyć. Wiatr który w zasadzie od samego początku nie dawał wytchnienia, rosnąca wciąż temperatura, która już teraz stawała się małym wyzwaniem (gdzie podziała się moja odporność?) i dodatkowo jakieś dziwne problemy żołądkowe spowodowały, że zatrzymałem się na moment w cieniu w Łące Prudnickiej. Trochę wody poszło na głowę, dając nieco ulgi. Miałem nieco ponad dziesięć kilometrów do Głuchołaz. To nie było dużo, a i w nogach nie miałem nie wiadomo ile. Warunki były jednak takie a nie inne, a poza tym jednak mając za punkt odniesienia dalekie przejazdy ubiegłoroczne, czy te sprzed dwóch lat nie pamiętałem o tym, że wtedy jeździłem jednak ogólnie więcej. Teraz przejazd, stop, przejazd, stop. To nie służy budowaniu wydolności, a wręcz przeciwnie. Ostatecznie postój w Głuchołazach załatwił temat i ruszyłem z nowymi siłami :-)
Gdy ujechałem kawałek po czeskiej stronie, wiatr jak gdyby się uspokoił. Z drugiej strony to akurat tutaj nie miało to dla mnie aż tak wielkiego znaczenia, bo przecież i tak zaraz miałem wjeżdżać na górkę ;-) Przed rozpoczęciem wspinaczki postanowiłem zatrzymać się jeszcze na mostku nad strumykiem. Jakiś czas wcześniej ot jakoś pomyślałem sobie co by było, jakbym upuścił telefon do wody. Gdy cykałem fotki zza barierki miałem to w pamięci, aż tu nagle za moimi plecami usłyszałem jakiś dziwny dźwięk, który lekko mnie wystraszył. To jakiś Czech którego wyprzedzałem dwie chwile wcześniej, próbował chyba zwrócić moją uwagę, a później zagadać. Ale by było, jakbym faktycznie upuścił ten telefon... :-) Ruszyłem początkowo rozpędzając się na prostej, a następnie miarowo pokonując podjazd. Spodziewałem się trudniejszego podjazdu niż tego biegnącego główną drogą, ale z czasem zacząłem zastanawiać się, czy aby nie jest on jednak łatwiejszy. A może to moja słaba pamięć tamtejszej trasy w połączeniu z aktualną dyspozycją? Co by nie pisać, na pewno czułem się o niebo lepiej niż wtedy, gdy wspinałem się na Rejviz wraz z pijanym Czechem ;-) Nawierzchnia raz była lepsza, raz gorsza i co prawda nie nadawała by się do zjazdu z uwagi na wiele nierówności, dołków, kamyczków i tak dalej, ale na podjeździe nie miało to już takiego znaczenia :-) Poza tym otoczenie bardzo umilało jazdę :-) Strumyk, lekkie odgłosy lasu i jego zapach! Poza tym od czasu do czasu jakiś odsłonięty odcinek nakazywał chwilowy postój :-) To była ciekawa alternatywa :-) Już na szczycie pozdrowiłem jakiś dwóch Polaków i schłodzony po chwilowym postoju, rzuciłem się w dół, wbijając od razu najmocniejsze przełożenie :-) Przez samą miejscowość przejechałem raczej spokojnie, ale później było już szaleństwo! Zjazd był po prostu mega! Naprawdę warto było tu przyjechać! :-) Energetycznie pobudzony zwróciłem się na skrzyżowaniu ponownie wgłąb Czech, znów lekko pnąc się w górę. To był jeszcze nieznany mi odcinek, ale po głowie chodziła mi koncepcja, w którym miejscu mogę wyjechać. Było tu bardzo spokojnie, a ponadto dowiedziałem się o tutejszej rudzie żelaza i zobaczyłem przydrożną jaskinię ;-) Na szczycie zatrzymałem się na chwilę. Widok był zacny :-) Zjazd stąd był również udany, a asfaltowe zawijasy mogły być naprawdę bardzo przyjemne, lecz całość psuła niestety jakość nawierzchni. Nie mogłem się przez to optymalnie rozpędzić, ale z drugiej strony wcale mi to nie przeszkadzało :-) Finalnie na główną wróciłem faktycznie w miejscu, o którym wcześniej myślałem, rozpoczynając podjazd już stricte w kierunku Zlatych Hor :-) Nie wiedziałem, czy to moja dyspozycja (również uśmiechnięto-psychiczna ;-) ), czy może skleroza, ale tym razem ów podjazd wydał mi się zdecydowanie krótszy niż tak jak zapamiętałem go dotychczas. Dodatkowo połykanie metrów umilał widok gór po mojej prawej stronie :-) Poza tym już cieszyłem się na zjazd do Zlatych Hor! Pamiętałem, że był od dość stromy i co ważne - dłuugi! :-) Nie pamiętałem jednak jaka tu była nawierzchnia, zresztą nie pamiętałem też kiedy tu poprzednim razem byłem, a przecież od tamtego czasu wiele się mogło zmienić ;-) Gdy w końcu grawitacja zaczęła mi pomagać, nie miałem zamiaru zbytnio zaprzątać sobie głowy tymi rozterkami, dzięki czemu zaliczyłem kolejny super mega fajny zjazd! :-) Było co prawda trochę wybojów (których wypatrywanie utrudniały zaparowane okulary), dwa czy trzy razy nawet nieco bardziej niż trochę, ale generalnie tutaj odjechałem! Fizycznie i psychicznie! Ostatnie zawijasy na przedmieściach to była już wisienka na torcie! :-) Oczywiście gdy zjechałem na Biskupią Kopę, dosłownie doznałem szoku! :-) Jakoś wolno się jechało ;-) Dodatkowo byłem jednak dość mocno z czasem - do domu miałem siedemdziesiąt pięć kilometrów i dwie godziny do zakładanego czasu dojazdu :-) Jeśli warunki nie będą sprzyjały, to nawet ta godzinka zapasu może okazać się zbyt mała ;-) Na przełęczy nawet się nie zatrzymywałem. Nie zrobiłem tego również przy widoku na Petrovice położone w dolinie, a skupiłem się na zjeździe, który również dostarczył mi sporo frajdy! :-) Gdy byłem już na dole, wiatr odezwał się ponownie. Nie było co prawda ordynarnie w twarz, ale również przeszkadzająco. Starałem się jednak utrzymać jako takie tempo i wykorzystać lekko spadkowe ukształtowanie terenu. Ku mojemu zdziwieniu nagle na nawigacji "uciekło" dwadzieścia kilometrów! Podziały się nie wiadomo gdzie, w bardzo krótkim odcinku czasu! Łącznie po nieco ponad godzinie, pokonałem ponad trzydzieści kilometrów, meldując się już po polskiej stronie :-) Jeśli mimo wszystko za Głubczycami wiatr odwróci się na moją korzyść, to pozostały dystans nie będzie miał większego znaczenia :-)
Nawierzchnia początkowo dawała się we znaki, ale im zbliżałem się do Głubczyc, tym robiło się lepiej :-) Ogólnie jechałem sobie fajną, polną okolicą z górami na horyzoncie, a naokoło był piękny letni dzień :-) Zmęczenie nawet jeśli było, to chyba go nie odczuwałem :-) W mieście zacząłem wypatrywać jakiegoś sklepu. Spóźniłem się piętnaście minut do jednego z nich (choć może to i lepiej, bo tam miałbym akurat problem z pozostawieniem roweru), a następnie wypatrzyłem Żabkę - jak się po sekundzie okazało - chyba dożywotnio zamkniętą. Stało obok niej dwóch młodych, podpitych i zmęczonych życiem facetów. Jeden z nich wskazał na kolegę, totalnie porobionego i leżącego na schodach budynku obok i poprosił o zabranie go. Później była jeszcze chęć popilnowania roweru i prośba o podwiezienie do gazowni :-) Na wszystko odpowiadałem z uśmiechem i ogólnie było jakoś tak humorystycznie-groteskowo :-) Nieopodal znalazłem sklep z takim samym płazem i tam postanowiłem na chwilkę przycupnąć :-) Ogólnie okolica i same Głubczyce - widziane tym razem z zupełnie innej strony niż tylko przejazdem drogą krajową - zrobiły na mnie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Ulice dość zadbane, sporo ludzi, jakoś tak miło i sympatycznie :-) Trzeba się było jednak zbierać i tu znowu pojawiły się schody! Wiatr znowu w twarz! A prosta w kierunku Kędzierzyna jest przecież dość długa! ;-) Trzeba się było jednak z tym zmierzyć :-) W sumie to wolałem całodzienny przeciwny wiat teraz, niż na maratonie - jeśli ostatecznie zdecyduję się wystartować :-) Przed Widokiem wyprzedziła mnie jakaś ciężarówka, śpiesząc się na wzniesieniu. Z jej naczepy posypało się na mnie trochę zboża. Dobrze, że gość nie przewoził cegieł! Masakra... Machałem nogami, ale szło to trochę opornie. Słońce już pomału schylało się do horyzontu, ale wciąż - mimo wiatru, zmęczenia i kilometrów w nogach - jechało się sympatycznie :-) Zmęczenie jeszcze mocniej dopadło mnie za Pawłowiczkami. Cały czas przeszkadzał wiatr. Pocieszałem się, że za zakrętem trochę odsapnę, bo będę miał go nieco z boku, ale gdzie! Jeszcze przed zakrętem zrzuciłem jedną zębatkę, a gdy ów zakręt pokonałem, wiatr cały czas wiał w twarz! Normalnie jakby go ktoś ustawił przeciwko mnie! :-) Jechało się teraz jeszcze ciężej, mimo zrzuconej zębatki! Mało tego! Wiało na tyle mocno, że z przydrożnych drzew zaczęły spadać liście! :-) Oprócz tego wyprzedził mnie jakiś cyklista na wysłużonym mopliku i jadąc niewiele szybciej ode mnie, smrodził mi prosto w twarz aż do samego skrzyżowania! Gdyby warunki były inne, na pewno by do tego nie doszło! W Reńskiej uspokoiło się trochę między zabudowaniami. Nabrałem nieco prędkości choć czułem, że fizycznie i wydolnościowo jestem zmęczony. Mniej więcej na wysokości skrzyżowania z zegarem, minąłem stojącego na chodniku po mojej lewej stronie tego samego chłopka, który rano jechał na ryby. Odprowadził mnie wzrokiem, z szeroko otwartymi oczami i wyrazem zdumienia na twarzy :-) On chyba nie dowierzał, że ja przez ten cały czas jechałem na rowerze! :-) Mimo zmęczenia i całego, jednak ciężkiego fizycznie dnia, uśmiechnąłem się do niego szczerze, wciąż bardzo pozytywnie nastawiony, a całe to moje skwitowanie jego postawy, okrasiłem szczyptą pokory. To nie jest przecież tak, że jestem niedościgniony. Pod koniec wyjazdu doszedłem jeszcze do wniosku, że chyba muszę sobie planować wyjazdy na wschód, bo ostatnio do południa tylko tam wieje, a jak wracam, to w kierunku przeciwnym! ;-)

Wyjeżdżam z Trawnik. Droga ładnie wije się pośród pól... :-)


Bociany w Naczęsławicach :-) Gdy ruszyłem, wszystkie trzy wyleciały z gniazda. Szkoda, że nie załapałem się na zdjęcie ;-)


Ale się wpakowałem...


Pagórki widoczne za Racławicami Śląskimi ;-)


Biskupska Kupa za Prudnikiem :-) Gorąco, wiatr i słabo się jedzie...


Postój w Głuchołazach, a na kasie miło uśmiechnięta Pani ekspedientka :-)


Pisecna :-) Zaraz wbijam na górę :-)




Podjazd bardzo przyjemny - między innymi za sprawą strumyczka, biegnącego przez pewien czas wzdłuż drogi :-)


Wciąż w górę! :-)


Super fajny widoczek :-)


A te cholery znowu pułapki zastawiają! Podskoczyłem przednim kołem dosłownie w ostatniej chwili! Spływ był na tyle szeroki, że gleba murowana! Dobrze, że natrafiłem na nią na podjeździe... Później jeszcze mocniej wpatrywałem się w asfalt.


Zaraz będę gnał w dół! ;-)


Horni Udoli. Czyżby czesko-polska piwna zdrada? ;-)


Ciekawa jaskinia tuż przy drodze :-)




Kolejny podjazd za nami! Okolica przepiękna! :-)



Widok na Zlate Hory. Już powoli żegnam się z tutejszymi górkami...


Biskupska Kupa ;-)


I jeszcze raz Zlate Hory :-) W końcu udało się ustrzelić zdjęcie w innym miejscu ;-)


Krótki postój przed Vysoką :-)


Owieczki nieopodal Divici Hrad :-)


Wyjeżdżam z Osoblahy :-)



Jeszcze spojrzenie na czeskie góry... :-)


Głubczyce :-)



Powiatowe Muzeum Ziemi Głubczyckiej :-)


Ach jak ja lubię takie skróty! ;-) Tym razem samowolnie "skróciłem" sobie trasę ;-)


Widzę już Ankę :-)