Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wypady, nie w(y)padki ;-)

Dystans całkowity:11362.69 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:530:50
Średnia prędkość:21.41 km/h
Maksymalna prędkość:78.56 km/h
Liczba aktywności:161
Średnio na aktywność:70.58 km i 3h 17m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
33.33 km 0.00 km teren
02:09 h 15.50 km/h:
Maks. pr.:26.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Jedziemy po łące, goniąc zające :-)

Sobota, 16 maja 2015 · dodano: 24.05.2015 | Komentarze 0

W końcu! W końcu weekend, który mogliśmy wykorzystać rowerowo z dziećmi! :-) Pogoda była przecudna! Spakowaliśmy się po śniadaniu i poszło to nam bardzo sprawnie :-) Zmieniłem nieco kolejność działań, a Ania dała radę zejść z Bąbelkiem i Kwiatuszkiem :-)



Szybko wjechaliśmy na niebieski szlak :-) Pod jego koniec wyprzedziliśmy starszego pana jadącego na rowerze i słuchającego reklam w schowanym gdzieś radiu ;-) Cudnie świeciło słońce, a naokoło rozkosznie pachniało rzepakiem... Gdy wyjechaliśmy ze Starego Koźla, moim oczom ukazał się zając kicający drogą w naszą stronę! Chwilę później ujrzała go Aneczka, a gdy ujrzał nas ów zając, począł uciekać drogą w drugą stronę! :-) Na nic zdało się szybkie uruchamianie aparatu w komórce (w dodatku jeszcze Damian zadzwonił akurat teraz! :-) ) - zając czmychał z kadru niczym zawodowiec, a jechaliśmy za nim naprawdę długo! :-) Szkoda, że Karolek nie mógł go też zobaczyć... :-) W Bierawie przy rzeczce natknęliśmy się na jakąś obwoźną bibliotekę, czy coś podobnego (pamięć mi szwankuje ;-) ), a przy wiacie stało sporo rowerów :-) Przy okazji okazało się, że przyczepka mieści się między mostkowymi barierkami ;-) Kiedyś będzie trzeba sprawdzić to też na mostku przy przejeździe kolejowym :-) Mknęliśmy dalej, a wyjeżdżając już z Bierawy, usłyszałem jakieś dziwne chrobotanie z tyłu. Okazało się, że chyba nie zapiąłem lewej strony przyczepki... Roztargnienie, czy skleroza? ;-) Niebawem minęliśmy małe bajorko z rechoczącymi żabami i już byliśmy w Lubieszowie :-) Stąd - drogą przez las - dotarliśmy na miejsce, zatrzymując się na sekundkę przy leśnych ulach :-)
Gdy tylko rozłożyliśmy się przy piaskownicy, na horyzoncie pojawił się jakiś na czarno ubrany pan. Wyszedłem mu na spotkanie domyślając się, że to ochroniarz. Był bardzo pogodnie usposobiony, a ponadto okazało się, że jest mieszkańcem tej samej dzielnicy naszego miasta co my :-) Po wyjaśnieniu kilku drobiazgów zaczęliśmy rozkoszować się ciszą i spokojem. Okazało się też, że poniżej na brzegu opala się jakiś jegomość, którego wcale na początku nie zauważyliśmy! Czas mijał nam przyjemnie :-) Karolek robił babo, babo to sam, lub ze mną, a Kasia siedziała na kocyku, a pod koniec pobytu raczyła się kamykami ;-) Chmurki cudnie nadawały charakteru błękitnemu niebu... :-) 
Droga powrotna początkowo była lekko marudna, ale dzieci szybko zasnęły i do samego Kędzierzyna dojechaliśmy w zupełnej ciszy :-) Dopiero na niebieskim szlaku najpierw obudził się Karolek, a później - jako logiczna następna część układanki - obudzona została Kasia :-) Na całej drodze mijaliśmy sporo rowerzystów :-) Któż nie chciałby chwytać tak pięknego dnia! 
_
Trzeba, no trzeba częściej!

No chociaż jedno zdjęcie z rzepakiem! ;-)


Karol w żywiole :-)


Sklerotyczna zagadka częściowo wyjaśniona! :-) To Rajd Bibliotekarza! Cokolwiek to znaczy... ;-)


Leśne ule :-) Kadr ograniczały rosnące za plecami drzewka :-) Poza tym Karolowi śpieszyło się już do piaskownicy ;-)


Czas zabawy :-)


O nie! Paparazzi! ;-)


Karolowa pobudka na niebieskim szlaku :-)


Dane wyjazdu:
35.50 km 0.00 km teren
02:02 h 17.46 km/h:
Maks. pr.:45.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Krajobrazowo w okolicach Wuppertalu :-)

Piątek, 1 maja 2015 · dodano: 24.05.2015 | Komentarze 0

Wczorajszy wyjazd z różnych powodów nie doszedł do skutku. Nawet gdy planowałem sobie trasę na dziś, nie miałem weny. Jak się później miało okazać, udało mi się jednak wyrysować coś naprawdę fajnego! Zaraz po śniadaniu wyruszyłem :-)



Pierwszy - miejski etap - nie był zbyt ciekawy. Ot, jazda po mieście. Dodatkowo ślad prowadził mnie na zakaz wjazdu, więc nie udało mi się wjechać od razu na ścieżkę rowerową. Krążyłem więc uliczkami (a nawet schodami!) w poszukiwaniu wjazdu. Ostatecznie udało mi się to dopiero na wylocie z Wuppertalu(!), a dodatkowo kilkaset metrów wcześniej zauważyłem jak owa droga rowerowa wspaniale biegnie. Zdenerwowałem się! Poniżej mnie rowerzyści śmigali sobie pomiędzy wysokimi na kilkadziesiąt metrów skalnymi ścianami, bez samochodów, bez świateł i w totalnym spokoju. Wkrótce jednak i ja mogłem zaznać ciszy na rowerowym trakcie :-) Troski odeszły w dal ;-)
Zanim dojechałem do centrum Schwelm, jeszcze trochę się namotałem, "chcąc" nawet wjechać na autostradę ;-) Przed samym centrum odbijałem się jeszcze od zakazów wjazdu, ale później było już bez przeszkód :-) Gdy wjechałem z powrotem na główną, wyprzedziły mnie dwa ciekawe pojazdy: jeden stylizowany na amerykański, drugi - super niski żółty sportowy bolid. Po kilkudziesięciu metrach wjechałem w las :-) Piąłem się w górę, podziwiając superaśne widoki! Oj, gdybym nie zabrał ze sobą Antka, naprawdę dużo bym stracił... Na moment wyjechałem na asfalt, by ponownie zatopić się na leśnym szlaku, a po drugiej stronie rzeki Wupper czekał mnie naprawdę świetny trakt! Mknąłem wzdłuż brzegu rzeki, która wiła się poniżej, a pod koniec tego etapu, zaliczyłem dosyć stromy podjazd, który przywołał wspomnienie z ubiegłorocznych Gór Kaczawskich. Naokoło rozciągały się pagórki, na których pasły się krowy, a także konie. Zacząłem mocno żałować, że już musimy wracać!
Zmierzałem już w kierunku Wuppertalu, a gdy wyjechałem z wąskiej ścieżki, od razu rozpoznałem ten cholerny stromy podjazd, z którym męczyłem się pierwszego dnia ;-) Że trafiłem akurat tutaj! :-) Tym razem jednak było pięknie słonecznie, a ja byłem dużo silniejszy :-) Tuż przed szczytem zrobiłem sobie fotograficzny postój :-) Od domu dzieliło mnie kilka kilometrów, śmigałem w dół serpentynami na głównej drodze, zatrzymując się jeszcze na chwilę przy fajnym punkcie widokowym, a na sam koniec - mimo śladu w nawigacji - i tak pokręciłem dojazd, lawirując między uliczkami :-) Na miejscu zostałem przywitany z balkonu przez Aneczkę :-) Cóż to był za fajny wyjazd!

 W centrum Schwelm. 


Pierwszy leśny postój za Schwelm.


Super zjazd i piękne górskie zbocze biegnące obok drogi. W oddali słychać owieczki :-)


Kolejny ładny widok już na skraju lasu.


Wydrążona w pniu drzewa rzeźba i pięknie prezentujący się Antoś :-)


Za mną cudny szlak, nieco kamienisty i lekko wymagający :-) Postój przy owcach :-)


Super szumi Wupper :-) Na chwilę szum uzupełnia ruszające ze świateł żółte Porsche ;-) 


W drodze do kolejnego rezerwatu.


Zjazd z góry, wybój i gałązka - mamy przymusowy postój :-)


Uroczo biegnące tory. Chwilę później na podjeździe kamienie uskakiwały spod kół :-) Ze dwa razy opona uślizgnęła się również na nawierzchni. Daliśmy rady :-)


Most na rzece Wupper ;-)


Cudnie biegnąca ścieżka przy rzece. Wokoło szum wody... Uszczęśliwiły mnie też uchwycone jeszcze symptomy wiosny :-) Wyjazd do Koźla na fotografowanie przebiśniegów nie doszedł do skutku, więc radość tutaj była tym większa :-)


Nieco większy ul i kolejne kilometry pośród pięknych widoków ;-) Aż żal wracać! 


Tuż za mega podjazdem. Chwila wytchnienia i kojące widoki naokoło...


Kamienisty dojazd do tunelu. Wydawało się łatwo, ale rowerek tańczył :-)


"Cholerny" podjazd ;-) Wyjechaliśmy akurat na niego! :-) Od razu go poznałem ;-) Zdjęcie już na w miarę płaskim :-) 


Symboliczny postój. Tu zaczynałem przygodę z okolicą i tutaj ją kończę... W sercu się kotłuje... Szkoda, naprawdę szkoda, że powrót już tuż tuż... Mam nadzieję na powrót tutaj najszybciej jak to będzie dane...


Widok na Wuppertal. Pora pożegnać się rowerowo z miastem.


Dane wyjazdu:
42.63 km 0.00 km teren
02:20 h 18.27 km/h:
Maks. pr.:50.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Zamek Burg

Środa, 29 kwietnia 2015 · dodano: 23.05.2015 | Komentarze 0

Po wczorajszych emocjonujących chwilach z dziećmi miałem wrażenie, że nie czuję się najlepiej. Również jakoś rowerowe zapędy ostygły. Na całe szczęście na posterunku ofiarnie stała Aneczka, która znacznie ułatwiła mi wyjście :-) Moje zaplanowane siedemdziesiąt kilometrów musiałem co prawda radykalnie skrócić (ślęczałem z samego rana pół godziny z laptopem), a dodatkowo - by jeszcze mocniej rozciągnąć niedostępny czas - postanowiłem podjechać kawałek samochodem. W drodze Krzysiek tak namieszał, że w zasadzie to - nie wiem czy słusznie, czy też nie - pomyślałem sobie, że Antkiem byłbym szybciej. W końcu jednak dojechałem, rozkładając się przy słonecznych promykach :-)



Bardzo szybko okazało się, że nakreślona przeze mnie trasa nie pokrywa się dokładnie z rzeczywistymi drogami :-) Mimo początkowego lekkiego stresiku, obserwowałem super widoczki, zerkając dosyć często na nawigację. Niebawem przede mną był pierwszy podjazd, który co prawda machnąłem bardzo sprawnie, ale połączenie kurtki, słońca i mroźnego powietrza to grzało mnie, to mroziło. Za miejscowością Reinshagen czekał mnie za to superaśny zjazd :-) Byłem już w Burg :-)
Początkowo uparcie - ignorując wskazania znaku drogowego - kierowałem się śladem nawigacji. Skończyło się na tym, że turystycznie objechałem sobie miejscowość :-) W końcu jednak dotarłem na szczyt góry, gdzie znajdował się XII wieczny zamek :-) Pokręciłem się tam jakiś czas i mimochodem - mimo braku czasu - skierowałem się w stronę tamy, którą w pierwotnych planach zamierzałem zobaczyć. Niebawem zatopiłem się w las, skąd jak na dłoni widać było odwiedzony niedawno zameczek :-) Później jechałem wąskim, kamienistym zjazdem z serpentynami, który sprawiał sporo frajdy! :-) Samą tamę wyobrażałem sobie trochę inaczej, ale i ta realna była niczego sobie ;-) Wracałem inną trasą, biorąc na siebie ryzyko ewentualnej wtopy. Bardzo szybko dojechałem jednak do tej samej drogi, którą tu trafiłem :-) Czas naglił, więc starałem się szybko wrócić do Burg, lecz widoki co jakiś czas mnie zatrzymywały :-) Wyjeżdżając z Polski nie spodziewałem się, że tutejsze okolice będą miały aż tyle do zaoferowania! Droga do Burg również była świetna! Początkowo piąłem się pod górę, a gdy już byłem na zjeździe również musiałem uważać, gdyż było wąsko, a kamyki powodowały, że uciekało koło. Ostatni etap był wąski, biegł obok rzeki Wupper i wymagał nieco więcej uwagi, co oczywiście mnie cieszyło :-) Na asfalt wjechałem w miejscu, skąd biegła kolejka na szczyt :-) 
Wyjeżdżając miałem pół godziny do ustalonego wcześniej czasu powrotu do domu... :-) Próbowałem dać znać Aneczce, ale sieć coś niedomagała... Swoją drogą, to chyba ponownie przywołaliśmy się myślami... :-) Przejechałem ruchliwy Remscheid i tą samą drogą dotarłem do samochodu. Tempo jazdy nie było tak złe, jak zakładałem to jeszcze przed wyjazdem. Teraz jednak czekała mnie jeszcze przeprawa z Krzyśkiem... ;-)

Ostatnie dwie serpentyny przed Burgiem.


Kolejka na szczyt dla leniwych ;-)


Lasek u podnóża góry.


Podjazd. Było lekko i przyjemnie :-)


Zamek i jego otoczenie.


Droga do tamy i widok na zamek w oddali. Momentami leśny trakt był super przyjemnie wymagający :-)


Przy tamie.


Malownicza droga na zboczu.


I jak tu nie kochać roweru? Znowu piękna baza do wspomnień...


Super fajny i momentami trochę wymagający leśny szlak :-)


W drodze powrotnej do domu :-)


Dane wyjazdu:
64.10 km 0.00 km teren
03:10 h 20.24 km/h:
Maks. pr.:50.00 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Lepiej późno, niż później

Sobota, 21 marca 2015 · dodano: 25.03.2015 | Komentarze 0

Budzik zadzwonił o szóstej dwadzieścia. Wstałem dziesięć minut później, a gdy szykowałem się do wyjścia, usłyszałem Karolka pytającego o tatusia. Chwilę później był już na korytarzu :-) Wychodząc uprzedziłem Aneczkę o możliwej porze mojego powrotu. Jej oczka nie były do końca zadowolone...



Jechało mi się raczej średnio. Chyba ogólnie mam jakiś sportowo-rowerowy zastój. Przed Ujazdem pomyślałem sobie, że straciłem cel z oczu. Coś w tym musi być... Gdy zjechałem w kierunku Zimnej Wódki, zauważyłem jakieś ruiny przy kościele. Okazało się, że to szczątki zamku, którego historia rozpoczęła się już w XII wieku! Na zewnątrz kościelnych budynków wychodziły odgłosy mszy świętej. Odjechałem stamtąd na jej koniec... Gdy w drodze do Jaryszowa przystanąłem na chwilę, po jakimś czasie zatrzymała się na poboczu Octavia. Dwóch panów - widząc zapewne leżący na poboczu rower - zapytało, czy wszystko w porządku. Odpowiedziałem z radością, że wszystko gra. Najpewniej byli to księża z kościoła w Ujeździe. Miło :-) Jadąc dalej natrafiłem na liska, co chodził koło drogi, a w samym Jaryszowie ciekawie rysujące się dwa rowerowe szlaki. Ogólnie okolice zachęcały pagórkami :-) Jaryszów przemknąłem dosyć sprawnie i znalazłem się na skrzyżowaniu dróg, prowadzących z Ujazdu. Przypomniały się baardzo stare czasy... :-) Ponowny start przesunął się w czasie o krótką chwilę. Gdy ruszałem, obróciłem głowę w lewo, zauważając taką samą Skodę, która zatrzymała się przy mnie na drodze przed Jaryszowem :-)
Do zjazdu na Klucz deptałem tak sobie, mimo że wiatr miałem w plecy. To chyba wypadkowa kilometrów, sporej przerwy i - przede wszystkim - braku odpowiedniego przygotowania kalorycznego! Niedługo potem byłem już jednak na głównej, prowadzącej w kierunku Zalesia. Miałem z górki, ale nie przełożyło się to na duży wzrost prędkości, choćby z racji wiatru. Przy stacji kolejowej przystanąłem zastanawiając się, czy jechać dalej, czy wrócić przez Cisową do Kędzierzyna. Nie czułem się odpowiednio przygotowany, w brzuchu miałem już pustkę, a dodatkowo temperatura otoczenia wzrastała, co przekładało się na komfort jazdy. Po chwili zastanowienia (lub jego braku ;-) ), postanowiłem kontynuować przejazd zgodnie z planem :-) Wturlałem się na polny szczyt i zrobiłem sobie krótki postój przy krzyżu, nie żałując podjętej wcześniej decyzji :-) Niebawem zauważyłem skradającego się czarnego kota, a później biegnącą sarnę - to w jedną, a później w drugą stronę :-) Zjazd do Czarnocina był szalony, choć później opadłem z sił. Po drugiej stronie autostrady jak zwykle wiało :-) Na wylocie z Kadłubca zauważyłem, że wyzerował mi się licznik(!) i trochę się wkurzyłem! Na szczęście dysponowałem jeszcze danymi z nawigacji. Wkrótce wturlałem się na szczyt Góry św. Anny, gdzie nabrałem smaka na lody! :-) Wyruszając sądziłem, że po drodze spotkam jakiś kolarzy. W końcu to sobota i piękna pogoda. Tymczasem o dziwo byłem jedynym rowerzystą. 
Zacząłem opadać z sił. Od Leśnicy zaczęła się cała seria postojów: prosta przed Raszową, przy sklepie w samej Raszowej, gdzie prawie z namiastką opętania opróżniłem sakwę podsiodłową w nadziei na jakieś zaskórniaki. Organizm domagał się uzupełnienia płynów. Siły jako takie miałem, nie miałem natomiast woli do dalszego pokonywania dystansu. Kolejny postój zaliczyłem w lesie za przejazdem kolejowym, Kłodnicę przeturlałem się na średniej przerzutce, później postój na światłach i kolejny w połowie drogi na Pogorzelec! Dalej już jakoś poszło, ale ciągłe przerwy wydłużyły szacowany czas przejazdu o około czterdzieści pięć minut! Na mecie miałem już dość.

Krótki przystanek przed Ujazdem.


Zaskoczony nowym odkryciem... :-)


Droga do Jaryszowa. Po jednej stronie pobocza karta do gry z gołą babą, a po drugiej kapliczka.


Wracam na chwilę myślami do Ujazdu.


Ech te wspomnienia... :-)


Postój na drodze do Czarnocina.


Przed Dolną. Odpoczynek od wiatru :-)


Na szczycie Góry św. Anny :-) Podziwiam widok na świetny rower ;-)


Dane wyjazdu:
56.38 km 0.00 km teren
02:23 h 23.66 km/h:
Maks. pr.:50.87 km/h
Temperatura:2.7
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Wczesna pobudka na Ankę

Sobota, 28 lutego 2015 · dodano: 01.03.2015 | Komentarze 0

Obudziłem się już przed budzikiem, jakoś o w pół do szóstej. Wstałem i rozpocząłem przygotowania do wyjścia. Wyruszyłem jeszcze jakoś przed szóstą.



Osiemnaście po szóstej byłem już za Miejscem Kłodnickim. Jechałem w ciszy i spokoju, mijając zamglone pola. Tuż przed Sławięcicami zauważyłem obok drogi kilka saren. Stały w bezruchu niczym posągi i trwało to dłuższą chwilę. Rzuciły się do ucieczki dopiero, gdy zszedłem z roweru. Droga szła mi całkiem dobrze, pierwsze pagórki w Ujeździe również pokonałem całkiem sprawnie. Niedługo potem byłem już w Porębie. Przed wjazdem na Górę św. Anny przystanąłem jednak na chwilę. Chyba czułem już trochę kilometry w nogach. Podjazd poszedł mi dosyć niemrawo. Podobnie jak i wcześniej, czułem lekki brak snu, który wpływał jednak na jazdę. Na szczycie wsunąłem banana, a jeszcze tuż przed wyruszeniem w drogę odczytałem zabawnego SMSa od Aneczki, opisującego ciekawe zachowanie Karolka :-) Wyjazd opóźnił się więc o około minutę ;-) Na zjeździe nabrałem fajnej prędkości, nadrabiając niemrawy podjazd i czytanie SMS'a ;-) Później było już tylko łykanie dystansu wraz z postojem na przejeździe kolejowym za Raszową :-)

To nie jest podrowerowa reklama alkoholu ;-)


Zimna Wódka. Kościół św. Marii Magdaleny.


Olszowa. Kościół Matki Boskiej Śnieżnej.


Dojazd do Dolnej. Tym razem bezwietrzny ;-)


Krótki postój u podnóża Góry św. Anny.


Na szczycie.


Urocze dokonania młodego artysty ;-)


Dane wyjazdu:
49.82 km 0.00 km teren
02:22 h 21.05 km/h:
Maks. pr.:49.93 km/h
Temperatura:6.3
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Na Ankę w towarzystwie wiatru i kompana :-)

Sobota, 21 lutego 2015 · dodano: 27.02.2015 | Komentarze 0

Trochę ociągałem się z wyjściem. Chyba chciałem pobyć w domu, lub nawet po prostu wiedziałem, że po powrocie będę miał już sporą cześć dnia za sobą. To był chyba efekt tego, że tym razem wychodziłem o dziesiątej, zamiast o szóstej rano :-)



Przed startem zablokowałem amortyzator. Jadąc wzdłuż działek, stado gołębi przeleciało około półtora metra nade mną :-) Ciekawe przeżycie - towarzyszył mu strach ;-) Przed Cisową zmieniłem rękawiczki na krótkie, gdyż było dosyć ciepło. Ogólnie jechało mi się całkiem komfortowo, choć na pagórkach w Zalesiu miałem już trochę zgrzane plecy. Na zjeździe było dosyć ostro ;-) Przemierzałem teraz piękne okolice Czarnocina :-) Gdy przejechałem przez autostradę, wiatr przestał być moim sprzymierzeńcem. Na dojeździe do Dolnej wiało, że aż świszczały szprychy. Jeszcze gorzej było gdy zwróciłem się w kierunku Poręby. Momentami nie dało się jechać! Gdy już schowałem się trochę przed wiatrem, nadszedł czas było podjechać na Górę św. Anny. 
Włączając się do ruchu z podporządkowanej u jej podnóża, zauważyłem za swoimi plecami dwóch kolarzy. Pierwszy dopadł mnie bardzo szybko, pozdrawiając mnie podczas wyprzedzania. Wow! To chyba pierwszy kolarz, który odezwał się w ten sposób! Odpowiedziałem radosnym cześć, a cała ta sytuacja dała mi pozytywnej energii do dalszej jazdy :-) Pozytywny ścigacz szybko zniknął mi za zakrętem :-) Po kilku chwilach doszedł mnie drugi rower. Również pozdrowiliśmy się wzajemnie, ale na tym się nie skończyło :-) Zaczęliśmy gadać i razem wdrapaliśmy się na Rynek :-) Po kilku chwilach rozmowy na postoju, postanowiłem ruszać w drogę powrotną. Żeby nie było - wjechałem jeszcze na sam szczyt góry :-) Zjeżdżając później w kierunku Zdzieszowic, pozytywnie minęliśmy się z tym samym zapalonym kolarzem-ścigaczem :-) Zjazd dał mi trochę wytchnienia po wszędobecnym wietrze. Na chwilę zatrzymałem się na skraju lasu, by zjeść zabranego z domu banana, a później rozpocząłem leśną jazdę z lodowym akcentem :-) W Leśnicy oczyściłem opony na wodnej ulicy i spodziewając się wiatru, rozpocząłem marsz w kierunku Kędzierzyna. Jechało się naprawdę topornie, bo wietrznie było strasznie! Mozolnie pokonywałem pojedyncze metry, czekając lasu za Raszową. W Kłodnicy odstałem swoje na światłach, kontynuując marsz do domu, po zapaleniu się zielonego :-) 

Nieczynna stacja kolejowa w Zalesiu Śląskim. Zegar działa prawidłowo ;-)


Urokliwe okolice Czarnocina :-)


Zawiana Dolna ;-)


Dalsza część walki z wiatrem. Momentami nie da się jechać.


Przystanek na leśnej drodze :-)


Chyba nabawiłem się alergii na lód ;-) Od niedawna nie reaguję na niego za dobrze ;-)


Dane wyjazdu:
39.69 km 0.00 km teren
02:25 h 16.42 km/h:
Maks. pr.:33.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Dziergowska masakra drogą lodową :P

Niedziela, 15 lutego 2015 · dodano: 15.02.2015 | Komentarze 0

"Chyba zaraz powiem coś, czego będę żałować" - powiedziała Aneczka, proponując mi wyjście na rower. Jeszcze wczoraj wieczorem miałem taki cichy plan, ale w związku z tym, że nie wytyczyłem trasy i będąc dziś z pełną chatą, w zasadzie odpuściłem dzisiejsze wyjście. Gdy jednak w domu zrobiło się pusto pojawiła się myśl o wyjściu. Przed kompem mogłem siedzieć również i wieczorem, a dodatkowo była okazja ku temu, by poprawić lutowy dystans kilometrowy. Postanowiłem pojechać do Dziergowic. Odpowiednio ustawiając trasę, można tam było dojechać bardzo szybko :-)



Słońce pięknie świeciło. Była czternasta, dzień był piękny i cudowny. Gdy ruszyłem, przeżyłem szok. Antek po ponad miesiącu przerwy, był jakiś dziki! Pozycja na rowerze co prawda wygodniejsza, ale za to kierownica i czułość skręcania ojej... :-) Przyzwyczaiłem się tuż po opuszczeniu osiedla :-) Dodatkowym problemem było ciśnienie w oponach. Antek ma jeszcze fabryczne dętki, raczej średniej jakości, a z moimi aktualnymi oponami raczej szybko nie będę miał doraźnej okazji, by je wymienić. Chyba muszę zrobić to ot tak i sprawić mu gumki o lepszej gęstości. Na asfaltowej drodze na Azotach zatrzymałem się, by napompować koła i od tej pory rower znacznie przyśpieszył :-) Jechałem pod wiatr, niebawem docierając do mostku na Bierawce. Do samej Bierawy doleciałem bardzo sprawnie, wbijając na asfalt, gdzie trochę podkręciłem tempo. Lekko wiał wiatr, ale mimo że jechałem bez komina i czapki, wcale mi to nie przeszkadzało :-) 
W Lubieszowie wjechałem w las, szybko zwracając uwagę na napotkany niegdyś taki sam znak. Oświeciło mnie momentalnie! To prawdopodobnie oznaczenie szlaku dla biegaczy - na początku marca odbywają się tu wyścigi psich zaprzęgów :-) Leżało tu też trochę śniegu, który cieszył oko :-) Niestety w drodze dojazdowej do zbiornika wodnego było już znacznie gorzej. Droga skuta była lodem. Gdy dotarłem nad brzeg zastałem dokładnie to, czego tu oczekiwałem, a mianowicie rozmokłą drogę. Na szczęście z Antkowymi błotnikami nie miałem się czego obawiać :-) Gorzej było jednak dalej, gdyż ponownie pojawił się lód. Cieszyłem się jednak z możliwości prowadzenia technicznej jazdy, choć kilka razy mnie postawiło :-) Zagłębiałem się w leśny trakt, brnąc coraz to bardziej w lodową krainę. Momentami przyczepność była dosłownie zerowa! Raz sunąłem na butach, trzymając się Antkowej kierownicy, praktycznie jak sankami ;-) Najzabawniej było wtedy, gdy przedni i tylne koło jechały w innej koleinie - Antek jechał jak samochód zostawiający cztery ślady ;-) Oczywiście tylko przez sekundy. Śnieg chrobotał pod kołami, wyrzucając od czasu do czasu spod dyszy błotnika pióropusz mokrego śniegu. Tempo jazdy było żadne, a przed nami widać było tylko lodową nitkę. Przed upadkiem ratowałem się jakieś kilkadziesiąt razy. Ta podróż wydawała się nie mieć końca... Czas przejazdu przez tylko ten odcinek był bardzo długi i wiedziałem już, że do domu wrócę po zachodzie słońca. Tymczasem męczarnia nie skończyła się wraz ze zmianą lodowej nawierzchni. Przy kopalni piasku droga była tak grząska, że opory toczenia wyraźnie mnie spowalniały. Na całe szczęście nie trwało to długo. Korzystając z okazji zatrzymałem się jeszcze przy zabytkowych lokomotywach :-) 
W końcu miałem przed sobą równą (jak na nasze warunki ;-) ), asfaltową drogę :-) Zachodzące słońce schowało się za okoliczne drzewa, a wraz z tym spadła temperatura otoczenia. Wjechałem w las i zatrzymałem się na zmianę koszulki. Od tej pory jechało mi się już zupełnie komfortowo termicznie :-) Zrezygnowałem z postoju przy wieży obserwacyjnej w Starej Kuźni, oraz postanowiłem też maksymalnie dociągnąć asfaltem, rezygnując z zaplanowanego wcześniejszego zjazdu do lasu. W ten sposób nadrobiłem sporo czasu, a jechałem już pod lekkim stresem wiedząc, że Aneczka prawdopodobnie już się o mnie martwi. Zastanawiałem się jedynie tylko nad tym, czy wjeżdżać w znaną mi leśną aleję, czy też pojechać dalej i skręcić w asfaltową drogę przy wysypisku śmieci. Ostatecznie zdecydowałem się wjechać już w las. Dobrze było przez pierwsze kilkadziesiąt metrów, a później ponownie pojawiły się spore ilości lodu. Dodatkowo zaczynało już zmierzchać. W pewnym momencie rower majtnął w bok, a ja - w ułamku sekundy oceniając sytuację - poleciałem na bok i świadomie na plecach sturlałem się do rowu :-) Szybko wstałem otrzepując rękaw i śmiejąc się przy tym :-) Taka fajna gleba mi się udała! :-) Antek wpadł jedynie kierownicą w śnieg, także i jemu nic a nic się nie stało :-) Po chwili przystanęliśmy przy leśnej kapliczce, w której ktoś pozostawił świecący znicz na baterie :-)
Zaczęło mi być śpieszno do domu z powodu Aneczki. Droga jednak nie ułatwiała pokonywania dystansu. Wszędzie leżał lód. Zacząłem lekko zastanawiać się, czy jednak nie zrobiłbym lepiej wjeżdżając dalej na asfaltową drogę. Wtem Antek stracił przyczepność i oparł się kierownicą o lodową skorupę. Ja jakoś się wybroniłem przed spotkaniem z twardą nawierzchnią. Gdy podniosłem wzrok, zauważyłem po prawej dukt, z którego wyjechałbym wybierając alternatywną wersję trasy. Nie wyglądał na zlodowaciały... :-) Doturlałem się jakoś do mostu na Kanale Kędzierzyńskim. Lód miałem już za plecami, ale co z tego! Droga, to była sama błotna breja! Miałem sześć kilometrów do domu i miałem wrażenie, że już dawno taka odległość nie stanowiła takiego dystansu. W końcu jednak wjechałem na czystą nawierzchnię. Ulicą łykałem dystans. Azotowy skrót nie stanowił problemu. Jadąc aleją Partyzantów natrafiłem jednak na ślepego kierowcę, który manewrując przy parkingu praktycznie zajechał mi drogę. Jechałem tam dosyć szybko, na tyle że zdążyłem wyprzedzić rozpędzający się samochód. Gdy to zrobiłem dałem bardzo wyraźny znak kierującemu, co myślę o jego kretyńskim zachowaniu. Uff... Co to był za przejazd... :-) To wciąż zimowa pora, ale aż takich przygód się nie spodziewałem! :-)
_
A tak chciałem pojechać jutro do pracy czystym rowerem :-)

Droga rowerowa na Azotach. Przystanek na pompowanie kółek :-)


Tuż nieopodal Bierawki. Albo nie kojarzę, albo nie pamiętam... ;-) Zaskoczony oznaczeniem żółtego szlaku :-)


Obrzeża lasu w Lubieszowie. To chyba już wiem, co to za oznaczenie na drzewie :-)


Spokój, cisza i tylko ptaki śpiewają :-) W końcu udało mi się wypatrzeć dzięcioła :-) Tutejsze lasy bardzo zachęcają do tego, by je odwiedzać :-)


Lodowej przeprawy pierwszy symptom :-) Jeszcze jest zabawnie ;-)




Nad dziergowickim zbiornikiem wodnym :-) Dzień jest piękny :-)



Od tej pory będzie już tylko gorzej... :-)


Chwilowy postój...


...i pozycja roweru w trzy sekundy po próbie ruszenia z miejsca :-)


Walczymy z lodem :-)


Twardy, zamarznięty na mokro śnieg praktycznie w ogóle nie reagował na nacisk kół.


Lodowej ścieżki końca nie widać...


Lodowa kraina za plecami.


Mimo goniącego mnie czasu, zatrzymuję się na chwilę przy zabytkowych lokomotywach, wywołujących miłe wspomnienia :-)


Leśny postój za Kotlarnią. Zdejmuję koszulkę bez rękawów. Od tej pory ponownie jedzie się komfortowo :-)


Już w kierunku Kędzierzyna. Gałęzie pozostawione po ścince drzew również nie ułatwiały jazdy :-)


No i piękna gleba! :-) Nie zachowałem czystego konta, ale ile przy tym było zabawy...! :-)


Leśna kapliczka. Wdzięczność, to w życiu bardzo ważna sprawa.


I znowu zaczynamy walkę...


Kilkanaście razy w ciągu tego wyjazdu koła niespodziewanie zatapiały się pod lodem. Tym razem jechałem na pewniaka. Ile przy tym było hałasu... :-)


Zmierzch na azotowym skrócie...


Dane wyjazdu:
47.07 km 0.00 km teren
02:05 h 22.59 km/h:
Maks. pr.:49.48 km/h
Temperatura:-3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Piętnaście tysięcy na Ance :-)

Sobota, 14 lutego 2015 · dodano: 15.02.2015 | Komentarze 0

By zebrać się dziś na rower, musiałem odczekać dłuższą chwilę, by Karolek nie zorientował się, że mnie nie ma. Ania miałaby wtedy pospane...



Temperatura była niższa, niż się tego spodziewałem. Ruszyłem raczej spokojnie, sprawnie dojeżdżając do Kłodnicy, gdzie pozdrowiliśmy się wzajemnie z jadącym w przeciwnym kierunku rowerzystą. Wyjeżdżając spod wiaduktu na stójce, poczułem jak tylne koło przez ułamek sekundy straciło przyczepność. To kwestia momentu obrotowego ;-) Przed Januszkowicami wypatrzyłem w oddali stado saren i po dłuższej chwili postoju pomknąłem dalej. Jechało mi się bardzo dobrze do momentu pierwszego nachylenia za Zdzieszowicami. Nagle straciłem motywację do jazdy pod górę. Trochę na żarty pomyślałem sobie, że to kara za wczorajszy brak roweru o poranku - nie wstałem mając później w ciągu dnia wyrzuty sumienia, gdyż warunki do jazdy miałbym świetne. Po króciutkim czasie wiedziałem już, że ten brak siły ciągu spowodowany był raczej na pewno zbyt późnym pójściem spać. Ostatecznie jednak wdrapałem się na sam szczyt :-) W zasadzie, to innego wyjścia mieć nie chciałem :-) Zjeżdżałem lekko tylko dokręcając :-) Droga do Czarnocina upłynęła mi na przyjemnym pokonywaniu dystansu. Gdy wjechałem na zalesiańskie pagórki, ponownie wypatrzyłem w oddali sarnę. Zanim dotarłem do domu, zatrzymałem się jeszcze przy wjeździe do lasu przy Kanale Gliwickim. Później okazało się, że mniej więcej w tym miejscu przekroczyłem piętnasto tysięczny kilometr na blogu :-)

Przełom nocy i dnia.


Postój u podnóża Góry św. Anny.


Z drugiej strony kadru.


Nieopodal Kapliczki Trzech Braci. Słoneczko ładnie oświetla przestrzeń poza lasem.


Lodowy podjazd :-)



W końcu na szczycie :-)


Zamarznięta spora kałuża :-) Ciekawe kto pierwszy rozjedzie ją autem ;-)


Malownicza droga wśród pól za Dolną.


A tu co znowu kombinują? Tuż obok uciążliwa autostrada.



Sarna na pagórkach przed Zalesiem.


Dane wyjazdu:
45.00 km 0.00 km teren
02:17 h 19.71 km/h:
Maks. pr.:36.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Śniegowo-lodowe chrobotanie :-)

Sobota, 31 stycznia 2015 · dodano: 31.01.2015 | Komentarze 0

Prognozy pogody na sobotę nie były jakieś fajne. Miał padać śnieg, deszcz, lub śnieg z deszczem. Otwartym zatem pozostawało pytanie, czy uda mi się wyjść w sobotę rano na rower, by jeszcze trochę podkręcić styczniowy wynik. Poranek okazał się jednak łaskawy i co prawda zbierałem klamoty i siebie dłużej niż zwykle, ale mimo to prawie o czasie byłem gotowy do jazdy :-)



Początek wyjazdu był niechlubny, bo złamałem przepisy o ruchu drogowym, wjeżdżając na zupełnie puste o tej porze rondo przy galerii handlowej ;-) Chyba nikt nie zauważył ;-) Spokojnie nabierałem tempa, jadąc w ciemności i obserwując przez chwilę mrugające światła samolotu, lecącego przede mną bezszelestnie. Za Kuźniczkami zaczął się festiwal oślepiających mnie kilku samochodów. Jeden z kierujących nie zgasił długich nawet wtedy, gdy dawałem mu sygnały o swoim istnieniu. Minąłem Kanał Gliwicki i zatopiłem się w jazdę. Koła mocno szeleściły na ośnieżonym lodzie i tak będzie już przez cały dzisiejszy wyjazd. Czarna nitka drogi, uroczo wiła się pośród drzew, spowitych w mrokach ustępującej powoli nocy. Dystans pokonywałem miarowo i całkiem sprawnie. Wyższy stopień trudności napotkałem, zjeżdżając w Zalesiu z głównej w kierunku nieczynnej stacji kolejowej. Tam śniegu było dużo więcej :-) Było również dużo piękniej, bardziej zimowo i nastrojowo... :-) Na odcinku do lasu, poświęciłem około kilkanaście minut na postoje i robienie zdjęć :-) W porównaniu z miastem i jego okolicą, tu było wręcz przepięknie i bajkowo! Zjeżdżając stamtąd nie mogłem pozwolić sobie jednak na bujanie w obłokach. Droga była oblodzona i frajdy ze stromego zjazdu nie miałem praktycznie wcale :-) Nic to! Biel dookoła dawała fajnego klimatu tej zimowej wycieczce :-) Za Czarnocinem czekały mnie kolejne zimowe widoki, które cieszyły oko! :-)
Gdy znalazłem się po drugiej stronie autostrady, wiatr przestał być moim sprzymierzeńcem. Zaczęło dosyć mocno wiać z boku i czołowo po zmianie kierunku. Robiłem jednak swoje :-) W Kadłubcu zjechałem z głównej, by - jak sądziłem - boczną drogą przy domach, kontynuować swój przejazd. Pokonałem lodowy podjazd, po czym utknąłem przy ostatnim gospodarstwie, nie widząc dalej drogi. Znalazłem ją po chwili, lecz bardzo szybko uznałem, że nie ma sensu się tam pchać. Teraz kosztowało mnie to kilka minut, a nie wiadomo o ile mogło kosztować więcej, gdybym zaryzykował. Wycofanie się, było tu słuszną decyzją tym bardziej, że w domu miałem być na czas. Dodatkowo, gdy włączałem się do śladu po drugiej stronie, przy ulicy z której bym wyjechał, stał znak ślepej uliczki.Tymczasem czekał mnie wjazd na wzniesienie przed Górą św. Anny. Nie bardzo chciałem sobie odpuszczać i przez to nałapałem się zimnego powietrza. Później, jadąc nieco zamyślony zaliczyłem glebę na lodzie :-) Rower padł dosłownie w ułamku sekundy! Ja natomiast zdążyłem wyciągnąć ręce i w zasadzie, to gdyby nie fakt, że lewy pedał trochę uderzył mnie w nogę, nie odczułbym tego upadku wcale. W miejscu, gdzie koła straciły przyczepność, nie dało się ustać na nogach. Wjeżdżając dalej pod górę, dałem znak dwóm mijającym mnie samochodom, by zwolniły.
Wizyta na Górze św. Anny była bardzo krótka, gdyż gonił mnie już czas. Nie bardzo mogłem pozwolić sobie na dłuższe postoje mimo, że wiedziałem iż będę miał odtąd trochę z górki ;-) Nie mogłem jednak powstrzymać się, by nie przystanąć na punkcie widokowym przy geoparku. Widok (nie licząc oczywiście ohydnych kominów w Zdzieszowicach...), był doprawdy przepiękny! Śnieg sięgał aż po horyzont, na którym jak na dłoni widać było górskie pasma, a wszystko to oświetlone wczesnym słońcem...! :-) Widoczność o poranku była naprawdę super! Gdy stamtąd ruszałem, odezwały się przelatujące kaczki w dwóch bardzo dużych kluczach... :-) Wspaniale było przeżyć te chwile... 
Zjazd z Góry wymagał ode mnie dużego skupienia. Nachylenie, oraz skuta lodem droga, nie pozwalały na to, by choć na chwilę sobie odpuścić. Za nawrotem było co prawda troszkę lepiej, lecz na większym luzie jechałem dopiero od Muzeum Czynu Powstańczego. W Leśnicy wystraszyłem się nie od parady, gdy wyprzedzający mnie samochód najechał na nie wyjeżdżony lód i śnieg. W pierwszym ułamku sekundy umysł przywołał skojarzenie dźwięku hamujących ostro na takiej nawierzchni kół. Między Leśnicą a Raszową, gdy jechałem z dosyć fajną prędkością, poczułem nagle jak tylne koło uciekło w bok w koleinę :-) Fajnie! ;-) Jadąc dalej, starałem się utrzymywać dobre tempo, zatrzymując się ze dwa razy na zrobienie zdjęć. Dystans do Kłodnicy minął bez niespodzianek i wreszcie wjechałem na drogę rowerową na Pogorzelcu. Wciąż była oblodzona, a ja przecinając czyjeś wąskie rowerowe ślady, wyraźnie traciłem w tych miejscach przyczepność :-) Do samego końca trzeba więc było zachować ostrożność i koncentrację :-) Cały wyjazd udał się wspaniale... :-) Oj... Chyba będzie fotograficzna konkurencja do przyszłorocznego kalendarza ;-)
_
Dziękuję

Przy nieczynnej stacji kolejowej w Zalesiu Śląskim. Oświetlone drzewko wyglądało uroczo :-)


Zatapiam się w śnieżną krainę...


Oznaczenie szlaku i ślady jakiegoś zwierzęcego przyjaciela... :-)


Warunki cały czas wymagające :-)


Czarnocin. Droga w pięknej zimowej scenerii... :-)


Wbity w moją pamięć znak :-) Już wymieniony... 


Atakujemy tamto wzgórze! ;-)


Góra św. Anny w oddali.


Miejsce gleby ;-)


Na Górze św. Anny. Papież w śniegu - z tego co kojarzę, lubił zimowe sporty ;-)


Postój przy punkcie widokowym. Widok pasma górskiego na wyciągnięcie ręki, zachęca do dalszych podróży i pobudza wyobraźnię... :-)


Przed Raszową. Krótki postój fotograficzny :-)


W lesie za Raszową. Pięknie ubielone drzewa i zauważona chyba po raz pierwszy przydrożna kapliczka.


Dane wyjazdu:
42.77 km 0.00 km teren
02:09 h 19.89 km/h:
Maks. pr.:33.70 km/h
Temperatura:-2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Krótkie odwiedziny u Krzyśka :-)

Sobota, 29 listopada 2014 · dodano: 30.11.2014 | Komentarze 0

Za oknem panowała jesienno-zimowa aura. Mimo to postanowiłem, że zarówno dziś jak i jutro mocno postaram się wyjść na rower. W założeniu na krótkie dziesięcio, czy dwudziestokilometrowe wyjazdy. Brakowało mi tylko tras, ale dzisiejsza wpadła mi do głowy od razu! Pojadę do Krzyśka! Jest okazja, jest i rower! ;-)



Tuż za osiedlem wjechałem na nowo wybudowaną drogę rowerową. Pachniała jeszcze nowością ;-) Ów krótki odcinek urzeczywistnił jednak moje obawy co do świadomości kierowców. Ruch na mieście był mały, a jednak i tak aż dwa razy musiałem z powodu samochodów i bezmyślności ich kierowców hamować i przerywać jazdę. Wkrótce znalazłem się już na odświeżonej drodze rowerowej między Kłodnicą, a Koźlem gdzie rozwinąłem skrzydła :-) Następnie przemknąłem przez kozielski park, gdzie kiedyś brałem Kośkę na krótkie przejazdy (ech... wspomnienia ;-) ) i ostatecznie bardzo szybko znalazłem się poza miastem :-) Temperatura powietrza była już zimowa, a poza tym wiał wiatr, dlatego też już w Radziejowie przez ułamek sekundy pojawiła się wątpliwość, czy aby na pewno to dobry pomysł wybierać się dziś w taką drogę. Przegoniłem ją bardzo szybko, dodatkowo przypominając sobie choćby wypad do Opola ;-) Mijałem kolejne wioski, przystając kilka razy, między innymi przy drodze zachodzącego słońca, gdzie miałem okazję na chwilkę wrócić pamięcią do starych rowerowych czasów :-) Przed Gościęcinem przypomniało mi się, że to chyba dziś jest organizowany tutejszy wyścig rowerowy, zauważyłem nawet kierunkowskaz prowadzący do miejsca imprezy, ale niestety - dziś nie miałem czasu, żeby podjechać choćby na chwilkę. Zjeżdżając z głównej, pokonałem dziurawą drogę, dość stromy podjazd i niewidzialną ścianę :-) Przed Krzyśka domem powitała mnie jego mama :-) Z przyjacielem pogadałem ledwie kilka minut (czyli tyle ile niestety było planowane) i udałem się w drogę powrotną :-) Ruszając poczułem radość z tego, że mogę sobie śmigać na rowerku nawet w tak niesprzyjających warunkach :-) Z drugiej strony wiedziałem, że dojazd do głównej drogi nie będzie należał do łatwych i faktycznie tak było, a dodatkowo Antek zaczął świrować z tylną przerzutką, którą będę musiał podregulować. Cała droga powrotna była szara jak asfalt, po którym jechałem. Nawet wiatr nie zwracał mojej uwagi - ot parłem do przodu i tyle. Za Dębową zjechałem na polny trakt, docierając do Kobylic. Tam postanowiłem zjechać ze śladu i sforsować dojazd do obwodnicy. Tak oto wjechałem na swoją ulubioną rowerową drogę ;-) Rowerowe poświęcenie na pewno się opłaciło, bo nadrobiłem sporo czasu, a chciałem być już w domu, gdyż Aneczka również miała swoje plany :-) Na koniec strzeliłem jeszcze fotę nowej ścieżki rowerowej. Oby służyła mieszkańcom jak najdłużej! Do domu dojechałem nawet nie zmęczony :-) Byłem bardziej zadowolony z faktu, że mogłem trochę się poruszać i powalczyć z nieco gorszymi warunkami jazdy :-) 

Króciutki postój na obrzeżu kozielskiego parku.


Przy drodze zachodzącego słońca.


Kaczki marznące w stawie ;-)


Ostatni etap przed dojazdem.


Kolejne miejsce wspomnień :-)


Dębowa i następne przywołujące wspomnienia miejsce :-)


Zatrzymując się przy kapliczce, dojrzałem w oddali trzy sarny.


I znowu pamięć daje znać o sobie... :-)


Świeżo oddana ścieżka rowerowa :-) Wybory robią swoje ;-)