Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2013

Dystans całkowity:180.47 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:10:44
Średnia prędkość:16.81 km/h
Maksymalna prędkość:41.40 km/h
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:25.78 km i 1h 32m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
72.85 km 0.00 km teren
03:45 h 19.43 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:36.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

"Ta temperatura to samobójstwo"

Niedziela, 28 lipca 2013 · dodano: 16.08.2013 | Komentarze 0

Wczoraj byliśmy na urodzinach sąsiada, którego ojciec natchnął mnie rowerowo :-) W zasadzie, to z miejsca wymyśliłem sobie trasę: Pławniowice, a na ochłodę Zimna Wódka ;-) Przed odjazdem musiałem jeszcze zaopatrzyć się w porządny zapas płynów, bo zapowiadał się bardzo gorący dzień. O dziewiątej rano już było bardzo, bardzo ciepło, a i w nocy słońce mocno grzało :-)


Zaopatrzony w trzy litry soku i półtorej litra wody, wyruszyłem w drogę :-) Pierwszy odcinek aż do Azot pokonałem szybciutko, orientując się wcześniej na azotowym skrócie, że jestem skrzywiony przyczepką, bo co jakiś czas oglądam się za siebie :-) Poza tym w połowie owego skrótu zatrzymałem się, aby doplumpać powietrza do tylnego koła. Przy okazji machnąłem kilka razy i przy przednim. Antek od razu chętniej wyrywał do przodu! To była odczuwalna różnica. Pierwszy postój zrobiłem na początku lasu, stając poniekąd na mrówczym trakcie ;-) Bidon poszedł w ruch.




Dalej ciąłem lasem, rzadko spoglądając na jego walory. Czułem się świeży i wolny, a licznik wskazywał fajną wartość :-) Super był śmigać przez las dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę :-) Po drugiej stronie drogi asfaltowej, znów zatrzymałem się na chwilę. Słońce grzało naprawdę mocno, a miałem też świadomość tego, że południe dopiero przede mną. Na postoju usłyszałem też dźwięk SMS'a, więc miałem okazję na niego odpisać. Powoli wkraczałem na obce tereny :-)





Jeszcze na tej samej prostej, minąłem po swojej lewej stronie paśnik, stojący na odsłoniętej przestrzeni. Niestety gdy tylko zatrzymałem Antka, obsiadły mnie jakieś latające cholery. No to zdjęcia miałem porobione! Czym prędzej ruszyłem z kopyta, ale pościg miałem cały czas na ogonie. Mimo to spokojnie dobierałem kolejne skrzyżowania, rezygnując z jazdy na wprost drogą, którą już jechaliśmy z Anią. Wybrałem alternatywę, ponieważ droga na wprost była co prawda spokojnie przejezdna, ale jednak porośnięta wysoką trawą. Pokonując mały zakręt ("uciekając" wciąż przed cholerami) usłyszałem po lewej głośny szelest. To mała sarna wystraszyła się i biegła wzdłuż drogi tak, że mogłem ją obserwować przez kilka chwil :-) W końcu jednak zniknęła w gęstwinie :-) Ja natomiast wybrałem drogę, która w teorii powinna wyprowadzić mnie bliżej Rudzińca tak, że ominąłbym część asfaltu. W pewnej chwili oglądając się, zauważyłem drewniany budynek, ale w ułamku sekundy zasłoniła mi go zielenina. Od razu przeszło mi przez myśl, aby przy okazji sprawdzić co to było i próbowałem nawet zapisać punkt na nawigacji, ale szybko dałem sobie spokój, bo raz że czas miałem ograniczony, a dwa - nie byłem pewien, czy pościg już mnie zgubił ;-) Póki co ciąłem przed siebie, zmagając się z temperaturą. Niestety na moje nieszczęście droga zrobiła się bardziej dzika, ale mimo to utrzymywałem kierunek. Do czasu. Na wprost ogrodzenie i pole, po prawej zamknięta brama, po lewej ledwie wyjeżdżona droga. Wyjścia nie miałem zwłaszcza, że pojawiły się nowe cholery! Gorzej, że ów polno-leśny trakt usiany był korzeniami i niebezpiecznym zielskiem w postaci pokrzyw i innych kolcowatych. Ba! Po całkiem niedługim czasie okazało się, że droga zawraca! Na szczęście nawigacja pokazywała, że całkiem niedaleko będę mógł odbić w dobrą stronę. Ciąłem więc przed siebie, smagany od czasu do czasu pokrzywami coraz mocniej, gdyż sama nawierzchnia zrobiła się bardziej przystępna. Niestety nie zostało mi to wynagrodzone, bo zaznaczona na mapie droga w rzeczywistości nie istniała. Minąłem też ze dwie inne, ale ich poszycie było tak gęste, że nie przeszło mi nawet przez myśl, aby się tam pakować





Patrzyłem na ekran nawigacji i widziałem, jak błędnie obrany kurs ciągnie mnie w złym kierunku. Moje niezadowolenie rosło. W końcu jednak wjechałem na poczciwy trakt i od razu zauważyłem znany mi przejazd kolejowy. Zawróciłem chcąc uniknąć konfrontacji z czworonogami i również dlatego, że to nie był mój kierunek. Tuż przy moim wylocie, biegła inna - właściwa droga. Oj chyba nie trzeba było rezygnować z trawiastego szlaku, choć kto wiedział że to się tak skończy. Niepotrzebnie natrzaskany dystans zrobił swoje. Już wcześniej miałem świadomość tego, że planowe zmierzanie do celu uchroni mnie przed niepotrzebnymi stratami energii, a tu taka przygoda. Poza tym wyjechałem na drogę, która nie była osłonięta drzewami i słońce dawało mi w czachę równo. Wiedziałem też, że już byłbym w Rudzińcu, oraz że za Pławniowicami będzie jeszcze gorzej - pagórki i pola. To był zaczątek cieplnego kryzysu. Po małym nawrocie zatrzymałem się na moment w małym cieniu. Jak tak dalej pójdzie, to zakupy będą konieczne. Dzień był naprawdę mega gorący!




Jadąc dalej dotarłem po raz kolejny do gorzej utrzymanej drogi, ale moja próba była tym razem krótka, bo bardzo szybko zauważyłem pierwsze zabudowania, położone stosunkowo blisko od siebie. Czekał mnie ostatni wybór na skrzyżowaniu i już śmigałem w ich stronę, zastanawiając się jedynie, czy nie czyha tam jakiś pies. Ptaki złowrogo śpiewały mi nad głową ;-)
Faktycznie ominąłem sporo asfaltu, wjeżdżając do Rudzińca dużo bliżej centrum. Zebrałem siły i puściłem się ulicą, dojeżdżając do drewnianego kościoła. Kilka razy przejeżdżałem po głównej, leżącej dwa rzuty kamieniem stąd, ale jakoś nigdy nie zauważyłem istnienia tego budynku, ani nie kojarzę żadnych znaków informujących o jego obecności. Zrezygnowałem z robienia zdjęć i żwawo kontynuowałem jazdę. Odzyskałem sił na tyle, że pozwoliło mi to na bardzo szybkie pokonywanie dystansu. Prędkość utrzymywała się powyżej trzydziestu kilometrów na godzinę. Swoje jednak musiałem odstać, bo prażenie na nieosłoniętej drodze przed Rudzińcem i ogólnie całodniowe, zrobiło swoje. Tak. To wkradał się kryzys. Ale nie taki zwykły wydolnościowy, a taki termiczny. Uzupełniłem płyny, skropiłem się wodą i po kilku chwilach znów byłem w trasie, ruszając w lesie już za Rudzińcem. Miałem jednak w planach, by zatrzymać się jeszcze raz przy drugim skraju, w miejscu gdzie już zdarzało mi się odpoczywać. Po drodze wyprzedziłem trzech młodocianych rowerzystów i tak się zapędziłem, że minąłem swoją miejscówkę. Na szczęście przed końcem lasu znalazłem jeszcze jedną i tam znów zatrzymałem się, by ponownie odsapnąć. Nie mogłem przedobrzyć. Po przekroczeniu pewnej granicy kończą się żarty i co prawda ja miałem do niej jeszcze daleko, ale dziś należało mocniej dmuchać. Temperatura była ekstremalna!




Podczas mojego postoju, przegoniła mnie rowerowa trójka, zastawiając mi zjazd kilkaset metrów dalej. Minąłem ich z dużą prędkością, a jak się okazało takie a nie inne ułożenie ich rowerów miało swój cel. Zapytali o drogę i po bardzo krótkiej wymianie, pożyczyłem im jeszcze szerokości. Hamując bardzo efektywnie, nie zdążyłem zrzucić łańcucha z najwyższego blatu i teraz startowało mi się opornie... :-) Na szczęście już praktycznie witały mnie Pławniowice :-) Znów odżyłem i kręciłem fajne prędkości :-)



Gdy dotarłem nad jezioro, ujrzałem podobny widok do tego, jaki zbił nas z nóg, gdy byłem tu razem z Aneczką. Tym razem ludzi było jednak trochę mniej, ale swojski, niehigieniczny klimat wciąż tu panował. Ot dla przykładu gdy zjechałem w kierunku ścieżki, wyjeżdżając z zakrętu, zauważyłem panią podnoszącą majtki :-) W sensie, że wstającą z kucków i podciągającą owe majciochy :-)







Postanowiłem czym prędzej objechać zbiornik, a przed plażą napotkałem znów ową rowerową trójcę i nie zatrzymując się, z pewną dozą humoru uświadomiłem ich że ostatnio to piasku nawet nie było widać :-) I tym razem plaża była zatłoczona. Jechałem czerwonym szlakiem rowerowym i mijałem ludzi, co niektórych nie patrzących gdzie lezą. Otaczający mnie widok z automatu wprowadził mnie w dobry nastrój :-) Miałem uśmiech na twarzy :-) Nie ma to jak wspólne, smażenie się nad wodą :-) Pośród tych wszystkich plażowiczów, czułem się wolny i pozytywnie odmienny :-) Tym razem i te słabo nadające się do plażowania miejscówki bliżej autostrady też były zajęte! :-) Nie wiem jednak jak było do samego końca, bo zdecydowałem się odbić do asfaltu :-) Tuż przed nim, czekał mnie ładny, polny widok :-)



Główną jechałem bardzo krótko, wyprzedzając z prędkością światła jakąś zgrzaną rowerzystkę i śmigiem zjechałem na boczną drogę. Czekał mnie podjazd, a leżąca na poboczu folia po sześciopaku wody mineralnej Żywiec, uświadomiła mi, jak cenny jest to związek. Miałem ładne polne krajobrazy, a gdy wjechałem do Poniszowic, czekała mnie kostka brukowa :-) Na szczęście nie było jej wiele :-) Wszedłem też do sklepu, ale w obliczu bardzo mizernego wyboru, wyszedłem stamtąd z niczym. Jakby nie było mam jeszcze wodę, która jak do tej pory ratowała mnie przed samozapaleniem się mych włosów ;-) Zastanawiając się czy uda mi się dojechać lokalnymi drogami do Zimnej Wódki, zauważyłem kolejny drewniany kościół.





Kilkuminutowy postój pozwolił mi zebrać siły przed następnym wzniesieniem, za którym znów na zupełnie otwartej przestrzeni dopadło mnie słońce. Mimo to postanowiłem zaprzestać rozpędzania Antka ze zjazdu i odwiedzić, znajdującą się na wysokiej skarpie kapliczkę. Poza tym ponownie sięgnąłem po bidon i butelkę z wodą. Tak kończył się każdy postój. Nie było innej rady. Przez następną miejscowość przejechałem praktycznie niepostrzeżenie, wiedząc już praktycznie na pewno, że nie obejdzie się bez wizyty w Ujeździe. Co prawda gdy wjeżdżałem do Chechła, rozglądałem się jeszcze za jakimiś drogami w tamtym kierunku, ale nie wyglądało to za ciekawie. Potwierdził to też tutejszy kierowca w czarnym Golfie serii drugiej. To zatrzymanie było też dobrą okazją, aby po raz trzeci napełnić bidony. Po sekundzie zauważyłem, że dwa metry od Antka są schody, które świetnie podpasowały moim czterem literkom ;-)








Dalszy etap był mniej energiczny. Zewsząd otaczały mnie pola. Bezdyskusyjnie podjęta decyzja, by w tych warunkach nie improwizować przedostania się do Zimnej Wódki była absolutnie słuszna, bo złote zboże widać było praktycznie aż po horyzont. W końcu wróciłem do opuszczonej jakiś czas temu drogi i skierowałem się w kierunku Ujazdu, pobudzając nogi do pracy i stawiając czoła przeciwnemu wiatrowi. Wiedziałem też, że będę potrzebował nieco dłuższego odpoczynku, tak więc zatrzymałem się w cieniu przy murowanym kościele, stojącym na samym początku miejscowości. Co prawda nie zabawiłem tam jakoś ekstremalnie długo, ale ściągnąłem rękawiczki z dłoni, rozprostowałem kości. Dzisiejszy dzień był mimo wszystko wyzwaniem. W tym roku jestem bardziej niedzielnym rowerzystą, a tu nagle porwałem się na długi przejazd w tropikalnych warunkach.



Postanowiłem też zrezygnować z wizyty w Zimnej Wódce, Czarnocinie i okolicach. Rozsądek podpowiadał, czasu było już mało, bo impreza rodzinna czekała, a podjazdy, otwarty teren, żar lejący się z nieba i potencjalne atrakcje, mocno opóźniłyby mój powrót. Trasę wymyśliłem sobie ciekawą, ale dzień to był nie ten. Przejeżdżając przez Ujazd, tylko zerknąłem w tamtym kierunku i pomyślałem sobie, że może będzie to fajna trasa na jesień, którą zamierzam rowerowo uskuteczniać.
Dalsze pokonywanie dystansu wciąż utrudniał wiatr. Ponownie zatrzymałem się na postój, wlałem w siebie dużą zawartość bidonu i wylałem kolejną partię wody na głowę. Zauważyłem też postawiony przy polu krzyż. Jadąc autem nigdy go tu nie widziałem. Niebawem dojechałem do Sławięcic, wybierając wcześniej wariant powrotu przez Miejsce Kłodnickie. Postanowiłem też, że tym razem sprawdzę, co to za pomnik przy drodze w stronę Kędzierzyna.




Przez las przejechałem bardzo sprawnie, decydując się by zjechać choć na moment do innego miejsca, poświęconemu tym razem jednemu Powstańcowi. Gdy już dojeżdżałem do Miejsca Kłodnickiego, zostałem wyprzedzony przez ekstremalnie szybko jadący samochód. Mógł mieć - nie przesadzając - nawet ze sto pięćdziesiąt na blacie. Po kilku sekundach minąłem sfatygowany żółty znak "kontroli radarowej"...



Zjechałem w uliczkę prowadzącą w kierunku lasu bacząc, by tym razem się nie pomylić :-) Jak zwykle nie było tu w stu procentach sucho, a poza tym nieco bardziej terenowy charakter tego traktu, wymuszał na moich nogach nieco mocniejszą pracę. Mimo to cieszyłem się jazdą i tymi wertepami :-)



Pokonywałem kolejne metry leśnego duktu, aż tu nagle za moimi plecami usłyszałem głośny szelest. Podświadomie, w ułamku sekundy ostro przyśpieszyłem, a oglądając się za siebie, zauważyłem tylko przez krótką chwileczkę sarnę :-) Muszę przyznać, że trochę mnie wystraszyła :-)
Na drodze prowadzącej do Lenartowic minąłem się z koleżanką z pracy, zawracając po chwili, by korzystając z okazji sprawdzić, czy lasem nie da się dojechać do drogi prowadzącej w kierunku Kuźniczek. Skończyło się to wizytą na dużej łące, na której wypatrzyłem małą sarnę. Począłem się do niej skradać, bardzo szybko skracając dystans. Gdy mnie usłyszała, lub wyczuła, byłem ledwie kilka metrów od niej! Tym razem nie zrobiłem już tego samego błędu co niegdyś, cykając zdjęcia w serii. Mała zatrzymała się jeszcze na moment przy skraju lasu i po pół sekundzie zniknęła w zielonej gęstwinie :-) Ja natomiast wróciłem do Antka licząc na to, że z tej łąki mimo wszystko uda mi się w miarę sprawnie przedostać do utwardzonej drogi, która według nawigacji była dosłownie na wyciągnięcie ręki. Ruszając pożegnałem się jeszcze z konikiem polnym, który usadowił się pomiędzy Antkowymi kołami :-) Niestety rzeczywistość okazała się być bardziej brutalna, bo dystans nie miał tu znaczenia - gęsto rosnące drzewa i zarośla skutecznie odwiodły mnie od zamiaru ich forsowania. Ostatecznie też pogrzebałem średnią, mając później zbyt mały dystans, by ją poprawić.



















W końcu wydostałem się na gruntową drogę i korzystając z faktu, że i tak zabłądziłem, postanowiłem sprawdzić inne warianty tutejszych tras :-) Tak oto dojechałem do pasącego się w dużej liczbie stada krów, zawracając na samym początku gospodarstwa, które położone mocno na uboczu, przywitać mnie mogło agresywnym czworonogiem, a następnie odbiłem się od bramy Nadleśnictwa Kędzierzyn, które okazało się być bardzo gościnne :-)





Ostatecznie wróciłem się, ale żeby nie było że się poddałem nie dojechałem do ostatniego znanego mi punktu, a skierowałem się na uliczkę prowadzącą co prawda już do zabudowań, ale wciąż mi nieznaną. Okazało się być to słuszną decyzją, bo wyjechałem praktycznie na początku drogi, prowadzącej do lasu :-) Wjeżdżając tam i widząc - z tej strony - dosłownie jak na dłoni białe snopy, poczułem się trochę jak wystrychnięty na dudka :-) Nie przejąłem się tym jednak wcale i już niedługo potem, byłem na leśnej drodze na Kuźniczkach. Postanowiłem też skorzystać ze ścieżki i tam walcząc z korzeniami i piachem, dotarłem do wiaduktu. Niebawem jechałem już obwodnicą, która dziś okazała się być na tyle krótka, że za nic dwójka nie chciała mi wskoczyć na polu średniej ;-) Wjeżdżając na osiedle, ponownie poczułem ostry żar z nieba. To był poniekąd ekstremalny przejazd :-)

Dane wyjazdu:
16.10 km 0.00 km teren
01:08 h 14.21 km/h:
Maks. pr.:33.80 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Próbujemy trochę inaczej :-)

Sobota, 27 lipca 2013 · dodano: 15.08.2013 | Komentarze 0

Po śniadaniu postanowiliśmy zebrać się na wypad z małym :-) Co prawda nie mieliśmy zaplanowanej jakieś konkretnej trasy, ale cóż zaszkodzi trochę poimprowizować? :-) Początkowo myśleliśmy o standardowym dla przyczepki kursie po niebieskim szlaku, ale postanowiliśmy jednak wprowadzić choć odrobinkę odmiany :-)


Całkiem sprawnie dotarliśmy do azotowego skrótu, choć Ania jadąc jakoś dziwnie pod prąd, prawie nie wjechała pod maskę samochodu. Było w miarę ciepło, ale też i trochę duszno. Lekki spadek temperatury po ostatnich upałach, które mnie ani trochę nie przeszkadzały :-) Przez chwilę obserwowałem biały ślad na przedniej oponie - pozostałość po niedawnym awaryjnym hamowaniu :-) Gdy wjechaliśmy na leśny skrót, Ania przodowała a ja szukałem okazji do cyknięcia jakieś fotki, ale jakoś nie było kiedy. Następnie wjechaliśmy na Biały Ług i skierowaliśmy się w stronę Lenartowic, ustalając wcześniej przebieg trasy. Chyba dopiero tam poczułem klimat wyjazdu. Niebawem zjechaliśmy w las na Kuźniczkach, zatrzymując się na chwilę w miejscu, gdzie jakiś czas temu wycięto sporo drzew. Postanowiłem też, że objedziemy leśne jeziorko. Aby to zrobić, musiałem nawet raz zejść z roweru, by przeprowadzić przyczepkę przez wysokie korzenie drzew, wystające z ziemi, będące dodatkowo na krótkim zboczu. Później czekał mnie podobny podjazd. Było ciekawie :-) Gorzej, że na postoju gdzie wypatrzyłem fajny kadr, kolejny raz padły mi świeżo naładowane dwie pary akumulatorków. Coś jest nie tak z nimi, lub z ładowarką... Na szczęście znów poniekąd wyratował mnie telefon, choć na pewno jakość na tym mocno ucierpiała...






Po skończonym objeździe szybko przyśpieszyłem na leśnej drodze, dając się jednak wyprzedzić Aneczce przed nawrotem. Koło cmentarza pierwszeństwo wymusił mi jakiś idiota, o mały włos nie gasząc przy tym samochodu. Zgodnie z wcześniejszym zamiarem, zjechałem na odkrytą na początku tego roku ścieżkę, chyba dezorientując przy tym troszkę właścicielkę Pszczoły :-) To był etap zahaczania o gałązki, wjeżdżania po korzeniach i - na końcu - przebijania się przez piaskową zaspę, połączoną z wyżłobionymi przez wodę koleinami, na których przyczepka zdała kolejny test :-) Przejechaliśmy pod ciemnym wiaduktem, szybko i na centymetry wjechaliśmy na mostek przy działkach i już byliśmy na obwodnicy, gdzie depnąłem śmiało na pedały :-) Był MXS i poczucie pewnego rodzaju wolności, której chyba trochę jednak mi brakuje... :-) Samotnie pokonałem działkowy skrót i gdy czekałem na możliwość włączenia się do ruchu, dołączyła do nas Aneczka. Byliśmy już praktycznie na miejscu, a mnie pomyślało się, że trasa mogła być jednak trochę dłuższa, bo mały który obudził się przy wyciętym lasku, do tej pory fajnie sobie gaworzył :-) Nasz kochany rowerowy zuch :-)

Dane wyjazdu:
35.07 km 0.00 km teren
02:07 h 16.57 km/h:
Maks. pr.:31.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

- Ania. Usunąłem ślad :-)

Niedziela, 21 lipca 2013 · dodano: 15.08.2013 | Komentarze 0

Zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami, wybraliśmy się dziś w trasę do Mosznej, starając się przy tym niczego nie zapomnieć :-) Przygotowania do wyjazdu były już spokojniejsze, choć między szyki wdała nam się koleżanka, której musiałem pogrzebać trochę przy tylnym hamulcu, brudząc sobie dłonie. W międzyczasie montowałem też bagażnik i rowery :-) Ruszyliśmy w dobrych nastrojach, licząc na to że Bąbel zaśnie w podróży, bo od rana dawał nam dziś nieźle w kość :-)

Mapa ręcznie malowana ;-)


Na parkingu byliśmy przez pierwsze kilka minut miejscową atrakcją :-) Sprawnie przygotowaliśmy się do drogi, a Karolek również pomagał nam bardzo :-) Pasywnie, bo pasywnie, ale zawsze :-) Przełożony z fotelika do przyczepki ani nie drgnął ;-) Ruszyliśmy przed siebie, nabierając prędkości i ciesząc się pierwszymi przejechanymi metrami :-) Gdy tylko wychyliliśmy głowy zza tutejszych domów, ujrzeliśmy piękne okolice i super widoczne pasmo gór :-) Pierwszy postój był jednak niespodziewany i miał miejsce, gdy zobaczyłem przed sobą przedzierającą się w poprzek jezdni gąsienicę :-)








Mijając dwa zakręty, wjechaliśmy na most którym przejeżdżałem Kosią podczas swojej dosyć długiej zimowej wycieczki :-) Skomentowaliśmy również gruszki, które nie rosły na wierzbie i wjechaliśmy do Pisarzowic, które przywitały nas dużą sadzawką :-) Nie zatrzymywaliśmy się ani na moment, tylko pojechaliśmy dalej, sprawnie docierając do bardzo ciekawego odcinka, który pamięta jeszcze bardzo dawne rowerowe czasy :-) Droga była równa i świetnie się po niej jechało, choć towarzyszył nam przeciwny wiatr :-) Minęliśmy też pieska, który wybrał się na niedzielny spacer ;-)



Oczarowani otoczeniem mknęliśmy dalej, a mnie przyszło na myśl, aby kiedyś przyjechać tu na swobodnie i trochę bardziej poznać te tereny :-) Tymczasem dojechaliśmy do Kujaw, gdzie dynamicznie wjechałem sobie na główną drogę, fajnie wykonując nawrót :-) Niestety wkrótce miało okazać się, że do samej Mosznej musieliśmy jechać główną drogą, mimo że w planach miałem przejazd szlakiem, który wyprowadziłby nas prosto na wjazd do zamku. Niestety skleroza i fakt, że nie byłem tu od dawna, zrobiły swoje. Wszystko jednak przebiegło zgodnie z planem i mijając sporą grupę motocyklistów jadących z przeciwka, wjechaliśmy pomiędzy drzewa, oznajmiające nam że jesteśmy już bardzo blisko celu :-) Tak też było, ale tym razem nie udaliśmy się w kierunku wjazdu, a do stadniny gdzie jednak nie zdecydowaliśmy się wjechać, zniechęceni przez pana dyżurującego przy bramie. Mnie strzelił więc do głowy pomysł, abyśmy wyjechali z Mosznej i wjechali na szlak, którym kiedyś okazjonalnie zmierzałem do Opola :-) Ania była co prawda troszkę sceptyczna, ale ja patrzyłem na drogę z optymizmem ;-) Wyszło z tego tyle, że wjazdu na szlak nie znaleźliśmy, ale za to poprawiliśmy wartość przejechanego dystansu ;-) Mały zaczął też już powoli dawać oznaki zniechęcenia, tak więc po kilkunastu minutach jazdy rozbiliśmy się przy zamku :-)
Co tu dużo pisać :-) Było po prostu sielsko :-) Bąbelek momentalnie podłapał nastrój i zachowywał się tak, jakby czerpał ogromną radość z takiej formy wypoczynku :-) Troszkę pochodziliśmy, wyrwaliśmy kilka źdźbeł trawy, pogadaliśmy tak, że spojrzenia innych ludzi wybudowały mi ogromne, dumne skrzydła :-) Zobaczyliśmy również parę młodą i plenerowy ślub :-) Ja przez kilka minut poleżałem na trawie, a później przeszedłem się naokoło fontann, aby dać się trochę orzeźwić :-) Były też zdjęcia, uśmiechy i iskry w oczach. To był super relaks i wypoczynek. W końcu jednak, po około półtorej godziny, zaczęliśmy zbierać się w drogę powrotną. Założenie było takie, że Bąbel po owockach miał spać, gdyż poniekąd dawał już ku temu sygnały :-)










Zanim wyjechaliśmy na dobre z Mosznej, zaliczyliśmy cztery przystanki, w tym jeden na pewno kilkunastominutowy, wypełniony na zmianę noszeniem, wożeniem w wózku i uspokajaniem :-) W końcu postanowiliśmy nie przejmować się aż tak bardzo okazywanemu bez skrępowania niezadowoleniu Karola i poczęliśmy kontynuowanie jazdy. Ja szybko wydarłem do przodu, lawirując ostro pomiędzy grupami ludzi, a Aneczka dogoniła mnie już po drugiej stronie głównej drogi, gdzie przy jednym z gospodarstw pożegnał nas duży owczarek niemiecki, odbijający się od metalowej bramy :-) Kwękanie naszego małego podróżnika ustało kilka minut wcześniej, ale ledwie po jakiś dwóch minutach jazdy w lesie, rozległ się za moimi plecami głośny ryk. Postój był konieczny. W sumie wyszło to nam na zdrowie, bo mogliśmy z bliska podziwiać bardzo ładny las :-)




Gdy już opanowaliśmy sytuację, okazało się że wjazd na drogę prowadzącą do szlaku (lub będącą wręcz jego częścią) byłby mocno problematyczny z uwagi na sporą gęstość rosnących traw i zboża. Postanowiliśmy więc wciąż korzystać z uroków lasu, a poza tym nawigacja pokazywała nieoddaloną zbytnio cywilizację w której kierunku zmierzaliśmy :-) Okazało się jednak, że droga która miała zakręcać w prawo, zarośnięta była zieleniną i drzewami, lub po prostu się kończyła na którymś z drzew :-) Szybko więc zawróciliśmy, odbijając w prawo na kamienisty trakt i gdy tylko wyjechałem z lasu przeszło mi przez myśl, że dojedziemy do naszego szlaku :-) Tak też było :-) Aneczka jechała sporo przede mną, ale spotkaliśmy się na krótkim postoju :-) Koniki polne szalały, a powietrze pachniało :-)





Zbliżałem się już do Antka by ruszyć w dalszą drogę, gdy Bąbel coś zaczął marudzić przez sen. Na szczęście był to tylko incydent i mogłem spokojnie gonić Pszczołę :-) Wiedziałem jednak, że czasu możemy mieć niewiele :-) Po krótkiej chwili ponownie mijaliśmy zabudowania i ulice, które gdzieś tam funkcjonowały w mojej świadomości :-) Okazało się też, że znowu musimy podjechać główną drogą i doszło do mnie, że leśny szlak który miałem wcześniej na myśli, znajduje się z drugiej strony Pisarzowic - tak mnie się przynajmniej zdawało :-) Byłem też jednak pewien, że można się tam dostać inną drogą, nie wjeżdżając na główną. Być może kiedyś uda mi się odświeżyć te szlaki :-)
Kilkadziesiąt metrów po zjechaniu z głównej, przeżyliśmy chwile grozy, gdy w ostatniej chwili zauważyłem duży wybój na swojej drodze i zacisnąłem dłonie na obydwu manetkach. Pech chciał, że droga była mocno usiana piachem i rower - a zwłaszcza przednie koło - zaczął się ślizgać. Podświadomie wciąż trzymałem dłonie zaciśnięte na hamulcach, blokując przede wszystkim owe przednie koło, ale na szczęście szybko udało się opanować sytuację :-) Tutaj jak na dłoni widać było bezdyskusyjną przewagę przyczepki nad innymi rozwiązaniami, służącymi do przewożenia dzieci na rowerach. Bąbel nawet nie odczuł incydentu. Z fotelikiem byłaby niezła gleba...
Za Kujawami depnęliśmy na pedały i było raczej pewne, że do samochodu dotrzemy szybciej, niż gdy jechaliśmy w kierunku Mosznej. W krótkim czasie pokonaliśmy całkiem spory odcinek, dzielący nas od zamku, a przecież jeszcze zaliczyliśmy zwiedzanie lasu ;-) Wysoka temperatura była odczuwalna jeszcze mocniej, gdy tylko ustawały podmuchy wiatru. Mimo to jechało się nam bardzo fajnie :-) Gadaliśmy sobie i mieliśmy świadomość tego, że możemy być szczęśliwymi ludźmi :-) Rozglądaliśmy się też naokoło, bo wiedzieliśmy również, że zmierzamy ku końcowi wyjazdu. Przez Buławę przejechaliśmy praktycznie niepostrzeżenie. Za to gdy wjeżdżaliśmy do Pisarzowic, minęliśmy kobietę z wózkiem i towarzyszącego jej początkowo-szkolnego chłopca, który zdał się być zaskoczony widokiem takich jeźdźców :-) My natomiast mknęliśmy dalej, otoczeni polami, z każdą minutą zmniejszając dystans do mety, mogąc jeszcze przez kilka chwil podziwiać wysokie wzniesienia na horyzoncie. Gdy jakieś dwa, czy trzy kilometry przed Kierpniem uświadomiliśmy sobie, że to już koniec, wlał się w nas niedosyt i nawet pewnego rodzaju żal. Chcieliśmy więcej. Choć troszkę. Choć jeszcze ze dwa kilometry. Wydłużyć choć o odrobinkę ten udany i sielankowy wyjazd... Nieco ożywienia w nasze myśli wprowadził pies, który dojrzał nas z głębi swojego podwórka, ale na szczęście był na tyle mało rozgarnięty, że nie wybiegł na nas wprost z otwartej bramy, a pobiegł wzdłuż ogrodzenia, odprowadzając nas ujadaniem na jego samiusieńkim skraju. Już po kilku minutach cała trójka zeszła lub wyszła ze swoich rowerowych pojazdów, a ja od razu zapisałem dzisiejszy ślad :-) Coś jednak dziwnie krótko to trwało i po kilku sekundach mogłem powiedzieć "Ania. Usunąłem ślad." :-) W zasadzie, to zrobiłem to automatycznie wybierając złą opcję, a oznajmiłem to nie zmieniając pozytywnego nastawienia :-) Coś jakiś peszek prześladuje mnie w związku z tymi dwoma wyjazdami do Mosznej :-)

Dane wyjazdu:
19.51 km 0.00 km teren
01:19 h 14.82 km/h:
Maks. pr.:28.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

- Ania. Nie wziąłem dyszla... :P

Sobota, 20 lipca 2013 · dodano: 15.08.2013 | Komentarze 0

Kilka dni temu ustaliliśmy z Anią, że weekend spędzimy poza domem, rowerowo i rekreacyjnie :-) Mieliśmy też wybrać jakąś fajną trasę, ale wczorajsze wieczorne mapowanie nie przyniosło rezultatów :-) Dziś rano usiadłem ponownie nad tematem i wygrzebałem trasę z Głogówka do Mosznej :-) Zaczęło się pakowanie na wariata :-) Ponadto po drodze musieliśmy wstąpić do sklepu bagażnikowego, tak więc już na starcie mieliśmy solidne opóźnienie :-) Jakby tego było mało zawracaliśmy jeszcze z miejscowości Rzepcze, bo zapomnieliśmy po drodze wstąpić do bankomatu. Trzeba było doliczyć pół godziny, bo i Ania pomyliła karty i napoje trzeba było kupić. W końcu jednak zajechaliśmy na parking w Kierpieniu. Zdjąłem obydwa rowery, włączyłem nawigację, aby szybciej złapała fixa, rozłożyłem przyczepkę i nagle przyszło olśnienie. "Ania. Nie wziąłem dyszla..." Wypowiedziałem te słowa, otworzyłem tylne drzwi samochodu i usiadłem na kanapie. Ania co prawda rzuciła, że do Mosznej możemy pojechać samochodem i tam przejść się z przyczepką, ale mnie po prostu przeleciało to tylko przez uszy. I nic więcej. Ostatecznie obstawiliśmy powrót do Koźla, ogarnięcie Karola i wyruszenie stamtąd na jakiś objazd. Tak oto wycieczka samochodowa, miała przerodzić się w rowerową ;-) Pozostawiłem rodzinkę w Koźlu, sam wróciłem po dyszel i chorągiewkę :-) Po powrocie zadzwoniłem jeszcze do Piotra, który jednak był już na jakimś tripie, ale umówiliśmy się którymś kilometrze :-) Po pewnym czasie ruszyliśmy w końcu w rowerową trasę ;-)


Jedyną słuszną trasą, była wizyta na Dębowej. Do tego dołożyliśmy Kobylice i - jak się miało wkrótce okazać - wyszedł nam z tego bardzo fajny wyjazd :-)
Przemierzając osiedle i domki, szybko przedostaliśmy się do parku, który kipiał zielenią :-) Również zapach nakręcał nozdrza :-) Niebawem byliśmy już na drodze w kierunku Dębowej, a ja pięknie ciąłem po asfalcie, zwalniając jednak znacznie na polnej drodze :-) Pogoda była super :-) Chyba nawet trochę za bardzo, bo i ja czułem wysoką temperaturę :-) Gdy jechałem w kierunku wjazdu na alejkę okalającą zbiornik, spojrzało mi się w kierunku Koźla i pomyślało o parku, zieleni, spokojnej Dębowej. Chyba właśnie tego mi trochę brakuje...
Jadąc wzdłuż brzegu, łapaliśmy kolejne piękne widoczki :-) Dzień zachęcał do wyjścia na przestrzeń, więc na pierwszym etapie minęliśmy kilka grup ludzi :-) Było również sporo wędkarzy :-)





Po zjechaniu na asfalt, znów chwyciłem wiatr w żagle :-) Nie na długo, bo już po około kilometrze zjeżdżaliśmy na polną drogę, gdzie Ania znów wiodła prym :-) Była w lepszej sytuacji, bo ja ze swoim zestawem zatrzymałem się na poboczu, aby poczekać na ciągnik jadący z naprzeciwka, przewożący kilkanaście małych świnek :-) Sympatyczne stworzonka :-) Mijaliśmy dołki, wyboje i inne nierówności, jadąc pomiędzy polami :-) Przed nami również na rowerach zmierzała para w średnim wieku. Cieszyłem się z tego, bo na końcu drogi potencjalnie mogły czekać na nas pieski, więc w grupie byłoby nam raźniej ;-) Gdy byliśmy już między zabudowaniami, szczekania rozległy się zza ogrodzeń, tak więc nie musieliśmy uciekać i był pretekst, by zamienić ze sobą kilka słów :-) Rozdzieliliśmy się na pobliskim skrzyżowaniu, a ja pół minuty później przypomniałem Ani, gdzie kupowaliśmy lody do wycieczki z testowaniem kuchenki i namiotu :-) Czas był też, aby odezwać się do Piotra :-) Spotkaliśmy się po kilku minutach, przy brzegu stawu :-) Wcześniej musiałem pokonać z przyczepką dosyć wyboisty polny trakt, a to dopiero była pierwsza jego część :-) W kolejnej bujna trawa aż świszczała, ocierając się o wszystkie możliwe powierzchnie naszego rodzinkowego wehikułu :-)





Pogadaliśmy z Piorem kilka ładnych minut i ruszyliśmy dalej :-) Na drodze biegnącej wzdłuż wału przy Odrze, musiałem skakać z pasa na pas, mijając co większe dołki :-) W pewnym momencie dołączyła do nas duża, niebieska ważka, a my po chwili wjechaliśmy na część wału. Stamtąd rozciągał się ładny widok na najbliższą okolicę :-) Było to potwierdzenie, że dzisiejsza trasa zapewne niczym nie ustępowała tej, którą pokonalibyśmy do Mosznej :-) Dodatkowo dzień był cudowny, niebo super błękitne, usiane pojedynczymi chmurkami (a przecież początek dnia był zachmurzony) i stwierdziłem nawet, że w taki dzień jak dziś, każda wycieczka cieszy bez wyjątku :-)






Sielankowo było już niestety bardzo krótko :-) Wraz z tym, jak zbliżaliśmy się do obwodnicy, Bąbel zaczął dawać znać, że wycieczka jest przydługa :-) Początkowo gadał do siebie, ale później był już sam ryk :-) Zjechaliśmy z wałów przy akompaniamencie syreny przeciwpożarowej i zatrzymaliśmy się w cieniu :-) Trzeba było Bąbla trochę ponosić, potrzymać na kolankach, pokazać jeszcze więcej świata, niż to co mógł zobaczyć z przyczepki :-) Gdy oddałem go w ręce mamy, ponownie oplotłem okolicę wzrokiem. Tak. To był bardzo fajny wyjazd i bardzo fajna trasa, która od dawna mnie nie gościła.



W końcu ruszyliśmy, ale spokój nie trwał długo :-) Poza tym musiałem ominąć kałużę, ale na szczęście pole zboża rosnącego obok, miało wykoszony pas tak, że mogłem tamtędy przejść. Trudność polegała jedynie na tym, że był tam spory uskok. Przyczepka dała sobie z nim świetnie radę :-) Na asfalcie starałem się przycisnąć, bo "wołania" z tyłu nie były jeszcze tak częste i głośne jak ostatnio, ale niewątpliwie apogeum było dopiero przed nami :-) Dojeżdżając do skrzyżowania, minęliśmy jeszcze kolegę z pracy, który również jechał na rowerze :-) Wjazd do parku rozpoczęliśmy z płaczem. Zatrzymaliśmy się przy ławce, a Bąbel po raz kolejny zrobił nas w konia, gdy testowaliśmy zmianę pampersa w warunkach polowych ;-) Uciekliśmy stamtąd szybko, bo komary szybko zwęszyły zdobycz :-) Dalsza jazda w parku, to było łapanie kolejnych metrów :-) Pomiędzy zielonymi drzewami zatrzymaliśmy się jeszcze raz - tym razem na kilka minut, by dać odpocząć Bąblowi trochę dłużej, gdy warunki na to pozwalały :-)



Niestety nic nie wskóraliśmy, bo w drugiej części parku, już przy domkach, ponownie rozległ się okrzyk niezadowolenia. Znów zabawiliśmy na postoju kilka dłuższych chwil, ale na szczęście od tej pory nasz dzielny kompan był już bardziej pogodzony z losem i do celu dojechaliśmy jedynie z małymi pokwękaniami :-) Syrena rozległa się na chwilę znowu, zaraz po tym jak wjechaliśmy na osiedle. Akustyka miejsca zrobiła swoje, bo echo odbiło się chyba od wszystkich bloków :-) Na szczęście meta była już za dwoma zakrętami :-)

Dane wyjazdu:
14.71 km 0.00 km teren
00:56 h 15.76 km/h:
Maks. pr.:28.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Rodzinkowo-serwisowo :-)

Piątek, 19 lipca 2013 · dodano: 15.08.2013 | Komentarze 0

Po powrocie z pracy, ot tak rzuciłem abyśmy wyszli na rower. Ania wręcz momentalnie podchwyciła pomysł i do wyjścia była gotowa dosłownie w sekundę :-) Pogoda dopisywała, Karolek był nakarmiony i czekaliśmy tylko na dziadka.


Na początku wstąpiliśmy do sklepu, ale nie tylko z tego powodu nie dane nam było szybko wyjechać na wolną przestrzeń. Tylne koło Pszczoły było nie do końca zdatne do jazdy :-) Dziwne, bo ostatnio było OK. Pokluczyliśmy trochę, bo Ania nie wiedziała jakie ma wentyle (ech to babskie podejście do sprawy... ;-) ), ale ostatecznie podjechaliśmy na stację i dosłownie po pięciu sekundach z gumy zrobił się kamień :-) Przy okazji uświadomiłem Anię, że ma zablokowany amortyzator :-) O dziwo zmiana na skok pomogła, bo dziś jakoś nie potrafiłem za nią nadążyć :-) Na niebieskim szlaku dosłownie zostałem odstawiony :-) To nic :-) Świerszcze pięknie cykały w trawie :-)






Pszczoła utrzymywała spory dystans, gdyż mój zestaw musiał zwalniać praktycznie do zera na każdym większym wyboju. Poza tym jakoś nie miałem dziś odpowiedniej ilości koni mechanicznych :-) Na szczęście Ania zatrzymywała się, aby robić zdjęcia :-) Wcale nie dziw :-) Okolice bardzo ładne, a ponadto wjechaliśmy pomiędzy praktycznie dojrzałe pola zbóż :-) Niestety - naładowane wczoraj dwie pary akumulatorków dziś były już padnięte i skończyło się moje cykanie zdjęć aparatem. Widać nadszedł już ich kres. Na szczęście smartfon był w pogotowiu ;-)





Na ostatniej polnej prostej, jechaliśmy pomiędzy wysoko wyrośniętą kukurydzą, mijając w pewnym momencie równie wysoki krzak kwiatów, takich samych jakie kiedyś miała zasadzone babcia :-) Wokół nich latały "pylące" owady :-)
Niebawem wjechaliśmy na niebieski szlak, gdzie trochę przycisnąłem korzystając z asfaltowej nawierzchni, ale i tak zostałem wyprzedzony przez Anię i to przy dosyć dużej różnicy prędkości. Tak. To był fakt. Dziś mozolnie pracowałem nad średnią :-) Sprawnie przejechaliśmy przez Stare Koźle (nie było bocianów w gnieździe) i udaliśmy się w kierunku azotowego skrótu. Ja jechałem w kilkadziesiąt metrów za Anią :-) Za węgłem zatrzymaliśmy się, napotykając pracową i rodzinkową ekipę rowerową :-) Chwilę pogadaliśmy i jadąc już obok siebie, wjechaliśmy w las :-) Niedługo jechaliśmy razem, bo w pewnym momencie zauważyłem przechodzącą (nie przebiegającą) przed moim przednim kołem mini myszkę :-) Od razu się zatrzymałem wołając Anię i ostrzegając, by się nie zbliżała. Myszka była śnięta i wystraszona. Niemniej jednak była wręcz idealnym modelem ;-)







Dalsza droga minęła już szybko :-) Dla mnie nieco szybciej, bo pokazałem że na asfalcie tak łatwo się nie dam ;-) To była bardzo miła wycieczka :-)

Dane wyjazdu:
4.27 km 0.00 km teren
00:14 h 18.30 km/h:
Maks. pr.:36.90 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Przejażdżka na rozkaz :-)

Wtorek, 9 lipca 2013 · dodano: 15.08.2013 | Komentarze 0

Popołudnie miałem okraszone zmęczeniem. Dopadło mnie ono do tego stopnia, że gdy cała rodzinka włącznie z babcią wyszła z mieszkania, padłem na sofie. Po około godzinie zrobiło mi się trochę żal, że nie wyszedłem na rower i gdy tylko moje skarby (i babcia :P ) wróciły, wyszedłem z zamiarem półgodzinnej przejażdżki. Samo wyjście odbyło się przy dużej namowie Aneczki :-)


Bardzo szybko przedostałem się na działkowy skrót i już po chwili wyprzedzałem dwóch młodych rowerzystów na obwodnicy, a że zrobiłem to wyjeżdżając lekko na pas jezdni, zostałem po chwili ostrzeżony klaksonem przejeżdżającego BMW. Oczywiście przed manewrem upewniłem się, że za mną jest "czysto" i było OK, ale chyba ów kierowca chciał poczuć się ważny. Kierowcy BMW chyba tak mają... ;-) Nabrałem fajnej prędkości (koszulka super trzepotała na wietrze) i dynamicznie przeciąłem obwodnicę, wjeżdżając na mostek. W lasku nieco zwolniłem, aby za chwile jechać praktycznie z zerową prędkością, by dać wyprzedzić się swoim dwóm "kompanom" i gdy to uczynili, skręciłem w lewo, pokonując fajnie wyrzeźbiony dołek :-) Mknąłem sobie elegancko pomiędzy zielonymi gałęziami, ciesząc się z wyjazdu i tego, że rower pozwala mi pozbyć się negatywnych odczuć :-) Docierając do głównej ścieżki, zatrzymałem się na chwilę, ale nie zabawiłem tam długo, gdyż akurat zrobił się ruch :-) Wykorzystując chwilę zrobiłem też zdjęcie w poczuciu, że bez niego wyjazd nie będzie tak wyrazisty.



Wracając ścieżką wzdłuż działek, jechałem już dużo wolniej, ale wjeżdżając ponownie na obwodnicę, zwiększyłem znacznie prędkość :-)

Dane wyjazdu:
17.96 km 0.00 km teren
01:15 h 14.37 km/h:
Maks. pr.:35.60 km/h
Temperatura:26.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Pierwsza tatusiowo-bąbelkowa mini przeprawa :-)

Niedziela, 7 lipca 2013 · dodano: 08.07.2013 | Komentarze 0

W przeciwieństwie do wczorajszego poranka, dzisiejsza pogoda od samego początku była mocno zachęcająca do wyjścia na rower :-) Zaraz po śniadaniu, gdy tylko Karol zaczął okazywać pierwsze oznaki zmęczenia, po chwili namysłu nad tym czy teraz i kiedy będzie lepiej, podjąłem szybką decyzję - wychodzimy z rana, bo powietrze jest bardziej rześkie, a i słońce tak w czapkę nie grzeje :-)


Zebraliśmy się szybko :-) Tym razem tylko jeden rower i przyczepka, bo mama zostawała w domu. Słońce fajnie świeciło, ale na głównej gdy pewnie nabrałem prędkości okazało się, że wiatr mam przeciwny, momentami chłodnawy. Mimo to podążałem szybko mijając kolejne metry asfaltu :-) Bąbel był cicho jak makiem zasiał :-) Za schroniskiem zaczęło się omijanie pierwszych kałuż i spadek średniej :-) Po raz pierwszy też zamoczyłem przyczepkową oponę na całej jej wysokości :-) Na początku niebieskiego traktu po raz enty okazało się, że czegoś zapomniałem - tym razem był to aparat :-) Od czego jednak smartfon w kieszeni ;-) Na drodze prowadzącej w stronę Odry zrobiliśmy pierwsze zdjęcie :-) Coś ostatnio same "zestawowe" zdjęcia na blogu umieszczam... ;-) Trzeba to zmienić, a okazja może być już pod koniec tygodnia, bo planuję wizytę w Czechach :-) Mam nadzieję, że plan wypali :-)



Mknęliśmy sobie dalej, zatapiając nozdrza w polnych zapachach :-) Dosyć szybko trzeba było wykonać kolejny postój, bo z obydwu stron otoczyły nas pola usiane zbożem :-) To był fajny, swojski i przywołujący dobre skojarzenia widok :-)




Tuż za zakrętem, ponownie poczułem silną woń polnych kwiatów :-) Oddychałem głęboko, ciesząc się jazdą i wolnością :-) W międzyczasie zastanawiałem się nad wariantem dalszej trasy, a że jechaliśmy dopiero od dwudziestu minut, postanowiłem zrealizować trasę przez Biały Ług. Bąbel powinien w ten czas spokojnie się wyspać ;-)
Przecięliśmy drogę wojewódzką, ponownie zatapiając koła w rozległej kałuży i skręciliśmy w kierunku Azot :-) Już po chwili, gdy jechaliśmy otoczeni przez drzewa, dało się wyczuć zapach lasu :-) Mknęliśmy dosyć sprawnie, choć prędkość podróżna spadła na tyle, że uznałem ją za poziom podobny do "wesołej siatkówki" :-) Nie było jednak źle - czułem swobodę i radość z jazdy :-) Bąbel również nie narzekał ;-) W zasadzie, to nie odezwał się ani słowem odkąd wyruszyliśmy ;-) Nie ruszyła go nawet kolejna kałuża, którą zaliczyliśmy przy wjeździe na azotowy skrót :-) Tutaj zdałem sobie sprawę z tego, że to może być gorszy fragment wyjazdu :-) Faktycznie. Prędkość znacznie spadła, trochę kałuż było, a gdy chciałem zatrzymać się, aby uwiecznić jedną z nich, od razu obsiadły mnie komary :-) Na szczęście Karol był bezpieczny :-) Owa kałuża jak się okazało była zdradliwa, bo gdy tylko wjechałem w nią Antkiem, momentalnie się zapadliśmy! :-) Przyczepka również dała rady, ale zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zamoczyliśmy podłogi :-) W domu okazało się, że nie było aż tak źle :-)



Niebawem dojechaliśmy do skrzyżowania, przy którym była kolejna kałuża, dużo bardziej rozłożysta. Nie bardzo dało się ją objechać, ale na nasze szczęście znajdowała się już za drogą kierującą w prawo, tak więc mieliśmy okazję ku temu, aby sprawdzić inny wariant trasy :-) Dosyć szybko i sprawnie dojechaliśmy do asfaltu - praktycznie w tym samym momencie, gdy przejeżdżał tamtędy głośny motor. Na szczęście na Karolku nie zrobił on żadnego wrażenia i już po chwilce, mknęliśmy sobie bardzo sprawnie po drodze rowerowej, usytuowanej na poboczu drogi :-) Uciekliśmy nawet pod górę przed zbliżającym się autobusem, zjeżdżając w las, nim zdołał nas dogonić i narobić hałasu :-) Przejazd przez Piasty również był szybki i sprawny :-) Równa nawierzchnia drogi rowerowej szybko doprowadziła nas do głównej drogi. Niestety zaliczyliśmy niemiły akcent: na przejeździe rowerowym przypomniałem sobie o nowych przepisach i kwestii pierwszeństwa ruchu. Tak się złożyło, że kilkadziesiąt metrów dalej, gdy zbliżałem się do kolejnego przejazdu, byłem zmuszony zahamować do zera, bo nie zostałem zauważony przez kierującego jakimś małym (mniejszym od Antka ;-) ) samochodem. Ot rzeczywistość.
Zmierzaliśmy teraz ku drodze, która w zdecydowany sposób wpłynęła na naszą dzisiejszą średnią :-) Najpierw musiałem zwolnić na betonowych płytach, a później na drodze przy kanale, usianej kamieniami i kałużami :-) Przy mostku minęliśmy wyglądających na dziadka i wnuczka rowerzystów, zjeżdżając dosyć ostro w dół na ścieżkę :-) Mieliśmy przed sobą najtrudniejszy technicznie etap wyjazdu i przeszło mi przez myśl, czy z uwagi na dotychczasowy czas jazdy nie powinienem był jednak pojechać prosto aż do domków na Żabieńcu. Niemniej jednak jechaliśmy wąską ścieżką, gdzie ledwo mieściły się Antkowe koła, a przyczepka zapewne podskakiwała na kępach trawy i innych wybojach :-) Nawet nie wiem jak to z tyłu wyglądało, bo musiałem koncentrować się na przeszkodach przede mną :-) Jechałem jednak bardzo powoli, a Karol się nie uskarżał, więc było pewnie OK :-) W zagajniku usłyszałem po swojej lewej jakiś dialog, a po chwili łódkę napędzaną przez parę wioślarzy :-) Pan był ubrany dosyć ciekawie, Pani troszkę bardziej sportowo :-) Poruszali się na pewno ze dwa razy szybciej od nas :-) Ostatecznie jednak w końcu wyjechaliśmy na działkową drogę i omijając doły, nabraliśmy nieco większej prędkości, czekając na nich przy końcu działek :-)



Śmiało kontynuując podróż, wyjechaliśmy na asfalt, gdzie obroty korbą znacznie wzrosły :-) Minęliśmy następne kałuże przed wiaduktem, następnie przejeżdżając pod nim i energicznie i radośnie popędziliśmy w stronę mostku :-) Na obwodnicy znowu przycisnęliśmy :-) Tym razem było to całkiem dynamiczne kręcenie - MXS mógł być jeszcze większy :-) Standardowo przejechaliśmy obok działek i nagadaliśmy jednej kobiecinie, która nie spojrzała nawet wychodząc na jezdnię tuż przy osiedlu i swobodnie, choć wcale nie powoli, dojechaliśmy do domku :-) Młody zerkał przez przyciemnione szyby Ferrari... Spał całą drogę, czy nie spał? :-) To dobre pytanie... ;-)