Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Całodniowe (za)kręcenie ;-)

Dystans całkowity:3958.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:160:54
Średnia prędkość:24.60 km/h
Maksymalna prędkość:65.55 km/h
Liczba aktywności:17
Średnio na aktywność:232.86 km i 9h 27m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
326.97 km 0.00 km teren
12:13 h 26.76 km/h:
Maks. pr.:62.11 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

300 :-)

Sobota, 27 maja 2017 · dodano: 23.12.2017 | Komentarze 0

Pomysł na taką trasę pojawił się już jakiś czas temu. W czwartek otrzymałem framebaga od Rafała, więc mogłem już planować dłuższe wyjazdy dalej od domu. Decyzja o starcie przyszła bardzo szybko - w końcu miał być ładny weekend.



Wystartowałem krótko po piątej. Na obwodnicy minąłem najpierw łabędzie, a później trzy sarny na polu, które nawet na moment nie zwróciły na mnie uwagi. W drodze do Raciborza podziwiałem piękne polne widoki na okolicznych wzgórzach. Na dokładkę uroku dodawało im wschodzące słońce. Było naprawdę pięknie! W samym Raciborzu stałem chyba na wszystkich światłach - podobnie jak zresztą podczas całego wyjazdu. Wkrótce jednak złapałem tempo i po czeskiej stronie zacząłem już jechać dość fajnie :-) W Cieszynie trochę porozglądałem się za granicznym mostem, gdzie jakieś sto lat temu celnik nakrył mnie na przemycie alkoholu ;-)
Wkrótce wjechałem na Słowację, gdzie straszyć mnie zaczęła siwa chmura wisząca mi nad głową. Na szczęście nic złego z niej nie wyleciało ;-) To był krótki odcinek, lecz niestety musiałem zwalniać na nierównej drodze. Po polskiej stronie było już zdecydowanie lepiej, a poza tym zaczęły się pierwsze wzniesienia :-) Początkowo nie bardzo miałem werwę, aby na nie wjeżdżać, ale minęło to dość szybko :-) Niebawem czekał mnie monotonny odcinek do Żywca. Jak to w górach - jedna uliczka i spory ruch na niej. Za Żywcem na horyzoncie zaczęli pojawiać się też inni rowerzyści :-) Do jednej z grup dołączyłem na krotką pogawędkę, gdy po uprzednim wyprzedzeniu ich przeze mnie, minęli mnie na postoju na SMSa. Byli z Katowic i mieli w planach pokonać dziś około dwieście kilometrów. Całkiem nieźle jak na sakwy, grubaśne opony i co by nie było górski charakter trasy. Gdy już od nich odjechałem, dojechali mnie na wylocie ze Szczyrku, gdy zbierałem się w dalszą trasę po przerwie na posiłek, żartując przy tym z mojego tempa ;-) Machnąłem do nich już tylko przyjaźnie i ruszyłem na podjazd, który co prawda do najtrudniejszych nie należał, ale pokonując go odczuwałem już brak świeżości. Na zjeździe również nie było jakiegoś szaleństwa, gdyż przeszkadzał wiatr. Podobnie było gdy przekroczyłem granicę państwa i jadąc w kierunku Żywca na lekkiej równi w dół, musiałem pedałować, bo wiatr stawiał opór... Minąłem też miejsce, gdzie w starych czasach zatrzymałem się na postój swoim nieodżałowanym Mercedesem... :-)
W samej Wiśle nawet się nie zatrzymałem. Może jeszcze wjechałbym na Rynek, ale na ulicy która do niego prowadziła, widniał zakaz wjazdu. Duży ruch samochodowy i ogólny zgiełk szybko przegoniły mnie z tego miasta. Jedynie co, obróciłem głowę w kierunku pensjonatu, w którym spędzałem kolonie dwadzieścia(!) lat temu. Czekała mnie teraz trasa w kierunku Żor, drogą o dużym natężeniu ruchu. Mimo tego jechało się komfortowo, choć czasem brakowało pasa awaryjnego. Z drugiej strony jazda tym pasem powodowała we mnie irytację, z uwagi na ilość brudu jaki na nim zalegał. W końcu znalazłem się w Żorach, gdzie planowałem małe zakupy spożywcze, ale nie było tu ku temu sposobności. Sklepy co prawda były otwarte, ale wymuszały daleki zjazd z trasy, lub były to po prostu duże dyskonty. Wjeżdżając do Rybnika miałem już nabite dwieście osiemdziesiąt kilometrów. Poczułem lekki smak sukcesu! :-) Tak! Uda się! :-) Bardzo sprawnie pokonałem miasto, zatrzymując się na zaplanowane zakupy i hej do przodu! :-) Pomimo dystansu i zmęczenia, byłem w stanie wykrzesać z siebie moc do efektywnej jazdy i gdyby nie zła nawierzchnia, jechałbym jeszcze szybciej. W końcu też zmniejszyła się też siła wiatru, który to towarzyszył mi aż do samych Żor! W końcu stało się! Trzysta kilometrów "pękło" w Nędzy na znanym mi już odcinku :-) Ponadto pojawiła się też szansa na wcześniejsze ukończenie trasy, co jeszcze trochę dodatkowo mnie napędziło :-) Pokonywałem las na słabej jakości asfalcie, ale sytuacja na szczęście zmieniła się, gdy wjechałem do Dziergowic. Byłem już u siebie! Na jednym z zakrętów passat na OK wyprzedzał mnie na takich piskach opon, że aż mu się awaryjne włączyły :-) Nagle rozległy się dźwięki strażackiej syreny! Gdy wyjechałem zza ostrego zakrętu w pobliżu OSP, zauważyłem chłopaka gnającego na rowerze, a za chwilę jakiegoś Forda Mondeo wyprzedzającego go na wariata i uciekającego na swój pas, by nie doszło do bliskiego spotkania ze mną. Chłopak na rowerze krzyknął coś jeszcze do mnie o wyjeżdżającej straży i tyle ich widziałem! Wprowadziło to trochę niepokoju, ale gdy odjechałem kilkaset metrów za wieś, zupełnie już przestałem się martwić. Już w Lubieszowie przypadkiem dowiedziałem się, że jednostka straży zjechała gdzieś w dół na pola. Łykałem dystans dalej. Wszystko przebiegało pomyślnie, aż do Starego Koźla, gdzie bez żadnego znaku wcześniej zastałem zamkniętą drogę do tej wsi! Chwilę potem pojawiła się na rowerze jakaś pani z już siwymi włosami. Wracała z Mosznej, padł jej telefon i pogubiła drogi. Miała jeszcze kawałek do Gliwic i sto sześćdziesiąt kilometrów w nogach. Szacunek...! Mnie czekała natomiast piaszczysta przeprawa, gdzie nieco straciłem na średniej, ale co tam! I tak było zacnie! :-) Gdy wjechałem na osiedle przypomniałem sobie, że przecież nie mam kluczy z domu! Czekała mnie więc jeszcze wizyta na festynie odbywającym się nieopodal :-)

Pierwszy postój za Długomiłowicami.


Za Raciborzem. Stoję i stoję! Podczas tego wyjazdu zaliczyłem chyba wszystkie postoje na przejazdach i światłach! :-)


Już po czeskiej stronie. Ropica.


Okolice Trzyńca. Miałem się nie zatrzymywać, ale jednak... ;-) Gdy już miałem startować, tuż nad moją głową przeleciał samolot :-)


Wioska smerfów na Słowacji ;-) Czerne.


Skalite. Postój wymuszony wymianą baterii w nawigacji.


Pożegnanie ze Słowacją.


To już wolę jechać pod prąd ;-)


Beskidzkie widoki :-)


Browar w Żywcu :-)


Prawda, że nam do twarzy? ;-)


Podjazd w kierunku Wisły.


Już w drodze do domu. Wylot ze Skoczowa.


Ochaby Wielkie. Krótki odpoczynek.


Przy Jeziorze Rybnickim :-)


Jest! :-)


Wjazd do Starego Koźla... Dobrze, że chociaż obejść to można! :-)


Dane wyjazdu:
211.97 km 0.00 km teren
07:47 h 27.23 km/h:
Maks. pr.:46.13 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Sami swoi w odcieniu szarości - a jakby inaczej? ;-)

Sobota, 20 maja 2017 · dodano: 23.12.2017 | Komentarze 0

Obudziłem się piętnaście po czwartej... :-) Czując jeszcze zmęczenie na oczach, poszedłem w płytką kimę, ale już po pół godzinie byłem na nogach :-) Z pomocą Aneczki spakowałem się do wyjścia i piętnaście po piątej ruszałem w drogę :-)



Wyjeżdżając ze wsi mogłem obserwować cud nowego dnia :-) Słońce dopiero pięło się nad drzewami okolicznych lasów :-) Gdy zwróciłem się w kierunku Kup, przez moment obserwowałem swój cień w świeżych promieniach :-) Bardzo fajnie się z tym czułem... Niedługo potem zatrzymałem się na pierwszy posiłek dnia. To były ostatnie lekkie kilometry, bo po zmianie kierunku na Brzeg zaczęło ostro wiać z przeciwka. I było tak aż do samego celu! Momentami jechałem tylko lekko ponad dwadzieścia kilometrów na godzinę! Ponadto szarość naokoło nużyła oczy i lekko odbierała werwę do jazdy. Dodatkowo momentami nawierzchnia również dawała w kość. Mimo tego do Dobrzykowic udało mi się dojechać ze średnią dwudziestu czterech i pół kilometra na godzinę :-) To była fajna baza na powrót, podczas którego liczyłem na to, że wiatr będzie bardziej moim sprzymierzeńcem :-) Co do samego celu wyjazdu, to był to bardziej pretekst do wyjścia i lekkiego zatytułowania dzisiejszej trasy. Dodatkowo okazało się, że samo miejsce nie było w żadnym stopniu zachęcające. Ot, wyboista i dziurawa uliczka, pełno nowych domów i gdzieś pomiędzy nimi ukryty "ten"...
Droga powrotna była już dużo lepsza :-) Nie odczuwałem już negatywnego wpływu wiatru, a ponadto mogłem korzystać z dużo lepszej nawierzchni :-) Okoliczne lasy, mijane od czasu do czasu, również dodawały uroku i w sumie uznałem, że wyszła mi całkiem miła trasa :-) Gnałem :-) Momentami aż chyba za bardzo, bo w Kluczborku zacząłem odczuwać pierwsze - jeszcze ledwie wyczuwalne - symptomy zmęczenia. Przygodne postoje załatwiały sprawę, ale już po około stu dziewięćdziesięciu kilometrach wykonałem pierwszy postój "bo muszę". Był krótki, na poboczu i nie schodziłem nawet z roweru. W Bierdzianach odsiedziałem jednak około dziesięć minut na tamtejszym przystanku, dość fajnie się ładując. Widać to było podczas pokonywania dalszych kilometrów, a dodatkowo przydało się, gdy zjechałem z głównej drogi. Tam ponownie dopadł mnie silny, przeciwny wiatr. Dzięki solidnej jeździe na całej trasie, udało mi się utrzymać fajną średnią, a do domu wróciłem za pięć czternasta. Osiem godzin i czterdzieści minut od startu :-)

Brzeg. Pomnik Zwycięstwa.


Sami swoi ;-)


Krótki postój gdzieś na granicy województw :-)


Browar w Namysłowie :-)


Brama Krakowska :-)


Przystanek na hot doga ;-)


Postój po szybszym kręceniu :-)


Kluczbork. W oddali Muzeum im. Jana Dzierżona


Pierwszy postój "bo muszę" ;-)


Dane wyjazdu:
156.03 km 0.00 km teren
07:06 h 21.98 km/h:
Maks. pr.:65.55 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Praded!!! Akt drugi: bo o czymś wnukom trzeba opowiadać! ;-)

Sobota, 10 września 2016 · dodano: 01.11.2016 | Komentarze 0

Na Pradziada wybierałem się już od jakiś dwóch, czy trzech lat, ale nigdy się to nie udawało - przede wszystkim z braku czasu. W tym roku również po sezonie zasadniczym miałem poczucie, że znów szansa uciekła, a zacięcie na ten wyjazd (związane z posiadaniem szosy) było nieco większe. Tymczasem na drugi weekend września zapowiadano super pogodę! Piątkowe popołudnie spędziłem przygotowując się do wyjazdu. Udałem się nawet na małe zakupy, a późnym wieczorem gdy dzieci poszły już spać, zacząłem pakować wszystkie przygotowane wcześniej rzeczy. Wiedziałem, że nie mam zapasowej dętki do szosy i sprawdziłem nawet, czy jakimś cudem nie będą pasować inne, które mam do Antka i Kosi. Leżą już od kilku lat i jeszcze nie było okazji, by je wykorzystać. Niestety ich parametry odbiegały znacznie od szosowych kryteriów. Brak dętki był moją jedyną słabą stroną przed tym wyjazdem. Trasa była zaplanowana na około trzysta piętnaście kilometrów. Ruszałem jeszcze przed świtem.



Gdy wstałem było jeszcze zupełnie ciemno. Dzięki temu, że już wczoraj przygotowałem wszystko do wyjścia, bardzo szybko znalazłem się na dole. Jazda po ciemku miała swój klimat :-) Nie było też jakoś za szczególnie zimno, a na wzniesieniu w okolicach Gościęcina zrobiło się też odczuwalnie cieplej - czułem się jakby otulało mnie przyjemnie ciepłe powietrze. O brzasku jechałem pośród zamglonych pól :-) Niedługo potem obejrzałem się też za siebie, by przez krótką chwilkę nacieszyć oko wschodem słońca :-) Początkowo jazda szła mi dość topornie, a na obroty wszedłem dopiero za Głubczycami. Już gdy minąłem Pawłowiczki i wjechałem w okolice, gdzie bywam bardzo rzadko, przypomniał mi się start na portugalską wyprawę :-) W Głubczycach miałem zatrzymać się w jakimś sklepie, ale nie wypatrzyłem żadnego na rondzie, gdzie teoretycznie takowy miał być. Nie przejmując się tym pojechałem dalej licząc na to, że napotkam jeszcze jakiś nieopodal ale zapomniałem, że jestem już na wylotówce z miasta! Trochę się tym zmartwiłem, bo w brzuchu powoli zaczynałem odczuwać pustkę, ale bardzo szybko opracowałem plan zagospodarowania dotychczasowych zasobów :-) W Czechach miałem do pokonania ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, a zaraz po przekroczeniu granicy w powrocie i tak miałem plan, by zatrzymać się na jakieś jedzonko :-)
Dzień budził się do życia, a od samego Krnova przez całą trasę do Bruntala ponownie odżyły wyprawowe wspomnienia... :-) W końcu odbiłem w kierunku Pradziada :-) Widać go było już na wylocie z miasta :-) Niestety droga wkrótce zrobiła się mocno wyboista i nie mogłem wykorzystać pełni możliwości szosy... Tego się tutaj nie spodziewałem, a przynajmniej nie w takim stopniu! Zastanawiałem się też, w jakim stanie będzie asfalt prowadzący na szczyt, ale na całe szczęście wyraźnie wyróżniał się na plus od pozostałych tutejszych dróg :-) U podnóża odczekałem kilka minut na otworzenie szlabanu i ruszyłem pod górę :-) Podjazd był długi, ale należał raczej do grupy tych mało wymagających - był bowiem dość płaski. Ewentualną trudność mogła stanowić jego długość i fakt, że w zasadzie nie było żadnego wypłaszczenia stromizny - trzeba było cały czas piąć się w górę. Wspinając się na górę zerkałem od czasu do czasu na otaczający mnie krajobraz, a jeszcze mocniej na przeciwległy pas drogi. Chciałem wyłapać ewentualne zagrożenia na zjeździe, ale ku swojemu zadowoleniu takich nie znalazłem :-) Niebawem byłem już na parkingu, gdzie przystanąłem na kilka chwil. Niedługo po moim przyjeździe podjechało kilka autokarów i zrobiło się tłoczno i lekko jarmarcznie. Watahy turystów pieszo i na rowerach ruszyły w górę, a ja za nimi. Minimalnie żałowałem, że dałem sobie tak zapchać szlak podczas swojego postoju, ale tak fajnie pośmigaliśmy z szoską, że bardzo szybko cały ten tłum zostawiliśmy za sobą :-) Zaczęły nas otaczać bardzo ładne widoki! Miałem w planach kilka przystanków w drodze powrotnej i tak też zrobiłem :-) Tymczasem czekało mnie jeszcze pokonanie wyraźnie większego nachylenia tuż przed szczytem, ale podobnie jak cały podjazd i tu metry uciekały miarowo i po niecałych pięćdziesięciu minutach podjazdu, powitał mnie szczyt :-) Gdy już się tu znalazłem, ogarnęła mnie lekka tęsknota za rodzinką... Tego się już chyba nie wyzbędę... ;-)
Nie zabawiłem tu długo, gdyż jednak ciekawszy był krajobraz widoczny z drogi. Poza tym na pewno będę chciał wrócić tu latem i być może trafić na lepszą widoczność z góry :-) Mogłem też jednak pokusić się o zabranie aparatu - jak to się już utarło, na szosowych wyjazdach robię zdjęcia komórką. Ruszyłem w drogę powrotną, zatrzymując się dość często. Rower nie trzymany hamulcami bardzo szybko nabierał prędkości! :-) Jechałem bardzo ostrożnie, nie chcąc robić draki wśród pieszych turystów :-) Od parkingu ruchu nie było jednak praktycznie wcale, więc mogłem w końcu puścić klamki! :-) Cały zjazd trwał około pięciu minut i był jednostajny, bez nagłych spowolnień czy przyśpieszeń. Po całej górze spodziewałem się jednak większego wow - nawet MXS zrobiłem nie tu, a podczas dalszego etapu dzisiejszego wyjazdu :-) Całe wzniesienie było naprawdę łagodne i przez to raczej mało wymagające. Prawdziwe wyzwanie czekało na mnie, gdy ruszyłem dalej. Po takich drogach w Czechach jeszcze nie jeździłem! Były w opłakanym stanie, a na szosie czuć to było jeszcze bardziej! No dramat... Gdy minąłem już najgorszy etap, mogłem w końcu zacząć cieszyć się jazdą i super pogodą :-) Na jednym ze zjazdów minąłem jakiegoś rowerzystę, grzebiącego coś przy swoim rowerze. Postanowiłem zawrócić i okazało się, że to młodzieniec z Głuchołaz, któremu łańcuch wbił się między szprychy. Zaoferowałem pomoc, ale i bez tego świetnie sobie poradził :-) Dalej trafiłem na jakiś remont miejskiej drogi, ale to już nie wybiło mnie z jazdy zbyt mocno. Na wlocie do miejscowości Branna natknąłem się jednak na samochodowy korek... Podjechałem na sam przód, by sprawdzić co jest tego przyczyną. Jak to u Czechów bywa, o zamknięciu drogi lub innych utrudnieniach, człowiek dowiaduje się gdy widzi szlaban, lub podobną zaporę już na własne oczy... Tym razem okazało się, że droga jest zamknięta z powodu wyścigu motocyklowego - jak się później dowiedziałem - były to mistrzostwa Czech zabytkowych motorów :-) Początkowo zostałem wprowadzony w błąd. Według uzyskanej informacji, droga miała być zamknięta jeszcze przez ponad godzinę! Na szczęście gdy sam zasięgnąłem języka u źródła okazało się, że nie do piętnastej, a jedynie maksimum piętnaście minut ;-) Mogłem odetchnąć... :-) Zamieniłem też kilka zdań z dwoma Polakami, którzy przyjechali tu specjalnie na ten wyścig. Ogólnie podczas całego dzisiejszego wyjazdu, mijałem ogromną ilość różnej maści motocykli! Bardzo dużo, a może nawet i większość z nich pochodziło z Polski :-) W końcu ruszyliśmy i przez moment czułem się jakbym sam brał udział w takowym wyścigu! Zarówno zza pleców, jak i z przeciwka mijały mnie tylko motocykle! :-) To było dość niecodzienne uczucie :-) Po przejechaniu dosłownie kilkuset metrów jeszcze niedawno zablokowanej ulicy, odbiłem w bok niestety ponownie ładując się na nawierzchnię o bardzo wątpliwej jakości... Dodatkowo daleko za skrzyżowaniem (znowu to samo!), ustawiony był zakaz wjazdu, ale z wyjątkiem więc postanowiłem go przejechać. Okazało się, że powodem był remont jednego z pasów ruchu. Jechałem znaczne poniżej szosowych możliwości, starając się maksymalnie wybierać nierówności. W pewnym momencie wstałem, by lekko odciążyć tylne koło i nagle poczułem, jakby zachowywało się jakoś dziwnie. Momentalnie poczułem lekką adrenalinę i szybko zerknąłem w tył! Uff... Opona była cała... :-) Usiadłem ponownie i dosłownie po kilku sekundach poczułem coś na przodzie. O nie! KAPEĆ!!! Znajdowałem się chyba w najgorszym możliwym miejscu...! Jeszcze nie w Polsce, a już na najdalej wysuniętym etapie czeskiego odcinka! Nie tracąc animuszu wysłałem do Aneczki SMSa o treści "mam kapcia, nie mam dętki" ;-) i spróbowałem napompować koło. Niestety - dętka ani trochę nie trzymała! Nie powtórzę portugalskiego manewru... Począłem prowadzić rower z uniesionym przednim kołem. Finalnie miał po mnie podjechać Łukasz... Całkiem szybko napotkałem trójkę Czechów i zapytałem ich o możliwość naprawy gdzieś tu w okolicy, ale w oddalonym o prawie cztery kilometry mieście miał być jedynie zakład motoryzacyjny. Była sobota, więc nawet nie wiedziałem, czy będzie otwarty i czy w ogóle uda mi się go znaleźć. W różnych odstępach czasu minęło mnie jeszcze dwóch Czechów, ale żaden zupełnie się mną nie zainteresował... Ja również nie miałem zamiaru zatrzymywać żadnego z nich. Dla kontrastu - już w mieście - nawiązałem krótką i sympatyczną rozmowę z Polakami siedzącymi w małej kawiarence. Inicjatywa wyszła z ich strony mimo, że nawet nie patrzyłem w ich kierunku! Oni również nie wiedzieli przecież, czy jestem Czechem, Polakiem, czy przedstawicielem innej nacji, a jednak reakcja była zgoła odmienna! Dodatkowo nie byli rowerzystami, w przeciwieństwie do mijanych jeszcze poza miastem osób! Rower niosłem to podchwytem, to na ramieniu, a finalnie najlepiej szło się trzymając baranka w dolnym chwycie i wyprostowanych ramionach. Trochę żal mi było tego defektu i faktu, że zaplanowana trasa nie została w pełni zrealizowana... Szło mi bardzo dobrze! Na Pradziadzie chciałem być o jedenastej, a po jedenastej już oddalałem się od podnóża tej góry. Granicę z Polską zakładałem przekroczyć najpóźniej o siedemnastej, a dziesięć po byłem kilka kilometrów od niej - po prawie trzygodzinnym marszu! Dodatkowo praktycznie wcale nie odczułem wjazdu na najwyższy szczyt Wysokiego Jesionika, a perspektywy dla dalszej trasy były optymistyczne! Najgorsze wzniesienia miałem już za sobą, jeszcze tylko graniczne pasmo i od Złotego Stoku byłoby zdecydowanie bardziej płasko, gdzie prędkość jazdy znacznie by wzrosła...! Ba! Już od Starego Mesta nawierzchnia była wprost do śmigania! To wszystko powodowało bardzo duży niedosyt, ale póki co koncentrowałem się na marszu. W porównaniu z rowerem dystans biegł, a raczej przechodził bardzo mozolnie :-) Pod koniec zaczęły mi już dokuczać achillesy. Wkrótce - na jedną serpentynę przed granicą - nadjechał Łukasz i zaczęliśmy pakować się w drogę powrotną do domu. Niestety samochodem... 

Na granicy. Dzień uroczo budzi się do życia, a ja w szczęśliwej perspektywie całego dnia na rowerze :-)


Już za Krnovem :-) Oj... Przypomina się portugalski start! :-)


Nove Herminovy. I jak się tu nie zatrzymać? ;-)


Kilka kilometrów przed Bruntalem i ponowne skojarzenie z Portugalią :-) Przypomina mi się, jaki jechałem obładowany w porównaniu z dzisiejszym ekwipunkiem. To było szalone! :-)


Wylot z Bruntala - już widać dzisiejszy najwyższy punkt mojego wyjazdu :-) A cel, to oczywiście przekroczenie bariery trzystu kilometrów! :-)


Przed godziną dziewiątą słońce już grzało :-) Czas zdjąć termoaktywną koszulkę :-) Droga niestety pozostawiała wiele do życzenia...


Na granicy parku krajobrazowego. Jedzie się jednak nieciekawie, bo nawierzchnia słabo nadaje się na szosę...


Podjazd przed Karlovą Studanką. Droga niestety bez zmian, choć staram się cieszyć okolicą :-) Gdy zatrzymuję się na chwilę, zupełną ciszę przerywa dzięcioł. Podnoszę głowę i widzę... wiewiórkę ;-) 


W oczekiwaniu na start! ;-)


Na podjeździe nie bardzo mam ochotę na zatrzymywanie się, ale robię jeden wyjątek :-) Okolicę obserwuję z siodełka, koncentrując się jednak bardziej na samym podjeździe, który z mojej rowerowej perspektywy jest nawet ciut ciekawszy :-)


Przystanek przy parkingu. Trochę tłoczno, trzeba znaleźć kawałek miejsca i moment odpowiedni do ponownego startu :-)


Już na szczycie! :-)


W drodze powrotnej zatrzymuję się jeszcze w wytypowanych wcześniej miejscach :-)


Z powrotem u podnóża :-)


Choć droga daje popalić szosce, ruszam na dalszy etap! Cel jeszcze wciąż przed nami! :-) 


Adolfovice i całkiem ciekawe ogłoszenie. Chyba faktycznie więcej dziś widziałem Polaków, niż Czechów ;-) 


Wciąż w górskich klimatach :-)


Ładny kościółek za Ramzovą :-)


Branna. Mistrzostwa Czech Zabytkowych Motocykli :-)


Znów na wyżynie :-)


Niestety w końcu to nastąpiło... Koło poddało się nawierzchni... Pompowanie nic nie daje, dętki nie mam...


Chwila wytchnienia przy za centrum Starego Mesta nad Sneznikem.


Patent na ramię gotowy - zaraz to ja będę "wiózł" rower ;-)


Już chyba po zawodach :-) Na drodze same polskie rejestracje... :-)


I tak kocham swój rower :-)


Pod polską granicą trzy godziny od defektu - godzina siedemnasta. O tej godzinie zamierzałem najpóźniej przedostać się do Polski na rowerze. Jak nic była ogromna szansa na zrobienie dziś zakładanego dystansu! Trochę szkoda...


Dane wyjazdu:
175.98 km 0.00 km teren
07:06 h 24.79 km/h:
Maks. pr.:62.73 km/h
Temperatura:1.3
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Na Surowinę przez... Zlate Hory! :-)

Sobota, 30 kwietnia 2016 · dodano: 13.10.2016 | Komentarze 0

Obudziłem się tuż przed piątą. Wstałem o piątej, ubrałem się, zjadłem banana i spakowałem graty. Pochodziłem też dwie chwile po balkonie, aby sprawdzić temperaturę. Zdawało się, że jest bardzo OK :-) Na dole ruszał jakiś motocyklista, a z uliczki obok rowerzysta w odblaskowej kamizelce. Dzień budził się do życia :-) 



Na dole okazało się, że wcale nie jest tak ciepło. Jeszcze przed mostem na obwodnicy oglądałem się za siebie, aby sprawdzić jak słońcu idzie wstawanie. Podnosiło się niemrawo, a ponadto wszędzie było widać wilgoć z nocy i było jasne, że temperatura będzie rosła bardzo powoli. Temperatura na liczniku wciąż spadała... Siedem, pięć, trzy, dwa... W Reńskiej Wsi zacząłem już mocno odczuwać niską temperaturę. Mimo to jechałem dalej, ale między wioskami stawałem kilka razy, starając się rozgrzać skostniałe palce. Musiałem to robić, ale cena była wysoka, gdyż momentalnie się wyziębiałem, zbierając później mroźne smagi na cały korpus. Bywało, że strzelałem zębami! Dodatkowo żuchwa z mrozu ścisnęła mi się tak, że była twarda jak kamień! Również usta mi nabrzmiały. Mróz wyciągał siły, oczy chciały się zamykać. Było wręcz dramatycznie! Troszkę cieplej zaczęło robić się przed Lisięcicami. Miałem też nadzieję na to, że ta miejscowość przestanie być przeze mnie słabo postrzegana, ale nie! Okazała się być jeszcze bardziej zdradliwa, niż do tej pory! W jej granicach zrodził się jeszcze jeden problem. Na wzgórzach dawałem rady nieco mocniej walczyć z mrozem, ale zjazdy były mocno wychładzające. Dodatkowo w dolinkach było jeszcze zimniej, więc w połączeniu z mroźnymi zjazdami walka z mrozem była jeszcze bardziej wyczerpująca. W końcu jednak dotarłem do granicy i mniej więcej w tym miejscu zacząłem odczuwać nieco wyższą temperaturę. Po dzisiejszym wyjeździe doszedłem do wniosku, że dziesięć stopni to już bardzo dobra temperatura na rower ;-) 
Prócz walki z mrozem na trasie widziałem królika, który uciekał przede mną na polu wzdłuż drogi. Przyznam, że poczułem się jak kojot ze Strusia Pędziwiatra ;-) Nie jechałem jakoś powoli, a ów królik jak włączył sprint, momentalnie nabrał prędkości na oko ze dwa razy większą od mojej :-) Szedł jak rakieta, po czym w ułamku sekundy skręcił o dziewięćdziesiąt stopni w lewo i tyle go widziałem :-) Tuż za granicą widziałem też młodego jelenia, oraz dwa myszołowy :-)
Jechałem na czuja, bo jak się okazało moja nawigacja ma chyba problem z dużymi śladami. Na całe szczęście pamiętałem nazwę jednej miejscowości przez którą miałem przejeżdżać i to uratowało tą trasę :-) Bardzo szybko zacząłem jechać wśród miłych dla oka widoczków :-) Słoneczko świeciło, naokoło wysokie pagórki i niewielki ruch samochodowy :-) To było to! :-) Przed Mesto Albrechtice trafiłem na remont drogi i dość spory kawałek jechałem po zerwanym asfalcie. Motocyklista na crossie wybrał wariant szybkiego przejazdu po leżącym obok polu ;-) Kierując się numeracją dróg odbiłem na Zlate Hory. Krajobraz wciąż zachęcał do kręcenia, a sam wjazd do Zlatych Hor był bardzo szybki ;-) Tuż przed rozpoczęciem wspinaczki na Biskupią Kopę zatrzymałem się, by napić się po raz pierwszy. Gdy wziąłem ustnik do ust poczułem, że usta nie mają swoich naturalnych właściwości. Wciąż były lekko nabrzmiałe i ociężałe po porannym mrozie!
Podjazd na szczyt nie stanowił problemu :-) Parking był zawalony samochodami, ale wcale mnie to nie dziwiło :-) Długi weekend ;-) Poza tym na trasie spotkałem całkiem sporo samochodów na polskich "blachach". Liczyłem na dobry zjazd ze szczytu. Wiedziałem już, że od tej strony asfalt był w dużo lepszym stanie :-) Początkowo - za sprawą serpentyn - było całkiem spokojnie, ale w niedużej odległości od podnóża, na łagodnych łukach pozwoliłem sobie na nieco więcej :-) Fajnie! :-) Na prostej dopadł mnie wiatr w twarz ;-)
Po dość monotonnym kręceniu, znalazłem się na drodze w kierunku Prudnika. O dziwo było tu bardzo spokojnie! W samym Prudniku zamierzałem zrobić małe zakupy, ale nie natrafiłem na żaden mniejszy sklep po drodze, a poza tym ruch był tu bardzo duży! Korzystając z powrotu do macierzystej sieci skontaktowałem się też z Aneczką i znów rozpocząłem rowerowy marsz :-) Droga do samego Opola nieco mi się dłużyła. To był co prawda znany mi bardzo ładny asfalt, ale długa nitka aż po horyzont odbierała nieco motywacji do dalszej jazdy. W końcu też trafiłem na sklep spożywczy! Niestety z pieczywa na szybko mieli tylko 7-days'y. No cóż... Po zjedzeniu tego czułem, jakbym miał jamę ustną całą wysmarowaną masłem. Nie polecam. Prócz tego dopadł mnie też lekki kryzys. Całe szczęście wjeżdżałem już do Opola i jazda zrobiła się bardziej ciekawa ;-) O dziwo nie straciłem tu nawet zbyt dużo czasu :-) Czekała mnie jeszcze tylko dziurawa leśna droga za Czarnowąsami i już byłem u celu! :-) 

Postój za Urbanowicami. Słońce jeszcze leniwe... Naokoło ślady nocnego przymrozku.


Tuż po zmianie baterii w nawigacji dostrzegam w trawie ślimaka. Czy to może być przypadek? ;-)


Kilka kilometrów za granicą. Droga wręcz błaga o to, by ją przejechać ;-)


Dwa koniki w okolicach Hermanovic.


Hermanovice po nawrocie :-) Zaczynamy wspinaczkę :-)


Zlate Hory, które w ostatnim czasie widuję dość często ;-)


Długi weekend ;-)


Jindrihov. Tyle razy przejeżdżałem wzdłuż Osoblahy, ale nigdy nie zrobiłem tu zdjęcia. Pora to nadrobić :-) Prócz tego wprawiałem się w jedzeniu podczas jazdy na rowerze :-)


Droga wojewódzka numer 414. Przystanek w nienaturalnym środowisku dla szosy ;-)


Dane wyjazdu:
187.92 km 0.00 km teren
08:06 h 23.20 km/h:
Maks. pr.:40.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Częstochowa

Sobota, 19 lipca 2014 · dodano: 20.07.2014 | Komentarze 0

Z zamiarem wyjazdu do Częstochowy, nosiłem się już od kilku lat. W zasadzie zamysł ten pojawił się jeszcze za młodych czasów Kosi. Wczoraj ni z tego, ni z owego rzuciłem hasło i wieczorem, zacząłem leniwie przeglądać mapy. O poranku czekały mnie perypetie spaniowo-bidonowo-czasowe :-) Nie mogłem ruszyć się z łóżka. Gdy już je opuściłem (z czynną pomocą Karolka ;-) ) okazało się, że po ostatnim wyjeździe zapomniałem wyjąć bidony z koszyków. Wszystkie dodatkowe czynności, przekładały się na opóźnienie na starcie. Ostatecznie wyjechałem jakoś o ósmej trzydzieści, żegnany przez rodzinkę, spoglądającą na mnie z balkonu :-) 



Początek trasy chciałem przejechać na luzaka, wmawiając sobie, że mam cały dzień do dyspozycji. Nie wiadomo jednak kiedy, średnia urosła bardzo szybko. Dzień zapowiadał się słoneczny, pogodny i bardzo ciepły - wręcz gorący. W Ujeździe nieco pobłądziłem na własne życzenie, ale wziąłem to za dobrą monetę - dodatkowy dystans, bo być może uda się przekroczyć dwieście kilometrów :-) Trasa GPS mówiła co prawda co innego, ale cóż szkodziło mieć nadzieję? ;-) Gdy już wjechałem na trasę, zaczęło się bicie kilometrów. Szło mi to całkiem sprawnie, choć momentami koszulka mocno powiewała na wietrze. W Słupsku sfotografowałem ciekawy kosz do gry w piłkę, czego nie zrobiłem jadąc tędy ostatnim razem. W zasadzie, to trasa na tym etapie była układana pod ten kosz ;-) W Toszku natknąłem się na roboty drogowe, ale dla Antka nie były one problemem :-) Później miałem za to duży spokój, bo kierowane objazdem samochody, praktycznie wcale nie nękały mnie na tym odcinku drogi. Ja natomiast prułem równiutkim asfaltem :-) Za Tworogiem zacząłem już odczuwać pierwsze symptomy lekkiego zmęczenia, ale świetna leśna droga mocno zachęcała mnie do jazdy! :-) Muszę również wspomnieć o tym, że od samego początku wyjazdu obserwowałem nawierzchnię pod kątem ewentualnego przejazdu szosówką :-) Tak, tak... ;-) W Koszęcinie zjechałem do pałacu, obecnie siedziby Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk". Otoczenie, oraz pogodowa aura, dawały bardzo fajny klimat :-) W jednej z przedczęstochowskich miejscowości doszedłem młodzieńca na wysłużonym rowerze bez przerzutek. Mimo podjęcia próby, nie udało mi się go wyprzedzić! :-) Miałem co prawda już swoje kilometry w nogach, ale trzeba oddać, że młody mocno jechał! :-) Gdy zjechał z głównej, cały czas patrzyłem w jego stronę. Na szczęście odwrócił głowę. Pokazałem mu uniesiony kciuk. W odpowiedzi otrzymałem pozytywny i szczery uśmiech :-) Fajnie było :-) "Wyścig" odbył się przy prędkościach 30-35 km/h.  
Kilkanaście kilometrów przed Częstochową, wzmożył się ruch samochodowy. Dodatkowo zaplanowana przeze mnie trasa, prowadziła gruntową i wyboistą drogą. Na szczęście przejechałem ją w miarę szybko :-) Gdy już dotarłem na miejsce, odsapnąłem chwilę na murku i pokręciłem się po okolicy. Nie za długo, by móc w porę wrócić do domu. Wyjeżdżając obrałem inny wariant trasy. Asfalt był jednak dużo bardziej wskazany ;-) Niestety słońce waliło teraz z całych sił. W Dębowej Górze przystanąłem na dłuższą chwilę. Jadąc na otwartym trenie słońce jednak dosyć mocno dawało się we znaki. Wcześniej minąłem tablicę reklamową, pokazującą również temperaturę. Na wyświetlaczu odczytałem wartość 42,5 stopnia Celsjusza. Może nie warto w stu procentach wierzyć odczytowi, ale gorąco było na pewno! Po drodze spotkałem jeszcze cyklistę z Wodzisławia, pytającego o drogę. Pogadaliśmy krótką chwilkę. Przed Tworogiem postanowiłem skorzystać też z rozmieszczonych wzdłuż leśnej trasy miejsc postoju. Na chwilę słońce schowało się za chmury. W Tworogu zatrzymałem się na zakupy, pożywiając się też przeterminowaną maślanką ;-) W panujących warunkach uznałem, że jest mi to obojętne ;-) Poza tym, to tylko jeden dzień, a jaka oszczędność w portfelu ;-) Dalej połykałem kilometry, a gdy dotarłem do Toszka, poczułem się, jakbym już prawie był w domu :-) Postanowiłem zrezygnować z objazdu zbiornika w Pławniowicach i udać się prosto do domu. Gdy wyjeżdżałem z Ujazdu, usłyszałem skierowane do mnie "cześć!". Odwróciłem głowę i po chwili dobierania skojarzeń, rozpoznałem kolegę ze szkoły średniej. Cóż za spotkanie! Nie zatrzymywałem się jednak już, jadąc dalej przed siebie. Dojazd do domu od Blachowni, to była już formalność. Aneczka czekała na mnie przed blokiem... z zakupami gotowymi do wtachania na samą górę ;-) Nie ma to, jak zgrać się na mecie ;-) 

Przy Kanale Gliwickim. To dopiero początek wyjazdu... :-)


Nieopodal Jeziora Pławniowickiego. Grafficiarze ostrzegją ;-)


Sławny i jakże oryginalny kosz do gry w piłkę ;-)


Super fajna droga w lesie za Tworogiem.


Kościół pw. Jana Chrzciciela w Bruśku, datowany na koniec XVII wieku, będący częścią szlaku architektury drewnianej województwa śląskiego.


Znajomy widok :-) Jakbym był u siebie ;-)


Pałac w Koszęcinie. Za oknami przy szlabanie grała muzyka i hulały dziewuchy :-)


Nieopodal miejsca postoju.


Po krótkiej przerwie ponownie na trasie :-)


Na Jasnej Górze :-)


Przystanek w Dębowej Górze. Słońce mocno dawało z samiusieńkiej góry.


Kilka kilometrów dalej, na kolejnym postoju. Na szczęście już w lesie, nie na otwartej przestrzeni.


Pomnik w Koszęcinie, poświęcony Walentemu Roździeńskiemu.


Jedno z wielu miejsc postoju, rozlokowanych na super fajnej drodze nieopodal Tworogu.


Sławna maślanka zakupiona w Tworogu ;-)


Postój na wysokości wsi Wiśnicze. W oddali żniwa na całego :-)


Dane wyjazdu:
153.04 km 0.00 km teren
07:11 h 21.30 km/h:
Maks. pr.:52.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Całodniowe (za)kręcenie :-) A jednak można! :-)

Sobota, 7 czerwca 2014 · dodano: 10.06.2014 | Komentarze 0

Piątkowy wieczór i pół nocy, spędziłem na myśleniu o trasie :-) W końcu jak jest już okazja do tego, aby wyjechać na cały dzień(!) na rower, trzeba mieć choćby jakiś minimalny zamysł :-) Po głowie chodził mi Pradziad, ale te sto czterdzieści kilometrów chyba narysowałem jadąc marzeniami, także trasę na sobotni wyjazd - dużo bardziej rekreacyjną -  nakreśliłem dopiero około pierwszej w nocy :-)



Z domu wyjechałem o godzinie dziewiątej. Na samym końcu azotowego skrótu, drogę przebiegła mi mała myszka, a w azotowym lesie, coś większego zbiegło w przydrożne krzaczki. Słońce już grzało mocno, więc w ciągu dnia, należało spodziewać się wysokich temperatur.



Po drugiej stronie asfaltowej drogi, zjechałem na leśny dukt, jadąc tędy po raz pierwszy. Tutaj zwierzątek było jakby więcej, tylko bardzo szybko uciekały na mój widok. Żuczka i biedronki nie chwyciłem aparatem :-) Mknąc dalej przed siebie - zadowolony z tego, że droga okazała się malownicza i bardzo przejezdna - napotkałem grzejącego się na niej gada! Gdy do niego podszedłem, po chwili zaczął grozić mi językiem! :-)



Końcówka trasy była mocno telepiąca, za sprawą kamieni w roli tłucznia, ale sam wybór trasy, był całkiem dobry :-) Polną drogą dojechałem do znanego mi asfaltu.



Za Rudzińcem czekał mnie chłodniejszy etap trasy, czyli jazda w lesie. Jadąc miarowo i z wysoką średnią, dotarłem do Pławniowic.



Na swoje szczęście, miałem całkiem inne plany, niż smażenie się na plaży, także zaraz po ciekawej jeździe wzdłuż brzegu i zrobieniu pamiątkowego zdjęcia plaży, udałem się w dalszą drogę. Myśl o czekającym mnie dystansie, nadawała mi fajnego ciągu do jazdy :-) Przy Słupskim zbiorniku, wystraszyłem jakiegoś dużego, szarego ptaka, przypominającego nieco czaplę. Ciekawe...



Po krótkim postoju, ruszyłem w dalszą drogę, mijając powieszony niecodziennie kosz do gry w piłkę - tuż przy głównej drodze. Wyglądało to tak, jakby asfalt miał tu grać rolę parkietu :-) Niestety nie zatrzymałem się na fotkę, doceniając po jakimś czasie fakt, że droga w kierunku Toszka, została wyremontowana! :-)
Na rynku w Toszku ostro dawało z góry. Temperatura dziś była naprawdę wysoka - już w azotowym lesie przypomniałem sobie o tym, że chyba jedyne czego nie wziąłem, to wody do polewania sobie głowy. Sam Rynek był bardzo spokojny. Praktycznie zero ruchu, w zasadzie pojedynczy ludzie. Co innego na zamku :-) Przy bramie przywitał mnie miły pan, na gościńcu w budynku obok, grała swojska muzyka i śpiewali jacyś ludzie. Nawet studnia wydawała z siebie jakieś odgłosy :-)



Odjeżdżając stamtąd, skręciłem w kierunku kościoła, z którego również wydobywały się muzyczne dźwięki. Poza tym od mojej wizyty na Rynku do teraz, zauważałem jakiś młodzieńców z gitarami w futerałach na plecach. Czyżby muzyczne miasto Toszek? :-)



Puściłem się w dół, szybko nabierając prędkości. Zjeżdżając z głównej zerknąłem jeszcze na wieżę zamku, a później mogłem zaobserwować raczkujące polskie źródła energii odnawialnej - wiatrak nawet się nie kręcił :-)



Jadąc dalej, minąłem Górę Sylwii, a zaraz za Sarnowem, krajobraz stał się jakby bardziej znajomy. No jasne! To przecież tędy jechałem Kosią! :-) W Świbiu już wszystko było jasne! Czy te gołąbki nie są znajome? :-) Idąc za doświadczeniem, założyłem też okulary, aby tym razem nie dostać owadem w oko ;-)



Złowrogich owadów nie napotkałem :-) Były za to piękne widoki :-)



Wkrótce dotarłem do polnego rozwidlenia. Według śladu miałem jechać na wprost, ale droga nie była zbyt zachęcająca. Na swoje szczęście raptem kilka metrów dalej zauważyłem rower, do połowy schowany w krzakach. Jego właściciel, udzielił mi może nie wyczerpujących wskazówek, ale jasnych na tyle, że śmiało wjechałem na początkowo zarośnięty trawą trakt. Później okazało się, że był jednak dobrze przejezdny :-)



Kielcza powitała mnie ślubem w tutejszym kościele, oraz ładnym zabytkowym drewnianym domem. Od tego miejsca dzisiejsza trasa nabrała innego charakteru :-) Bardzo ładne szlaki, płynąca obok Mała Panew. Warto było tu przyjechać :-)



Gdy zatrzymywałem się po raz kolejny na zdjęcie (kaczki zdążyły się poderwać ;-) ), skarciłem się w myślach, że przecież jeszcze tyle dystansu przede mną, a ja co rusz staję. Jak jednak miałbym nie stawać, gdy po ledwie kilkudziesięciu metrach od spłoszonych kaczek, napotkałem łabędzie z młodymi i kolejne kaczuchy? I jak tu depnąć na pedały? Gdy wróciłem do roweru, zauważyłem siedzącą na prawym rogu dużą osę. Odgoniłem ją, na co ona usiadła mi na łokciu! Oj! Czyli jednak trzeba było depnąć! ;-)



Odbiłem w głąb lasu, gdzie mogłem pięknie śmigać pośród ślicznego lasu, dobrze opisanych szlaków, w ciszy i spokoju. Piękny dzień :-) Fragment trasy od Kielczy, aż do samego Krasiejowa - wyłączając jakiś asfaltowy odcinek, który można było przecież poprowadzić inaczej - wspaniale nadawał się na przyczepkowy wypad! Uznałem też, że następnym razem, gdy będę miał okazję jechać na rowerze do Opola, wybiorę właśnie dzisiejszą trasę i poznam ją jeszcze dokładniej :-) Przed Zawadzkiem, minąłem leśną sadzawkę, która momentalnie  skojarzyła mi się z roztoczańskim Czarnym Stawem.



Skojarzeń tego dnia było więcej :-) Już w Zawadzkiem, poprowadzona wzdłuż rzeczki alejka,  przypomniała mi o drodze rowerowej nad Dunajem w Bratysławie :-)



Po drugiej stronie głównej ulicy napotkałem ciekawy motoryzacyjny okaz, a już kilka minut później, mknąłem super fajną leśno-polną drogą. Co prawda czekał mnie po niej przejazd główną drogą, ale samochodów było jak na lekarstwo, a poza tym mógłbym pokonać nią nawet podwójny dystans, bo leśny szlak, który czekał na mnie za skrzyżowaniem, był po prostu wspaniały! To było kilka kilometrów, prostej, równej jak stół, asfaltowej leśnej drogi! Coś pięknego! :-)



Za Staniszczami Wielkimi ujrzałem pojazd kosmiczny! A co tam kręgi w zbożu! ;-)



Jechałem dalej, a nogi powoli zdradzały pierwsze objawy przebytej dziś drogi. Za plecami pozostawiłem połowę zaplanowanego na dziś dystansu. Dodatkowo poruszałem się po świeżo "wyremontowanej" szosie, posypanej obficie drobnymi kamyczkami, które skutecznie zwiększały opory toczenia. Zrezygnowałem też z jazdy po śladzie uznając, że mimo wszystko szybciej pokonam ten etap w miarę równą drogą, niż leśnym duktem. Przed Staniszczami Małymi i tak musiałem zarządzić odwrót, ponieważ ślad wprowadził mnie na łąkę, z ledwo widoczną dróżką :-) Na całe szczęście na nawigacji ujrzałem niebieski szlak, biegnący po drugiej stronie torów :-)



To był super strzał w dziesiątkę! Mknąłem bardzo fajną asfaltową i równą drogą, szybko pokonując dystans :-) Nawet zdjęć nie zrobiłem, zatrzymując się dopiero ze dwa kilometry przed Krasiejowem :-)



W Krasiejowie przywitały mnie bociany i pustki w lokalnym sklepie :-) Powoli kończyły mi się zapasy napojów.



Korzystając z okazji pokręciłem się też po bliskiej okolicy, a poczynione obserwacje doprowadziły mnie do wniosku, że w czasach gdy żyły dinozaury, nie było dentystów. A przynajmniej nie było dobrych dentystów! ;-) Ubytki jak się patrzy!



Mając nadzieję na utrzymanie dobrej passy, zrezygnowałem z jazdy po śladzie, wjeżdżając ponownie na szlak. Ta... Tym razem była to wąska ścieżyna! :-)



Nie powodując po drodze żadnej kolizji, dojechałem szczęśliwie (i szczęśliwy :-) ) do Ozimka. Pokręciłem się przy zabytkowym moście i ruszyłem w dalszą drogę. Temperatura wciąż była wysoka :-)



Jechałem żwawo asfaltem, gdy nagle mnie olśniło - i to tak, jakbym dostał w łeb dla otrzeźwienia :-) No przecież ja tu niedawno byłem! :-) Zatrzymałem się przy moście na bliźniacze zdjęcie, ale już później - za zabudowaniami - trochę z czasowej przekory, już nie przystawałem mimo, że troszeczkę było mi żal, nie popatrzeć jeszcze raz na znajome już, fajne widoczki.



Niesiony żądzą uzupełnienia bidonów, dotarłem do Szczedrzyka. Wszystkie sklepy były pozamykane, ale otwarty był lokal, który już raz ratował mnie i Aneczkę :-) Napoje były tylko butelkowane, ale w tamtej chwili wcale mi to nie przeszkadzało :-) Odjechałem trochę dalej i zacząłem mocować się z pierwszą zawleczką.



Nagle ręka mi odskoczyła i w palcach trzymałem już samo kółko. Kapsel pozostał niewzruszony! Jakoś nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło... :-) Włączając małe pokłady nadziei, zabrałem się za drugą butelkę. Udało się :-) Gdy piłem przypomniało mi się, o napisie pod kapslem... Taa... Jakbym tego nie wiedział... ;-)



Czekał mnie teraz leśny dukt, którym bardzo sprawnie dotarłem do Niwek - niepisanego celu mojego dzisiejszego wyjazdu. Na miejscu natrafiłem na zbierające manatki grupy kolarskie. Widać jakieś zawody tu były. Ciekawe jak zawodowcy poradziliby sobie z sakwami ;-) Przystanąłem przy charakterystycznym pomniku i korzystając z okazji, dałem trochę odpocząć nogom.



Zwracając się w kierunku powrotnym miałem przeświadczenie, że cały czas będę jechał asfaltem. Tak było tylko na początku :-) Za Dębską Kuźnią czekał mnie leśny trakt, pokryty gdzieniegdzie kałużami, który skutecznie zmniejszył moją prędkość podróżną :-)



Cały czas szukałem też jakiegoś sklepu. W Dańcu byłem o włos, rozmawiając nawet z ekspedientką ;-) Jechałem jednak dalej, w pewnym momencie napotykając przy drodze ciekawy domek ;-)



Na dobrze wyposażony i otwarty sklep - zgodnie z oczekiwaniami - trafiłem dopiero w Izbicku. Uprzejmie podziękowałem za zakupy i z poczuciem ulgi uzupełniłem bidony, wsłuchując się w rechot dobiegający z pobliskiej sadzawki.



Temperatura dawała się we znaki, a poza tym brak napojów troszkę wyssały ze mnie energii. Postanowiłem nie ryzykować i zatrzymać się na kilka chwil w cieniu. Miejsce znalazłem całkiem fajne ;-)



Znów trafiłem na znajome mi miejsce :-) Co by nie było, znajdowałem się już całkiem blisko domu :-)



W Ligocie Dolnej, zjechałem z asfaltu zgodnie ze wskazaniami nawigacji. Polna droga usiana była kamieniami i na krótkim postoju przy kapliczce przemknęło mi przez myśl, czy nie wrócić na główną ale uznałem, że skoro już tu jestem, będę kontynuował jazdę tą drogą. Opłacało się! Widoki wynagrodziły mi wysiłek :-)



Zjazd również był kamienisty, dlatego nie mogłem nabrać prędkości. Wjechałem w las, czując trochę zmęczenie podjazdami. Przystanąłem na granicy rezerwatu. Dopiero teraz czekał mnie podjazd. Też mi się zachciało Góry św. Anny! :-) W nogach miałem już ponad sto trzydzieści kilometrów. Dałem rady i na szczycie nawet nie czułem zmęczenia :-) Również mój dzielny kompan wcale, a wcale nie narzekał :-) Na leśnym skrzyżowaniu ponownie wróciły wspomnienia z któregoś z poprzednich wyjazdów :-)



Wyjechałem z lasu podążając szlakiem. Nieopodal mijałem gospodarstwo, z którego kiedyś wyskoczyły na nas psy. Szybko czmychnąłem alejką przy autostradzie i już praktycznie byłem na Górze św. Anny :-)



Gdy dotarłem w pobliże sanktuarium, postanowiłem zjechać do wieży widokowej, którą miałem zamiar zobaczyć. Nachylenie na zjeździe było tak duże, że bez pedałowania wykręciłem MXS wyjazdu! W drodze powrotnej dopiero dałem sobie wycisk - przez kilkanaście sekund podjazdu zapiekły mnie nawet mięśnie :-) Widok z podwyższenia był raczej taki sobie i chyba nawet bardziej podobał mi się nasz bąbelkowy :-)



Zjeżdżając już w kierunku Leśnicy, troszeczkę zrobiło mi się szkoda tego, że to już koniec. Zdecydowanie jednak przeważało poczucie szczęścia, spełnienia, przed oczami migały wspomnienia o odwiedzonych miejscach, a nawet troszkę już chciałem być z rodziną. Próba pokonania MXS się nie powiodła! W Leśnicy nie mogłem odmówić sobie wizyty na wodnej ulicy :-) Fajnie było schłodzić oponki po całodniowej ciężkiej gonitwie :-) Wyjazd zakończyło brawurowe wyprzedzanie ciągnika w Kłodnicy ;-)



Dane wyjazdu:
153.31 km 0.00 km teren
07:28 h 20.53 km/h:
Maks. pr.:53.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Kosia

Biskupia Kopa, czyli podjadę, czy nie podjadę? ;-)

Sobota, 5 czerwca 2010 · dodano: 05.09.2010 | Komentarze 0

To pierwsza tak daleka wyprawa w tym sezonie. Na wyposażeniu licznik, bidon i plecak Kelly's Raft z bukłakiem KWB-09, no i oczywiście aparat :-)

TRASA: Koźle -> Większyce -> Radziejów -> Bytków (nie przez Pociękarb) -> Urbanowice -> Gościęcin -> Kózki -> Ciesznów -> Lisięcice -> Biernatów -> Pomorzowiczki -> Kietlice -> (CZ) -> Osoblaha -> Petrovice -> Zlate Hory -> (PL) -> Jarnołtówek -> Pokrzywna -> Dębowiec -> Trzebina -> Dytmarów -> Laskowice -> Racławice Śląskie -> Klisino -> Kietlice -> Królowe -> Lisięcice -> Pociękarb -> Koźle

Wyjazd około godziny 8, choć chwilę po opuszczeniu osiedla przypomniałem sobie o bidonie (ech ta moja skleroza... ;-) ). Trasa przebiegała spokojnie aż do Lisięcic, gdzie musiałem spojrzeć na mapę. Do granicy z Czechami dotarłem po dwóch godzinach ze średnią 25 km/h. Zakładałem sobie czas 2,5 h.
Po przekroczeniu granicy jechałem spokojniej - około 15 - 20 km/h. Za miejscowością Petrovice chciałem zjechać z asfaltu, aby podjechać na Biskupią Kopę szlakiem, ale... po kilkuset metrach owy szkak się skończył (albo to ja się zgubiłem? ;-) ), więc postanowiłem wrócić :-) Podjazd zaliczyłem na trzy raty, choć aż tak straszny nie był :-) Co prawda w planach chciałem wbić się na sam szczyt, ale nie mogłem sobie odmówić zjazdu po asfaltowej drodze - to było świetne! :-))






Decydując się na zjazd miałem zamiar podjechać na szczyt od polskiej strony, ale po przekroczeniu granicy okazało się, że jest już dosyć późno - była 14:00. Niestety z powodu niedostatecznego oznakowania dróg straciłem nieco czasu, aby wydostać się do krajowej "czterdziestki" w okolicach Laskowic - te same przyczyny były powodem nadłożenia drogi w okolicach Kietlic. Następny "punkt oporu" znalazł się w miejscowości Lisięcice (przez którą już przejeżdżałem, żeby było śmieszniej :-)) ) - niby mała mieścina, a skrzyżowań w cholerę... Kilka razy musiałem pytać o drogę. Gdzież to podział się mój zmysł orientacji??? Warto dodać, że w dawnych czasach miałem epizod z bieganiem na orientację... ;-) Do domciu dotarłem około godziny 19.