Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Całodniowe (za)kręcenie ;-)

Dystans całkowity:3958.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:160:54
Średnia prędkość:24.60 km/h
Maksymalna prędkość:65.55 km/h
Liczba aktywności:17
Średnio na aktywność:232.86 km i 9h 27m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
257.26 km 0.00 km teren
10:12 h 25.22 km/h:
Maks. pr.:64.27 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Drugi dzień zapierdzielanki :-)

Niedziela, 9 września 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

Kilka dni temu uświadomiłem sobie, że nie byłem w tym roku na swoich ulubionych serpentynkach w Czechach, aż tu nagle przypomniałem sobie, że przecież już od jakiegoś czasu miałem tam wytyczoną trasę, która czekała na dobry moment do startu! Dziwnym trafem postanowiłem ją wykorzystać w połączeniu z "prawie czterysetką" zupełnie też zapominając, że przecież będzie ona biegła przez owe serpentynki! Przypomniałem sobie o tym podczas wczorajszej jazdy i mocno się z tego powodu ucieszyłem! :-) Decyzję o ewentualnym starcie pozostawiłem sobie jednak na dzisiejszy poranek. Wszystko zależało od tego, w jakim stanie obudzę się po tak wymagającej trasie. Prawdę powiedziawszy, to w sobotni wieczór wcale nie miałem na nią ochoty ;-)
Poranek nie był wcale najgorszy ;-) Oczy w kolorach patriotycznych - biało czerwone - czyli było lepiej ;-) Nóżki fit i nawet plecy nasmarowane przed snem przez Aneczkę zupełnie nie doskwierały :-) No to startujemy na serpentynki! :-)



Trasę rysowałem już dość dawno temu i nie pamiętałem jej dokładnego przebiegu. Wyprowadziłem się przez to niepotrzebnie na obwodnicę bo okazało się, że dojazd do krajowej "czterdziestki" wytyczyłem sobie wioskami. Postanowiłem zatem zawrócić w kierunku Koźla - rondo w Reńskiej Wsi było co prawda rowerowo przejezdne, ale wracając się nie musiałbym kręcić nadmiernie po bocznych drogach. W trasie była to już zupełnie inna jazda niż wczoraj :-) Widać było to od razu po prędkości podróżnej :-) Wiatr nie przeszkadzał, było cieplej i ładnie świeciło słońce. Zabrałem ze sobą nowe okulary i przeźroczyste szkła (wschód i zachód będę miał za plecami) i od razu jechało się bardziej komfortowo :-) Byłem co prawda jeszcze "wczorajszy", ale mimo tego nie odczuwałem braku świeżości w nogach i kolejne miejscowości mijały mi raczej szybciej, niż wolniej :-) Na wlocie do Głogówka zwolniłem przed trzema samochodami stojącymi na remontowych światłach. Zacząłem je mijać z prawej strony. W międzyczasie zapaliło się zielone światło, dwa pierwsze samochody zaczęły ruszać, aż tu nagle z ostatniego otworzyły się drzwi pasażera po mojej stronie! Wysiadła z niego młoda niewiasta, a ułamek sekundy później z przedniego fotela pasażera, prawdopodobnie jej matka. Żadna z nich zupełnie nie zauważyła mojej obecności! Całe szczęście, że byłem daleko i kontrolowałem sytuację. Dojechałem do nich spokojnie i udzieliłem kulturalnej "porady", choć mowa była tylko o braku przejścia w tym miejscu. O drzwiach już nie wspominałem... Zapominając szybko o sprawie nabrałem prędkości i za ostatnim skrzyżowaniem przed rondem wstałem z siodełka i energicznie zacząłem deptać na pedały. Rower zareagował od razu! Dosłownie dopadłem do ronda, które przemknąłem jak na moje warunki ekstremalnie szybko i zupełnie bez żadnych obaw o wywrotkę, czy coś podobnego! Ludzie idący chodnikiem widzieli mnie dosłownie przez moment! To było piękne! :-) Rozpędzając się w dół, zostałem wyprzedzony przez samochód. Tak łatwo się nie dam! Ogień i bez cienia wątpliwości cudownie i przy dużej prędkości pokonałem zakręty na wylocie z miasta! Świetny początek dnia ;-) Na przystanku w Laskowicach zrobiłem sobie wymianę odzieży i praktycznie byłem już w Prudniku, gdzie oprócz objazdu zamkniętego mostu, napotkałem również zamkniętą główną ulicę :-) Momentalnie podjechałem do funkcjonariuszy i zapytałem o drogę, uzyskując szybką poradę i bonusowe ostrzeżenie, abym uważał na kocie łby :-) Faktycznie telepotało, ale dzień był tak piękny, a perspektywy trasy tak miłe, że w zupełności mi to nie przeszkadzało :-) Ba! Nie martwiłem się również tym, że pokluczyłem trochę bardziej, niż to było konieczne ;-) W Głuchołazach podjechałem sobie na stację benzynową, oglądając przy okazji grupki motocyklistów i ceny produktów na stacyjnianych półkach, wyższe ze trzydzieści procent od sklepowych. Nie wiem co bardziej przyciągnęło moją uwagę choć biorąc pod uwagę fakt, że fanem motorów raczej nie jestem, to wniosek nasuwa się sam... ;-)
Za Głuchołazami czekał mnie nudniejszy etap trasy, a przynajmniej tak go sobie przedstawiałem. Już kilka razy tędy jechałem, a poza tym to co najlepsze dzisiejszego dnia, było już tak blisko, że taka zwykła jazda po zwykłej drodze i to jeszcze prostej, to jakoś tak nie bardzo mnie ciekawiła... ;-) Mijałem miejscowość za miejscowością, mijały mnie motory i z tyłu i z przodu, na horyzoncie już widać było co trzeba, a podjazdu jak nie było, tak nie było? ;-) Troszkę mi się to dłużyło ;-) W końcu przystanąłem bardzo sprytnie na przystanku i wtedy okazało się, że jestem już w Beli pod Pradziadem, a to przecież już tutaj! ;-) Przystanek okazał się sprytny, bo było to ostatnie takie miejsce przed podjazdem. Mogłem więc przysiąść, spokojnie zjeść, odsapnąć :-) Mimo postoju od samego początku czułem się na podjeździe nieco zmęczony. Wczorajszy dzień, a także dzisiejsze kilometry musiały odcisnąć swoje piętno. Nie było jednak najgorzej :-) Przystawałem co prawda kilka razy, ale sam szczyt osiągnąłem całkiem szybko, momentami nawet dokręcając na nawrotach :-) Fajnie było znów się tu znaleźć :-) Przygotowałem się na zjazd pod kątem odzieżowym, uzupełniłem wodę w bidonie i już gnałem w dół! Praktycznie od samego szczytu jechał za mną samochód, lecz nie był w stanie mnie wyprzedzić. Jeśli nawet trochę doszedł mnie na prostej, to nie miał szans na nawrotach, które ja pokonywałem już coraz pewniej i trochę szybciej, niż wtedy gdy zaczynałem przygodę z szosą. Jeszcze muszę poprawić technikę, ale "czucie" mam już dużo lepsze, podobnie jak i pewność siebie :-) Finalnie po zakończeniu zjazdu ów samochód był daleko za mną :-) Niestety był też jeden negatywny aspekt, a mianowicie na jednej z prostych jeden z motocyklistów wyprzedził mnie w dość agresywny sposób. Wystraszyłem się i zjechałem do prawej na tyle gwałtownie, że na ułamek sekundy wprowadziłem tył roweru w niewielkie drgania, które oczywiście szybko opanowałem. Wśród stada owiec zawsze może trafić się jedna czarna. Żeby było śmieszniej, wjeżdżając tu wspominałem przez chwilę kulturę motocyklistów, którą było widać gdy jechałem tędy po raz pierwszy. Nic to, trzeba jechać dalej, bo dzień piękny! :-)
Za Koutami już na płaskim jeszcze fajnie dokręcałem i rozpędziłem się na tyle mocno, że w Loucnej musiałem się zatrzymać, aby ustalić którędy powinienem jechać :-) Nie ma to jak jazda z nawigacją ;-) Ostatecznie zjechałem z głównej drogi i może miałem na tej bocznej jakieś tam wyboje i przejazdy kolejowe, ale za to było też spokojniej :-) Za Rapotinem ponownie czekały mnie podjazdy i tutaj już wyraźniej brakowało mi świeżości. Na ostatnim etapie już wyglądałem przełęczy, a tu co chwilę jeszcze jakaś hopka wyskakiwała... ;-) Zaczęły mnie też już męczyć wszechobecne motory. Dziś mijały mnie nie tylko na serpentynach wysoko w górach, ale w zasadzie na całej trasie od rana. Mimo tych "niedogodności" w głowie miałem myśl, że Morawy to jednak są bardzo urocze... :-) W Bruntalu zatrzymałem się na wciągnięcie jedzonka i nogawek i po odsapnięciu ruszyłem w dalszą drogę :-) Ostatni duży podjazd miałem już za sobą i faktycznie gdy wyjechałem z miasta, warunki zaczęły mi sprzyjać. Tempo mocno wzrosło i dystans gdzieś uciekał :-) Zdążyłem tylko przez chwilkę popatrzeć na małego jelonka, stojącego w niewielkiej odległości od drogi, nie wykazującego raczej większych obaw o swoje istnienie :-) W Krnovie nawet się nie zatrzymywałem, choć miałem zamiar ubrać tam kurtkę i cyknąć zdjęcie charakterystycznemu ratuszowi. Uciekałem w kierunku granicy i już witałem się z gąską, aż tu... światła! Na szczęście zielone, ale znów trzeba było radykalnie zwolnić :-) Faktycznie przypomniałem sobie od razu, że tu przecież też remontują drogę. Za zakazem wjazdu postanowiłem zaryzykować, ale tym razem mi się to nie opłaciło - nie było możliwości przejazdu, czy choćby przejścia bokiem i musiałem się wrócić, na objeździe tracąc czas, tempo, a zyskując wertepy, przełomy i gruchotanie roweru. Szkoda gadać. Wracając na główną od razu sobie to obiłem, trzymając dobre tempo. W Głubczycach nie widzieli mnie długo ;-) Zatrzymałem się dopiero za Grobnikami, a wcześniej na wylocie z tej wioski policzyłem sobie, że kwalifikację do MRDP mam już zdobytą :-) Wjeżdżając tam na krótki podjazd, zauważyłem po swojej lewej tym razem dorosłego osobnika gatunku jeleniego ;-) Stał wysoko na polu, na tle łuny zachodzącego słońca. Epicko ;-) Tymczasem na poboczu nagle zrobiło się ciemno :-) Ubrałem kurtkę i dalej z ochotą zacząłem rwać asfalt :-) To był dobry etap. Nie czułem żadnych dolegliwości, a świadomość tego jak jestem już blisko, pchała mnie jeszcze mocniej do przodu :-) Podobnie jak i wczoraj, pomogła też znajomość trasy - mimo pojedynczych uskoków, nie musiałem martwić się o nawierzchnię drogi. Pawłowiczki były dla mnie pewną niewidzialną granicą. Będąc tam, mogłem czuć się już jak u siebie. Ruch samochodowy - mimo, że i tak był niewielki - zupełnie już zamarł. Całą szerokość pasa miałem dla siebie. Ja, rower i ciemność. No może niezupełnie, bo widziałem już Ankę, nie wspominając o łunach światła z miejscowości położonych na widnokręgu ;-) Wkrótce nastała zupełna jasność - ze świateł ulicznych latarni ;-)

Ponownie na trasie :-)


Nowe zakamarki Prudnika :-) Faktycznie kocie łby ;-)


A wczoraj było tu tak ciemno... :-)


Pradziad na horyzoncie :-)


Przystanek w Beli pod Pradziadem ;-)


Pniemy się w górę :-)



Już na szczycie :-)



O to ustrojstwo (czyt. salonka ;-) ) mijało mnie na podjeździe :-) Ciekawy egzemplarz :-)




A ten jegomość mijał mnie gdzieś na trasie ;-)


Tutaj również ciekawy okaz :-) W okolicy były jeszcze Porsche-gorsche ;-)




I zaś pod górę... ;-) Między Sobotinem, a Starą Viesią ;-)








Przystanek na ogarnięcie odzieży i bagażu :-)


Chodziło mi to po głowie i faktycznie już tu byłem! :-)


Bruntal :-) Jedzenie, gacie i wio w drogę! :-)


Biorąc pod uwagę adnotację pod znakiem, postanowiłem zaryzykować przejazd. Niestety tym razem mi się to nie opłaciło... :-)



Już czas na przytrokowanie lampek.



Pawłowiczki i ostatni (odwiedzony) przystanek na trasie ;-)



Dane wyjazdu:
381.59 km 0.00 km teren
15:38 h 24.41 km/h:
Maks. pr.:61.07 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Prawie czterysetka ;-)

Sobota, 8 września 2018 · dodano: 10.12.2018 | Komentarze 0

Wakacje przeszły jak burza, a moje rowerowe plany na czterysetkę pozostały nie zrealizowane. A to brak czasu, a to brak pogody, a to inne zajęcia i wydarzenia i zleciało... W międzyczasie zdążyłem się już nawet zapisać na tegoroczny maraton i po prostu chciałem sprawdzić się na jakimś dłuższym wyjeździe. Wyrysowałem sobie zatem dość wymagającą trasę, ale jakoś dziwnie nie miałem zacięcia, aby w ogóle wybierać się na rower...



Wstałem o trzeciej trzydzieści pięć z zamiarem wyruszenia równo o czwartej. Udało się ruszyć piętnaście minut później, niż zakładał plan. Nocna jazda była całkiem spoko, choć przejazd przez las przed Twardawą był nieco straszny ;-) Oczywiście tylko pół-żartem :-) Dość szybko okazało się jednak, że zrobiłem błąd nie zabierając ze sobą nowych okularów i przeźroczystych szkieł, gdyż pogoda (a miało być słonecznie) zapowiadała się zupełnie inna, niż się tego spodziewałem. Finał był taki, że moje stare, posklejane okulary, przejechały cały dzień na torbie, zamiast na nosie... Drugim błędem było pozostawienie w domu sprawdzonej bluzy z długim rękawem i spakowanie tylko nowych i nie sprawdzonych jeszcze rękawków(!). Nie bardzo zdały egzamin w panujących warunkach. Co innego nogawki, z których byłem bardzo zadowolony :-)
Pierwszy etap jechało się bardzo słabo. Cały czas wiał przeciwny wiatr, który nie odpuszczał aż do Złotego Stoku, ale jego odczuwalność tam była mniejsza z uwagi na podjazdy. Inaczej pewnie dalej miałbym przed sobą ścianę. Jeszcze wcześniej, bo przed Prudnikiem, zaczął padać deszcz i przeszedł przed Nysą. Oczywiście zamówione ochraniacze na stopy również zostały w domu, ponieważ wydawały mi się zbyt ciasne, a biorąc pod uwagę zapowiadaną pogodę, postanowiłem ich po prostu nie brać. Efekt był taki, że przez kolejne kilka godzin jechałem z mokrymi stopami, gdyż temperatura również nie była na tyle wysoka, aby mogły szybko przeschnąć w trakcie jazdy. Mimo tych niedogodności i faktu, że od kilku dni zabierałem się mentalnie za ten wyjazd jak pies do jeża, bardzo cieszyłem się z jazdy :-) Perspektywa takiego dystansu na siodełku, trudności trasy i zobaczenia nowych, potencjalnie ciekawych miejsc, była naprawdę pozytywnie nastrajająca :-) Gdy za Kłodzkiem zjechałem z drogi wojewódzkiej w kierunku Radkowa, coś mnie tknęło. Ja tu chyba już byłem... Przejechałem jeszcze dystans liczony w metrach i byłem już praktycznie pewien! Oczywiście! Antek i wyprawa do Czech kilka lat temu! :-) Gdy zobaczyłem kierunkowskaz prowadzący do jednej ze spółek giełdowych o której wtedy czytałem, nie miałem już żadnych wątpliwości :-) Nieopodal zatrzymałem się na małe zakupy uprzedzając sam siebie, aby przed zapięciem roweru sprawdzić kod. Nie używałem tego zapięcia od dawna i nie byłem pewien kombinacji. Oczywiście w automatycznym odruchu przypiąłem rower i po sekundzie nastąpiła chwila konsternacji...! Na szczęście udało się odblokować zabezpieczenie za pierwszym razem ;-)
Gdy nabrałem już trochę sił, czekał mnie podjazd na Drogę Stu Zakrętów :-) Cieszyłem się z faktu, iż będę wjeżdżał na nią tam, gdzie po raz pierwszy jechałem nią Antkiem... :-) Ten znak i ściana drzew robią w tym miejscu niezły klimat. Jakby się dosłownie wjeżdżało do innego świata... :-) Sam podjazd poszedł mi całkiem sprawnie, ale nie odnalazłem "antkowej" skały, choć prawda była też taka, że też się za nią nadmiernie nie rozglądałem :-) Wiedziałem co mnie jeszcze dziś czeka i że czas mi ucieka :-) Oczywiście na tyle na ile mogłem, starałem się podziwiać otoczenie i zauważyłem jeszcze kilka ciekawych punktów, które przeleciały mi koło oczu, gdy tu ostatnio gnałem w drugą stronę ;-) Nie było też sarny, pozującej do zdjęcia jak w dwa tysiące jedenastym ;-) Niestety były też okresy gorsze, których się co prawda spodziewałem wiedząc, w jakim stanie jest momentami ta droga, natomiast był taki odcinek, że przez wyboje o mały włos się nie przewróciłem, tak mocno mną telepało. Gdy już dotarłem do równego asfaltu i odpuściłem hamulce, dałem się ponieść grawitacji! :-) Tyle co zacząłem cieszyć się zjazdem, a już na jednym z pierwszych zakrętów zauważyłem porozsypywane kamyczki! Składałem się już w ten zakręt i trochę kosztowało mnie wyprowadzenie roweru na prostą, a przed oczami przez ułamek sekundy miałem już widoczną tuż przede mną przepaść :-) Uff... Skończyło się tylko na lekkim podejściu serca do gardła ;-) Wiedziałem już, że może tu być różnie, więc kolejne zakręty pokonywałem już z nieco większym zapasem bezpieczeństwa :-) Na ostatniej prostej bardzo kulturalnie wyprzedziło mnie jakieś ładne BMW na "OK", ale później za to wlekło się niemiłosiernie trzydzieści na godzinę, mocno mnie hamując. Nie było jak tego wyprzedzić, a samochód zjechał z drogi dopiero przy parku, a ja znów nie zrobiłem sobie zdjęcia z którymś z instrumentów mimo, że taki plan był ;-)
Dalsza droga poszła mi nad wyraz sprawnie, choć gdy robiłem sobie przystanek zaraz za Kudową wiedziałem, że czas bardzo mocno mi się kurczy. Miałem tego świadomość na tyle, że gdy zjechałem już z "krajówki" w kierunku Polanicy Zdroju, nie zatrzymałem się ani nawet na jedno zdjęcie, jadąc bardzo malowniczą drogą, ze strumyczkiem po jej boku. Muszę dodać, że aby się tu dostać, trzeba było aż osiemnaście razy przejechać przez przejazd kolejowy ;-) Wkrótce dojechałem do Bystrzycy Kłodzkiej, robiąc tam zakupy i chwilę odpoczywając od tutejszych dolnośląskich patatajów ;-) Chyba dobrze się stało, że zdecydowałem się na postój tutaj, bo później jak się okazało czekał bardzo już dla mnie wymagający podjazd - miałem już grubo ponad dwieście kilometrów w nogach. Warto jednak było tu wjechać... :-) Przepiękne widoki i super fajny zjazd w dół! Niestety końcówka zjazdu już nieco gorsza, bo zgodnie z tym co przepowiadał wujek z pewnej amerykańskiej korporacji, był tu remont nawierzchni i trzeba było pożegnać się z dalszym pruciem powietrza :-) Dodatkowo znak mówiący o pracach drogowych został umieszczony już za zakrętem i lekko zaskoczony sytuacją (bo przecież nie pamiętałem, że to właśnie tutaj remont będzie ;-) ), musiałem zdecydowanie chwycić za klamki :-) Poza tym samo Stronie Śląskie wydało mi się bardzo przyjemnym do mieszkania miejscem :-) Oczywiście w okolicy nie obyło się bez brukowanego odcinka, który musiałem wręcz pokonywać środkiem drogi, ale z moim dzisiejszym nastawieniem do tej trasy, był to raczej smaczek :-) (a "raczej", bo jednak kilka wulgaryzmów poleciało ;-) )
Już powoli witałem się z granicą państwa. Była niby tak blisko, a jeszcze tak daleko... Nie miałem już świeżości. W pewnym momencie minęły mnie cztery samochody na "OK". Zacząłem się zastanawiać, czy wracają do Kędzierzyna. Może bym się z nimi zabrał? ;-) Byłem już zmęczony trasą, a perspektywa dalszych kilometrów, rychłego końca dnia i tego co mnie jeszcze czekało, nie stawiała mnie w najlepszym położeniu :-) W końcu jednak wbiłem się na przełęcz, łyknąłem kilka razy z bidonu i ponownie zacząłem deptać na pedały :-) Opłaciło się, bo droga na której dwa lata temu złapałem chyba najboleśniejszego kapcia w swojej karierze, była świetnie odremontowana! Dosłownie jechało się jak po stole! Pod górę co prawda i już z przystankami, ale jednak równo i bez wybojów! Dodatkowo otaczające mnie widoki sprawiły, że zdecydowałem się na ponowne odwiedzenie tych okolic w przyszłym roku. Nie są to Alpy, czy inne Malediwy, ale swój niezaprzeczalny urok te okolice mają! I kropka. W Brannej podobnie jak dwa lata temu, natknąłem się na sporo motorów. Mijały mnie też w dużych ilościach na trasie. Czyżbym ponownie trafił na ten sam wyścig? Dobrze chociaż, że tym razem nie musiałem czekać na przejazd zawodników :-) Zatrzymałem się tylko na zdjęcie i słysząc na polu obok polskie dialogi, przywitałem się słowami "dzień dobry". W odpowiedzi dostałem zaproszenie na wódkę i wyrazy współczucia, że "musiałem" (co do cholery?!? ;-) ) tyle kilometrów na rowerze przejechać ;-) No ludzie... Ja to kocham przecież ;-) Było miło, ale czas naglił :-) Zrobiło się też już wyraźnie chłodno i robił się z tego problem. Na podjazdach temperatura ciała wzrastała, by na zjeździe już lekko mroźny wiatr smagał mnie po całym ciele. Przed Jesenikami poczułem już ból w lędźwiach. Nic, tylko przewiałem sobie plecy! A jeśli to będą korzonki? W jakim stanie jutro się podniosę? Co z jutrzejszym wyjazdem? Ostatnie pytanie było już z serii retorycznych bo wiedziałem, że jak bym się nie czuł, to i tak na rower pójdę. Tymczasem zjechałem na Rejviz i zatrzymałem się na znajomym mi przystanku. Była dziewiętnasta dwadzieścia i już zaczynało robić się ciemno. Chwilę biłem się z myślami, ale ostatecznie odpuściłem... Pomyślałem o dzieciakach i o tym, że może ryzyko nie jest jakoś nadmiernie duże, ale zawsze jakieś jest. Szybki zjazd po ciemku, to jednak w pewnym stopniu niewiadoma, a ja miałem już sporo w nogach, odwrotnie proporcjonalną ilość czasu i perspektywę co najmniej dwóch podjazdów - w tym Rejviz w moim aktualnym stanie, byłby już mocno wymagający i czasochłonny. Zerknąłem jeszcze raz na coraz to bardziej czarne niebo i szybko podjąłem decyzję. Zrezygnowałem z zaplanowanej trasy, która obejmowała Rejviz, Biskupią Kopę i Głubczyce. Jednocześnie miałem pokorną świadomość tego, że w dzisiejszej dyspozycji, pełną dzisiejszą trasę z pewnością dałbym radę przejechać. Dłuższy dzień dałby mi jeszcze sporo zapasu.
Do Głuchołaz jechałem już bardzo swobodnie. Dobrze, że znałem trasę, bo lampka włączona na minimalny tryb nie zawsze dobrze oświetlała kierunkowe znaki, a nawigacji nie podświetlałem :-) Początkowo chciałem zatrzymać się na zakupy w Prudniku, ale szybko się poprawiłem - przecież w Głuchołazach miałem już sprawdzoną miejscówkę, więc po co kombinować? Szybko uknułem też chytry plan, że kupię tam dwa jogurty pitne. Takie, które jakiś czas temu naprawdę mi zasmakowały :-) Ta myśl trochę chyba nawet dawała mi mocy w pokonywaniu dystansu ;-) Podjazd za granicą jakoś dziwnie szybko przemknąłem :-) Jeszcze tylko kilka skrzyżowań i... jest! Ślicznie otwarty, piękny szyld! ;-) Wszedłem do sklepu i zacząłem szukać... Niemożliwe... I tu, i tu nie było... W końcu dojrzałem etykietki cenowe, a na półce nad nimi... PUSTĄ PÓŁKĘ! Nie było jogurtów pitnych! Byłem zawiedziony. Szybko jednak dorwałem jakiś zamiennik w płynie, co później finalnie okazało się być marnym zamiennikiem mleka z domieszką barwnika i czegoś tam jeszcze. Napisali też co prawda, że w kartoniku jest też glukoza, więc choć z tego się ucieszyłem, bo smakowało tak sobie :-) Mimo wszystko wątpliwie posilony, ruszyłem w dalszą drogę :-) Poza obszarem zabudowanym, mimo ciemności panującej dookoła, jechało mi się bardzo dobrze. Znajomość trasy bardzo ułatwiała jazdę i nie musiałem w zupełności martwić się o wyboje, czy inne wyrwy w asfalcie. W pewnym momencie - w odległości dość bliskiej ode mnie - ujrzałem błysk z okolic Zlatych Hor. Chyba jednak dobrze się stało, że zmieniłem trasę... Prudnik minąłem bardzo szybko, a za nim zacząłem zerkać na piękne niebo... W końcu można było podziwiać gwiazdy! Nie to co w mieście... Nie pozwoliłem sobie jednak na lot do gwiazd, ponieważ jednak trzeba było patrzeć głównie na drogę ;-) Wraz z upływem kilometrów coraz bardziej też doskwierało mi lewe oko, które dawało o sobie znać już od dłuższego czasu. Połową tego oka widziałem tak, jakby przyłożyć mi do niego folię. To nawet nie była mgiełka. Folia. Dodatkowo przez to jeszcze bardziej oślepiały mnie samochody, jadące co jakiś czas z przeciwka. Co by nie było praktycznie cały dzień, niczym nie chronione oczy były atakowane przez podmuchy wiatru. W domu okazało się, że miałem je czerwone jak szczur. Nie narzekałem jednak :-) Chyba po raz pierwszy dzisiejszego dnia, choć trochę kontrolowałem czas, a poza tym moje tempo mocno wzrosło. Plecy bolały i utrudniały ruch, ale dystans mijał bardzo szybko! Wjeżdżając na Pogorzelec, poklepałem Cabo po kierownicy... Daliśmy radę :-) Trasa jest do powtórzenia za rok! Będę raczej jednak chciał dostać się do Prudnika pociągiem, by ominąć nudny, wielokrotnie powtarzany już dojazd szosowy i aby móc dłużej cieszyć się pięknem górskich widoków :-)

Kto rano wstaje... Ten ma więcej do przejechania! ;-)


No i pada...


W drodze do Nysy... To chociaż sobie zjem ;-)



Oj... Kiedyś się tu działo ;-)



Kręcą się na maksa te wiatraki...


Już za Złotym Stokiem :-) Już lekko jesiennie...


Krótki techniczny postój za Kłodzkiem :-)


Radków. Lekki szok, bo inaczej tu wyglądało te kilka lat temu :-)


Brama do innego świata :-)


Pniemy się w górę :-)



Szybki przystanek za Kudową. Telefon do Aneczki i dyla w długą, bo czas ucieka ;-)



Miło się jechało ;-)


Wjazd do Bystrzycy Kłodzkiej :-)


Już zmęczony, a jeszcze tyle drogi w górę mnie czeka...


Ostatni zakręt przed Przełęczą Puchaczówka. W oddali na horyzoncie pięknie było widać góry...


Sienna otoczona górami :-)


Zaraz będzie mega zjazd ;-)


I znów mozolnie do przodu... ;-)


Niewiele dalej przystaję na jedzonko i konieczny odpoczynek.


Tak... Poznaję to miejsce ;-) Tym razem w końcu rowerem tu JADĘ! :-)



I znowu serca na trasie... :-)


Czyżbym odczarował to miejsce? ;-) Asfalt jak ta lala... Cudownie było jechać pośród takich widoków :-)



I znowu wyścig :-) A raczej po wyścigu, na szczęście ;-)


Wiatraki przy krótkim, ale lekko już morderczym podjeździe... :-)


Jesionik. Przystanek. Decyzja.


Przez chwilę w ciepełku ;-)


I historia zatoczyła koło... :-) W domku o dwudziestej trzeciej... :-)



Dane wyjazdu:
269.97 km 0.00 km teren
10:19 h 26.17 km/h:
Maks. pr.:50.82 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Częstochowa po raz drugi :-)

Piątek, 3 sierpnia 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Będąc jeszcze przed urlopem wiadomym już było, że jeszcze przed wyjazdem w góry, będę musiał podjechać do KK do jednego z urzędów. Padło na piątek, a przy okazji wyrysowałem sobie bardzo szybko trasę na całodniowy przejazd :-)



Poranek był przepiękny i od razu mocno nastroił mnie do jazdy :-) Niestety chyba podświadomie zacząłem się śpieszyć i po czasie znów zaczął dokuczać mi tył prawego kolana. W Opolu zacząłem kombinować, czy mógłbym ominąć zaplanowany przejazd przez Suchy Bór. Początkowo tak wytyczyłem sobie trasę, ale finalnie nie miałem ochoty tamtędy jechać. W końcu wróciłem do głównej drogi i ku mojemu zdziwieniu po mojej stronie ruchu był pas awaryjny, którym mogłem spokojnie jechać! Nie było go po przeciwnej stronie a pamiętam, że podczas sprowadzania Kośki przejazd tym wiaduktem nie należał do przyjemnych... Byłem już na trasie do Strzelec, ale wiatr nie dawał jechać! Co to się podziało ostatnio, że wieje mi on wciąż w twarz?!? :-) Jakoś to przetrwałem, a po drodze przypomniałem sobie, że przecież mogę zjechać wcześniej w kierunku Kędzierzyna, zamiast jechać samochodowym skrótem przez Strzelce :-) Kolejną zatem modyfikację trasy wprowadziłem bardzo szybko i niedługo potem byłem już na znanej mi drodze, prowadzącej na Górę św. Anny :-) Z jednej strony dziwnie się czułem wracając tu podczas "urlopu", a z drugiej widoczki tej okolicy ponownie fajnie mnie nastroiły :-) Zgodnie z planem nie wjeżdżałem na "Ankę", tylko udałem się ku porębskim serpentynkom :-) Przejazd przez kolejne miejscowości był już dość szybki, więc całkiem sprawnie dotarłem do Koźla, gdzie śmigiem załatwiłem urzędową sprawę :-)
W domu nie poszło mi już tak sprawnie, bo byłem tam chyba ze dwie godziny! Sam Kędzierzyn przejechałem już mniej przyjaźnie, bo ludzie tutaj chyba kompletnie zapomnieli o manierach na ulicy, drodze rowerowej, czy chodniku! Dramat... Na szczęście całkiem szybko wydostałem się na trasę, zapominając jednak ponownie, aby dać nogom się rozgrzać. Trasę do Toszka pokonałem dość sprawnie, a gdy już wjeżdżałem do miasta, rozległ się dzwonek mojego telefonu. Raz, później drugi, pięćdziesiąty, setny... I tak dalej :-) No tak, zapomniałem dać znać, gdy będę ruszał z domu i już trzeba było dzwonić na alarm... :-) Dalsza trasa zrobiła się trochę monotonna. Pamiętałem, jak przemierzałem tą drogę Antkiem, gdy była ona jeszcze w generalnym remoncie :-) Tymczasem dzień robił się bardzo upalny! Cały czas wiał mi też wiatr w twarz, ale gdy raz na sekundę przestał, dosłownie czułem jakbym znalazł się na patelni! Znaczy się z dwojga złego wolałem już wiatr :-) Jechało się ciężko, podobnie jak za pierwszym razem. Chyba nieprędko powtórzę tą trasę... :-) Coś nie mam do niej farta ;-) Widoczność za to miałem super! Przed Wielowsią dojrzałem na horyzoncie Górę św. Anny :-) Niebawem w Tworogu minąłem sklep gdzie - będąc na tej trasie poprzednim razem - kupiłem przeterminowaną maślankę, po czym wjechałem na prostą drogę w lesie, którą bardzo pozytywnie zapamiętałem sobie z ostatniego razu :-) Niestety wtedy nie widziałem mnóstwa(!) śmieci w rowach, a może wtedy ich jeszcze nie było? Żal było na to patrzeć. W Koszęcinie minąłem znany mi już zespół pałacowy i trochę szkoda mi było się nie zatrzymać, ale czas mnie gonił. Ogólnie poznawałem coraz to więcej miejsc, które mijałem poprzedniego razu :-) Tym razem dostrzegłem również banner informujący o sprzedaży irlandzkiego piwa. Oj, przydałoby mi się bardzo, bo gorąc był niesamowity! Ogólnie trasa do Częstochowy dość mocno mnie wymęczyła i gdy w końcu tam dotarłem, przed jednym ze sklepów wylałem na siebie końcówkę wody z bidonu, wypiłem trzy jogurty pitne i jeszcze uzupełniłem świeżą wodą. Wiedziałem, że nie do końca dobrze robię, pochłaniając na raz taką ilość, ale nie potrafiłem się oprzeć. Żar lał się z nieba...
Na miejscu nie pobyłem tak długo, jak to planowałem na początku. Miałem prawie godzinę opóźnienia! Trzeba było jeszcze wziąć pod uwagę powrót, bo jeśli do tego doszłyby takie warunki jak dotychczas, to spokojnie kolejną godzinę mogłem dodać do czasu przyjazdu. Ruszyłem zatem dość szybko, wcześniej jednak pozwalając sobie na odpoczynek u podnóża Jasnej Góry. Wylot z Częstochowy nie należał do najprzyjemniejszych etapów, podobnie jak i wcześniejsze poruszanie się tutaj, ale to było do przewidzenia. Gdy w końcu ponownie znalazłem się na trasie, trochę starałem się zwiększać prędkości, a z drugiej strony organizm domagał się już odpoczynku. Po jakimś czasie dostrzegłem, że po mojej prawej padał deszcz. Wcale nie tak daleko ode mnie. Dłuższą chwilę później, wraz z podmuchem wiatru z przeciwka, poczułem gorącą wilgotną woń deszczu. Chmury przysłoniły również słońce i zrobiło się trochę szaro. Póki co jechałem bez deszczu i po cichu liczyłem na to, że tak będzie już do samego końca :-) Zdałem sobie też sprawę z tego, że przed wyjazdem nawet nie zerknąłem na pogodę! :-) O dziwo jechałem jakiś spokojny :-) Dodatkowo pojawiło się też lepsze tempo :-) Na jednym z prostych odcinków przed Olesnem zbliżałem się do kolumny samochodów, jadącej z naprzeciwka. Przewodził jej TIR, a za mną nie jechało nic. Nagle z owej kolumny wyłonił się bus i rozpoczął manewr wyprzedzania. Ja od razu zdałem sobie sprawę z tego, że kierujący nie wyrobi się, aby wyprzedzić wszystkie pojazdy. Niestety skończyło się tym, że zmusił mnie do zjazdu na pobocze, TIRa do hamowania i użycia klaksonu. Okoliczności wskazywały również na to, że kierowca busa mnie widział. Takiego debila na drodze już dawno nie spotkałem. Nie przejmowałem się tym długo, docierając wreszcie do Olesna :-) Na wylocie przez kilka kilometrów jechałem po mokrym asfalcie i już było jasne, skąd ten deszczowy podmuch :-) Wyszło też słońce, a wraz ze zmianą nawierzchni na inną asfaltową, woda od razu zniknęła spod kół :-) Również w moje nogi weszły nowe siły! Miałem już w nich grubo ponad dwieście kilometrów, a dopiero teraz poczułem, że mogę uwolnić ich potencjał! Nie ograniczał mnie wiatr, a porządnie rozruszane mięśnie wręcz rwały się do dalszej pracy! Dosłownie chciało się jechać! Momentami prułem nawet powyżej czterdziestki, podciągając sobie jeszcze średnią całego wyjazdu :-) Zwolniłem po zjeździe z głównej drogi i finalnie będąc w Brynicy uznałem, że to jest punkt z którego rozpocznę wychładzanie organizmu :-) Do domu dotarłem w pełni satysfakcji z przejechanej trasy :-)

Cudny poranek! Mgła na okolicznych polach prezentowała się nadzwyczajnie!


Jeszcze dobrze nie wyjechałem, a już konieczny był techniczny postój na wymianę baterii w nawigacji :-) Fakt faktem nie zadbałem o to wcześniej.


Po zjeździe ze strzeleckiej trasy i w drodze w kierunku Góry św. Anny :-)


Fajowe widoczki w okolicy Góry św. Anny :-)



Góra św. Anny widziana z kierunku Dolnej :-)


Och jak dobrze, że zostawiliśmy to sobie na powrót! ;-)


W drodze do Częstochowy. Żar leje się z nieba!


Drzewka dawały nieco oddechu :-)


Powrót na super fajną leśną drogę :-)


Już trochę wymiękam, ale przecież się nie poddam! :-)


I kolejny ciekawy przystanek ;-)



Przystanek na jedzonko ;-)


Już u celu!






W trasie powrotnej :-)



Dane wyjazdu:
186.83 km 0.00 km teren
08:01 h 23.31 km/h:
Maks. pr.:64.92 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Nowy szlak na Rejviz :-)

Niedziela, 29 lipca 2018 · dodano: 09.12.2018 | Komentarze 0

Po wczorajszej prawie setce postanowiłem, że dziś wykręcę jeszcze więcej. Pierwotne plany na weekend nie wypaliły z powodu prognoz pogody, ale z drugiej strony mógł to być odpowiedni moment na rozpoczęcie przygotowań do startu. Nie wiem jeszcze co prawda, czy w ogóle wystartuję, ale byłoby dobrze być przygotowanym ;-) Trasę ułożyłem sobie jeszcze wczoraj. Po wizycie na działce u sąsiadów nie byłem co prawda pewien, o której uda mi się wyruszyć i czy w ogóle to będzie "rano", ale nie miało to dla mnie większego znaczenia. Optymistycznie zakładałem osiem godzin na przejechanie tej trasy, choć miałem też świadomość tego, że może być z tym różnie, więc założyłem sobie jeszcze godzinkę zapasu. Ostatecznie wyruszyłem lekko po jedenastej :-)



Początkowo jechałem spokojnie, choć organizm podświadomie starał się przyśpieszać. Dość szybko uzmysłowiłem sobie, że zapomniałem napić się jeszcze w domu przed wyjściem, więc mój plan na nawadnianie na trasie był już nieaktualny. Nie było jednak dramatu - po drodze miałem jeszcze Głogówek i Prudnik :-) Za Reńską Wsią minąłem się z jakimś chłopakiem ze wsi. Jechał na rowerze w przeciwną stronę, a na bagażniku miał jakieś pakunki otulone w niby moro. Wyglądało tak, jakby wybierał się na ryby. Wiatr wiał jak zwykle w twarz ale pocieszałem się, że jeśli taka sytuacja się utrzyma, to w drodze powrotnej będę miał podmuchy w plecy, więc jeśli siły pozwolą, to będę mógł jeszcze przycisnąć tym bardziej, że od Głubczyc nawierzchnia jest bardzo dobra :-) Wjeżdżając między wioski pedałowałem już bardzo fajnie i miarowo, choć wciąż jeszcze nigdzie się nie śpieszyłem :-) Za Urbanowicami widać już było pasma Gór Opawskich :-) Gdy zaś minąłem Trawniki, znalazłem się na odcinku, którego chyba nigdy wcześniej nie pokonywałem. Później co prawda minąłem na zjeździe jakąś kapliczkę, którą chyba gdzieś odszukałem w pamięci, ale pewności nie miałem :-) Nie było źle, bo asfalt bardzo dobrze nadawał się do jazdy :-) Niestety za Wróblinem wpakowałem się dosłownie w polną drogę...! Kiedyś tu był, ale chyba im go ukradli! ;-) Na całym odcinku do Kazimierza zauważyłem jeden(!) około metrowy placek asfaltu. Poza tym kamienie, żwir i masakra. Pod górkę prowadziłem rower, bo koła podczas jazdy ślizgały się tak mocno na nierównościach, że naprawdę groziło to wywrotką. Poza tym kilka razy usłyszałem też uderzanie kamieni o felgi, co również mi się nie podobało. Gdy już pokonałem ten nieszczęsny odcinek miałem wrażenie, że oddałem tam ogrom czasu, który mógłbym przeznaczyć na normalną jazdę. Jakby tego było mało ni stąd, ni zowąd zaczęły pojawiać się znaki kierujące na Głubczyce, a później znak informujący o granicy powiatu głubczyckiego. Przecież miałem jechać przez Głogówek, a na krajową "czterdziestkę" miałem wjeżdżać w Starych Kotkowicach... To gdzie ja do groma jestem?!? A może się zagapiłem i pojechałem zaplanowaną pętlę odwrotnie? Ale nie... Przecież wtedy nie uciekałyby mi kilometry z nawigacji... Niebawem minąłem jeszcze inny ciekawy znak, informujący o tym, że droga w kierunku Prudnika jest zamknięta za nieco ponad cztery kilometry. No ładnie. Jakbym miał wracać, to już razem osiem :-) Jak zwykle w takich sytuacjach i tym razem postanowiłem zaryzykować. Po czasie okazało się, że a i owszem jakiś remont czy budowa jest, ale droga była normalnie przejezdna... :-) Jechałem zatem dalej :-) Żar już grubo lał się z nieba! Gdy dotarłem do jakieś miejscowości spostrzegłem, że jakby okolica trochę znajoma. Byłem w Racławicach Śląskich! Nagle wszystko stało się jasne! Kreśląc trasę w "po działkowym" stanie wytyczyłem taką wersję, a w głowie później pojawiła się inna i stąd przekonanie, że miałem jechać przez Głogówek! Jeszcze przed wyjściem, gdy licząc kilometry do potencjalnych miejscowości, gdzie mógłbym uzupełnić bidony, nakreśliłem na szybko wersję przez Stare Kotkowice i Głogówek, co ostatecznie utrwaliło ją w mojej głowie. Przygotowanej całościowej trasy, wgranej na nawigację już przed startem nie oglądałem...! :-) Byłem na dobrej drodze - dosłownie i w przenośni ;-) Na początku ostatniej prostej między zabudowaniami, pozdrowił mnie jakiś starszy chłopak, z dużymi białymi słuchawkai na uszach. Wyglądał dość nietypowo :-) Odpowiedziałem mu szczerze i z uśmiechem :-) Co by nie było, od samego początku tego wyjazdu miałem radość w sobie! :-)
Za Racławicami asfalt nieco się popsuł. Może nie było najgorzej, ale poprzeczne pęknięcia, chropowatość i wciąż silny przeciwny wiatr, odbierały mi energię do żwawszego poruszania się naprzód. Wkrótce jednak znalazłem się na "krajówce", praktycznie od razu mijając tamtejszą wiatę przystankową. Siedział na niej jakiś chłopak, o ścianę oparta była szosa. Swoim zwyczajem uniosłem rękę w pozdrowieniu i gdy owa twarz znikała mi już za murkiem zdałem sobie sprawę z tego, że być może jest ona mi znajoma. Jakby na potwierdzenie tego postanowiłem zawrócić, czego zwykle przecież nie robię. A co tam. Najwyżej zrobię z siebie pajaca ;-) Nie było jednak takiej potrzeby, bo faktycznie tą osobą okazał się być znajomy :-) Świat jest bardzo mały! :-) Pogadaliśmy chwilę i ruszyłem dalej, bo przez te wiatry i polne przygody moja średnia nie była taka, jakbym tego chciał - czas powoli mi się kurczył, a przecież miałem jeszcze przed sobą wszystkie podjazdy :-) Do Prudnika doleciałem z jeszcze gorszym wiatrem, a dodatkowo temperatura już mocno dawała w kość. Nie chciałem za bardzo polewać głowy, aby do Głuchołaz zachować zapas wody w ostatnim bidonie. Zamknięty most objechałem znanym mi przejazdem na małym mostku i w zasadzie tyle mnie widzieli ;-) Zaczynałem się jednak męczyć. Wiatr który w zasadzie od samego początku nie dawał wytchnienia, rosnąca wciąż temperatura, która już teraz stawała się małym wyzwaniem (gdzie podziała się moja odporność?) i dodatkowo jakieś dziwne problemy żołądkowe spowodowały, że zatrzymałem się na moment w cieniu w Łące Prudnickiej. Trochę wody poszło na głowę, dając nieco ulgi. Miałem nieco ponad dziesięć kilometrów do Głuchołaz. To nie było dużo, a i w nogach nie miałem nie wiadomo ile. Warunki były jednak takie a nie inne, a poza tym jednak mając za punkt odniesienia dalekie przejazdy ubiegłoroczne, czy te sprzed dwóch lat nie pamiętałem o tym, że wtedy jeździłem jednak ogólnie więcej. Teraz przejazd, stop, przejazd, stop. To nie służy budowaniu wydolności, a wręcz przeciwnie. Ostatecznie postój w Głuchołazach załatwił temat i ruszyłem z nowymi siłami :-)
Gdy ujechałem kawałek po czeskiej stronie, wiatr jak gdyby się uspokoił. Z drugiej strony to akurat tutaj nie miało to dla mnie aż tak wielkiego znaczenia, bo przecież i tak zaraz miałem wjeżdżać na górkę ;-) Przed rozpoczęciem wspinaczki postanowiłem zatrzymać się jeszcze na mostku nad strumykiem. Jakiś czas wcześniej ot jakoś pomyślałem sobie co by było, jakbym upuścił telefon do wody. Gdy cykałem fotki zza barierki miałem to w pamięci, aż tu nagle za moimi plecami usłyszałem jakiś dziwny dźwięk, który lekko mnie wystraszył. To jakiś Czech którego wyprzedzałem dwie chwile wcześniej, próbował chyba zwrócić moją uwagę, a później zagadać. Ale by było, jakbym faktycznie upuścił ten telefon... :-) Ruszyłem początkowo rozpędzając się na prostej, a następnie miarowo pokonując podjazd. Spodziewałem się trudniejszego podjazdu niż tego biegnącego główną drogą, ale z czasem zacząłem zastanawiać się, czy aby nie jest on jednak łatwiejszy. A może to moja słaba pamięć tamtejszej trasy w połączeniu z aktualną dyspozycją? Co by nie pisać, na pewno czułem się o niebo lepiej niż wtedy, gdy wspinałem się na Rejviz wraz z pijanym Czechem ;-) Nawierzchnia raz była lepsza, raz gorsza i co prawda nie nadawała by się do zjazdu z uwagi na wiele nierówności, dołków, kamyczków i tak dalej, ale na podjeździe nie miało to już takiego znaczenia :-) Poza tym otoczenie bardzo umilało jazdę :-) Strumyk, lekkie odgłosy lasu i jego zapach! Poza tym od czasu do czasu jakiś odsłonięty odcinek nakazywał chwilowy postój :-) To była ciekawa alternatywa :-) Już na szczycie pozdrowiłem jakiś dwóch Polaków i schłodzony po chwilowym postoju, rzuciłem się w dół, wbijając od razu najmocniejsze przełożenie :-) Przez samą miejscowość przejechałem raczej spokojnie, ale później było już szaleństwo! Zjazd był po prostu mega! Naprawdę warto było tu przyjechać! :-) Energetycznie pobudzony zwróciłem się na skrzyżowaniu ponownie wgłąb Czech, znów lekko pnąc się w górę. To był jeszcze nieznany mi odcinek, ale po głowie chodziła mi koncepcja, w którym miejscu mogę wyjechać. Było tu bardzo spokojnie, a ponadto dowiedziałem się o tutejszej rudzie żelaza i zobaczyłem przydrożną jaskinię ;-) Na szczycie zatrzymałem się na chwilę. Widok był zacny :-) Zjazd stąd był również udany, a asfaltowe zawijasy mogły być naprawdę bardzo przyjemne, lecz całość psuła niestety jakość nawierzchni. Nie mogłem się przez to optymalnie rozpędzić, ale z drugiej strony wcale mi to nie przeszkadzało :-) Finalnie na główną wróciłem faktycznie w miejscu, o którym wcześniej myślałem, rozpoczynając podjazd już stricte w kierunku Zlatych Hor :-) Nie wiedziałem, czy to moja dyspozycja (również uśmiechnięto-psychiczna ;-) ), czy może skleroza, ale tym razem ów podjazd wydał mi się zdecydowanie krótszy niż tak jak zapamiętałem go dotychczas. Dodatkowo połykanie metrów umilał widok gór po mojej prawej stronie :-) Poza tym już cieszyłem się na zjazd do Zlatych Hor! Pamiętałem, że był od dość stromy i co ważne - dłuugi! :-) Nie pamiętałem jednak jaka tu była nawierzchnia, zresztą nie pamiętałem też kiedy tu poprzednim razem byłem, a przecież od tamtego czasu wiele się mogło zmienić ;-) Gdy w końcu grawitacja zaczęła mi pomagać, nie miałem zamiaru zbytnio zaprzątać sobie głowy tymi rozterkami, dzięki czemu zaliczyłem kolejny super mega fajny zjazd! :-) Było co prawda trochę wybojów (których wypatrywanie utrudniały zaparowane okulary), dwa czy trzy razy nawet nieco bardziej niż trochę, ale generalnie tutaj odjechałem! Fizycznie i psychicznie! Ostatnie zawijasy na przedmieściach to była już wisienka na torcie! :-) Oczywiście gdy zjechałem na Biskupią Kopę, dosłownie doznałem szoku! :-) Jakoś wolno się jechało ;-) Dodatkowo byłem jednak dość mocno z czasem - do domu miałem siedemdziesiąt pięć kilometrów i dwie godziny do zakładanego czasu dojazdu :-) Jeśli warunki nie będą sprzyjały, to nawet ta godzinka zapasu może okazać się zbyt mała ;-) Na przełęczy nawet się nie zatrzymywałem. Nie zrobiłem tego również przy widoku na Petrovice położone w dolinie, a skupiłem się na zjeździe, który również dostarczył mi sporo frajdy! :-) Gdy byłem już na dole, wiatr odezwał się ponownie. Nie było co prawda ordynarnie w twarz, ale również przeszkadzająco. Starałem się jednak utrzymać jako takie tempo i wykorzystać lekko spadkowe ukształtowanie terenu. Ku mojemu zdziwieniu nagle na nawigacji "uciekło" dwadzieścia kilometrów! Podziały się nie wiadomo gdzie, w bardzo krótkim odcinku czasu! Łącznie po nieco ponad godzinie, pokonałem ponad trzydzieści kilometrów, meldując się już po polskiej stronie :-) Jeśli mimo wszystko za Głubczycami wiatr odwróci się na moją korzyść, to pozostały dystans nie będzie miał większego znaczenia :-)
Nawierzchnia początkowo dawała się we znaki, ale im zbliżałem się do Głubczyc, tym robiło się lepiej :-) Ogólnie jechałem sobie fajną, polną okolicą z górami na horyzoncie, a naokoło był piękny letni dzień :-) Zmęczenie nawet jeśli było, to chyba go nie odczuwałem :-) W mieście zacząłem wypatrywać jakiegoś sklepu. Spóźniłem się piętnaście minut do jednego z nich (choć może to i lepiej, bo tam miałbym akurat problem z pozostawieniem roweru), a następnie wypatrzyłem Żabkę - jak się po sekundzie okazało - chyba dożywotnio zamkniętą. Stało obok niej dwóch młodych, podpitych i zmęczonych życiem facetów. Jeden z nich wskazał na kolegę, totalnie porobionego i leżącego na schodach budynku obok i poprosił o zabranie go. Później była jeszcze chęć popilnowania roweru i prośba o podwiezienie do gazowni :-) Na wszystko odpowiadałem z uśmiechem i ogólnie było jakoś tak humorystycznie-groteskowo :-) Nieopodal znalazłem sklep z takim samym płazem i tam postanowiłem na chwilkę przycupnąć :-) Ogólnie okolica i same Głubczyce - widziane tym razem z zupełnie innej strony niż tylko przejazdem drogą krajową - zrobiły na mnie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Ulice dość zadbane, sporo ludzi, jakoś tak miło i sympatycznie :-) Trzeba się było jednak zbierać i tu znowu pojawiły się schody! Wiatr znowu w twarz! A prosta w kierunku Kędzierzyna jest przecież dość długa! ;-) Trzeba się było jednak z tym zmierzyć :-) W sumie to wolałem całodzienny przeciwny wiat teraz, niż na maratonie - jeśli ostatecznie zdecyduję się wystartować :-) Przed Widokiem wyprzedziła mnie jakaś ciężarówka, śpiesząc się na wzniesieniu. Z jej naczepy posypało się na mnie trochę zboża. Dobrze, że gość nie przewoził cegieł! Masakra... Machałem nogami, ale szło to trochę opornie. Słońce już pomału schylało się do horyzontu, ale wciąż - mimo wiatru, zmęczenia i kilometrów w nogach - jechało się sympatycznie :-) Zmęczenie jeszcze mocniej dopadło mnie za Pawłowiczkami. Cały czas przeszkadzał wiatr. Pocieszałem się, że za zakrętem trochę odsapnę, bo będę miał go nieco z boku, ale gdzie! Jeszcze przed zakrętem zrzuciłem jedną zębatkę, a gdy ów zakręt pokonałem, wiatr cały czas wiał w twarz! Normalnie jakby go ktoś ustawił przeciwko mnie! :-) Jechało się teraz jeszcze ciężej, mimo zrzuconej zębatki! Mało tego! Wiało na tyle mocno, że z przydrożnych drzew zaczęły spadać liście! :-) Oprócz tego wyprzedził mnie jakiś cyklista na wysłużonym mopliku i jadąc niewiele szybciej ode mnie, smrodził mi prosto w twarz aż do samego skrzyżowania! Gdyby warunki były inne, na pewno by do tego nie doszło! W Reńskiej uspokoiło się trochę między zabudowaniami. Nabrałem nieco prędkości choć czułem, że fizycznie i wydolnościowo jestem zmęczony. Mniej więcej na wysokości skrzyżowania z zegarem, minąłem stojącego na chodniku po mojej lewej stronie tego samego chłopka, który rano jechał na ryby. Odprowadził mnie wzrokiem, z szeroko otwartymi oczami i wyrazem zdumienia na twarzy :-) On chyba nie dowierzał, że ja przez ten cały czas jechałem na rowerze! :-) Mimo zmęczenia i całego, jednak ciężkiego fizycznie dnia, uśmiechnąłem się do niego szczerze, wciąż bardzo pozytywnie nastawiony, a całe to moje skwitowanie jego postawy, okrasiłem szczyptą pokory. To nie jest przecież tak, że jestem niedościgniony. Pod koniec wyjazdu doszedłem jeszcze do wniosku, że chyba muszę sobie planować wyjazdy na wschód, bo ostatnio do południa tylko tam wieje, a jak wracam, to w kierunku przeciwnym! ;-)

Wyjeżdżam z Trawnik. Droga ładnie wije się pośród pól... :-)


Bociany w Naczęsławicach :-) Gdy ruszyłem, wszystkie trzy wyleciały z gniazda. Szkoda, że nie załapałem się na zdjęcie ;-)


Ale się wpakowałem...


Pagórki widoczne za Racławicami Śląskimi ;-)


Biskupska Kupa za Prudnikiem :-) Gorąco, wiatr i słabo się jedzie...


Postój w Głuchołazach, a na kasie miło uśmiechnięta Pani ekspedientka :-)


Pisecna :-) Zaraz wbijam na górę :-)




Podjazd bardzo przyjemny - między innymi za sprawą strumyczka, biegnącego przez pewien czas wzdłuż drogi :-)


Wciąż w górę! :-)


Super fajny widoczek :-)


A te cholery znowu pułapki zastawiają! Podskoczyłem przednim kołem dosłownie w ostatniej chwili! Spływ był na tyle szeroki, że gleba murowana! Dobrze, że natrafiłem na nią na podjeździe... Później jeszcze mocniej wpatrywałem się w asfalt.


Zaraz będę gnał w dół! ;-)


Horni Udoli. Czyżby czesko-polska piwna zdrada? ;-)


Ciekawa jaskinia tuż przy drodze :-)




Kolejny podjazd za nami! Okolica przepiękna! :-)



Widok na Zlate Hory. Już powoli żegnam się z tutejszymi górkami...


Biskupska Kupa ;-)


I jeszcze raz Zlate Hory :-) W końcu udało się ustrzelić zdjęcie w innym miejscu ;-)


Krótki postój przed Vysoką :-)


Owieczki nieopodal Divici Hrad :-)


Wyjeżdżam z Osoblahy :-)



Jeszcze spojrzenie na czeskie góry... :-)


Głubczyce :-)



Powiatowe Muzeum Ziemi Głubczyckiej :-)


Ach jak ja lubię takie skróty! ;-) Tym razem samowolnie "skróciłem" sobie trasę ;-)


Widzę już Ankę :-)



Dane wyjazdu:
337.47 km 0.00 km teren
13:35 h 24.84 km/h:
Maks. pr.:60.83 km/h
Temperatura:34.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Szosą na Szosę Stu Zakrętów :-)

Sobota, 7 lipca 2018 · dodano: 25.11.2018 | Komentarze 0

W piątek niedługo po przyjeździe do dziadków, zabrałem się za ścinanie żywopłotu. W trakcie pracy znów zaczęło dokuczać mi prawe kolano. Bywało nawet tak, że miałem spory problem aby zejść z drabiny - ciągnęło zarówno z lewej, jak i z prawej strony. Czasem nawet aż po całej długości uda. Przez moment zastanawiałem się, czy wybierać się jutro na zaplanowaną tak długą trasę, ale szybko odsunąłem od siebie wątpliwości. Czasu było mało. Jeśli mam jeszcze w tym roku zaatakować czterysetkę, to muszę się kontrolnie przejechać.



Wyruszyłem tuż po piątej. Na trasie przywitałem parę bocianów w Brzeziach. Jeden z nich, jakoś taki nastroszony wyglądał, jakby dopiero co wstał i od razu załapał nerwa. To już było wiadomo który z nich to facet ;-) Słońce było już wysoko, ale jechałem w kurtce. Niestety wiał wiatr i wyglądało na to, że będę miał go w twarz aż do samej Kudowy. Naokoło wszystko jeszcze spało :-) Bardzo lubię takie klimaty na rowerze :-) Przypominają mi wyprawy :-) Od razu zacząłem zastanawiać się, jak te miejsca będą wyglądały na powrocie i jak ja będę to wtedy odczuwał :-) W Lewinie Brzeskim pozytywnie zaskoczył mnie widok mijanych stawów :-) Wkrótce minąłem autostradę i znalazłem się na drodze do Nysy :-) Bardzo przyjemnie się tu śmigało! :-) Asfalt był równy, a otoczenie nasuwało skojarzenia z Czechami :-) Widać już było graniczne pasmo górskie... :-) Nogi co prawda nie pracowały na sto procent, ale nie było źle :-) Po około sześćdziesiątym kilometrze było jeszcze lepiej, ale prawda była taka, że rozkręciłem się dużo, dużo później :-)
Tak jak się tego spodziewałem, obwodnica Nysy była zamknięta dla rowerów. Znałem to miasto, więc wizyta tam nie stanowiła dla mnie żadnego problemu prócz straty czasowej, która na tak długiej trasie była jednak dość ważnym czynnikiem. Tak się też złożyło, że praktycznie od razu musiałem zatrzymać się przed przejazdem kolejowym. Pół miasta stało, a pociąg nie nadjeżdżał i nie nadjeżdżał :-) W końcu udało się ruszyć i po tym jakimś czasie dotarłem do ulicy, na której nie byłem od wielu, wielu lat! Wspomnienia wróciły :-) Nie zatrzymywałem się na długo. Ot, zrobiłem jedno zdjęcie i dalej w trasę. I tak miałem świadomość, że spowodowane moją średnią dyspozycją dość częste postoje, będą miały wpływ na mój czas brutto. Dodatkowo cały czas wiał wiatr. Byłem jeszcze dość świeży, ale zastanawiałem się w jakim stanie będę na powrocie :-) Tak długą trasę robiłem przeszło rok temu, a przecież teraz moja dyspozycja była jednak dużo gorsza niż wtedy. Ostatni dość prosty odcinek do Złotego Stoku pokonałem bijąc się z wiatrem. Moja ostatnia szansa, aby wypracować sobie średnią przed górami właśnie mijała.
W Złotym Stoku zerknąłem sobie w kierunku ulicy Złotej. To tutaj będzie znajdowała się meta tegorocznego MRDP Zachód. Pierwsze podjazdy nie dały się nawet odczuć. Ba! Chyba nawet kolano zachowywało się na nich lepiej, niż na równej nawierzchni :-) Niestety wiatr był na tyle mocny, że nie przeszkadzał co prawda na podjazdach, ale za to utrudniał jazdę na wypłaszczeniach i mocno przeszkadzał na zjazdach. Tracąc wysokość nie dość, że musiałem stale pedałować, to odpadała mi możliwość ewentualnego odpoczynku, a zabawa dopiero się przecież zaczynała! Do Kłodzka dojechałem w miarę dobrej formie, ale już gdy minąłem to miasto, rozpoczęły się moje małe problemy. Podjazdy choć jak zawsze pokonywane miarowo, to dawały mi coraz to bardziej w kość. Do tego doszła wysoka temperatura - na jednym z napotkanych termometrów przyuważyłem wskazanie trzydziestu czterech stopni. Na wyjeździe z Polanicy Zdroju przystanąłem w lesie na kilka minut, gdzie spałaszowałem kanapki zrobione przez Aneczkę :-) O poranku broniłem się przed ich nadmierną ilością a teraz żałowałem, że miałem ich tak mało :-) Ruszyłem trochę żwawiej, ale już po krótkim czasie znów zacząłem odczuwać brak świeżości. Zacząłem się obawiać o porę swojego powrotu do domu, a ewentualna opcja awaryjna, czyli odwrót z Nysy w kierunku Grodkowa, była już dawno za mną :-) Pół śmiechem, pół żartem przypomniał mi się artykuł o tym, że dla testu otworzono połączenie kolejowe na trasie Kędzierzyn-Kłodzko :-) Mimo wszystko nie dopuszczałem takiej opcji, choć czasu miałem bardzo mało zwłaszcza, że najwięcej zakładałem "stracić" go na Szosie Stu Zakrętów. Za Dusznikami ponownie przystanąłem - tym razem na parkingu dla TIRów. Organizm już chyba przyzwyczaił się do wysiłku, bo później jechało mi się trochę lepiej. Gdy dojeżdżałem do Lewina Kłodzkiego czułem się już całkiem dobrze :-) Także nogi zaczęły pracować bez bólu, czy przeskoków :-) Szkoda tylko, że wiatr wciąż przeszkadzał i nie mogłem w pełni cieszyć się zjazdami... :-) Tymczasem przed Kudową dostałem drugiego życia! Mimo wiatru i drogi prowadzącej lekko pod górkę, ja pędziłem ponad czterdzieści na godzinę! I to nie przez chwilę, a przez dość długi odcinek! Czułem moc pod podeszwą! Wszystko szło w tylne koło! Zatrzymało mnie dopiero czerwone światło. Najprawdopodobniej kobieta z dzieckiem przechodząca przez przejście musiała wcześniej nacisnąć przycisk ;-) Trochę szkoda było hamować, ale po restarcie zacząłem deptać ponownie! :-) Chwilę później minąłem grupę sakwiarzy, których pozdrowiłem machaniem. Nie wiem, czy zdążyli zauważyć ;-) Kilkadziesiąt metrów dalej stałem już na "standardowych" światłach, ale mimo tego nie bardzo mieli sposobność, aby mnie dogonić tym bardziej, że wjeżdżając do centrum Kudowy znów solidnie depnąłem! :-) Co się ze mną stało? ;-) Byłem tak rozpędzony, że park w którym robiłem Antkową sesję dosłownie śmignąłem i o zdjęciu z Cabo myślałem raptem przez pół sekundy ;-) Zwolniłem chwilę później, starając się wsród masy turystów i sklepików, wypatrzyć ten jedyny - sklep spożywczy! ;-) Po przejechaniu około dwustu metrów znalazłem nawet jakiś, ale był akurat zamknięty :-) Później na upartego też miałbym się gdzie zatrzymać, ale jak to rzecze ludowe porzekadło - "jakoś się nie złożyło" ;-) Trochę tego żałowałem, ale nie zamierzałem się już wracać :-)
Na starcie Szosy Stu Zakrętów przystanąłem na SMSa do Aneczki, mając przy okazji satysfakcję z wypracowanej dzięki długiemu sprintowi średniej :-) Była wyższa od zakładanej na całej trasie, ale też miałem świadomość tego, że teraz będzie raczej spadać ;-) Początkowy odcinek Szosy był jak najbardziej pozytywny :-) Planując trasę sprawdzałem na mapach stan drogi i choć zdjęcia były z dwa tysiące trzynastego roku, to asfalt na nich uwidoczniony był w bardzo dobrej jakości :-) Tak też było w rzeczywistości i tym samym dużo lepiej niż wtedy, gdy byłem tu siedem lat temu :-) Piąłem się ku górze :-) Może nie najszybciej, ale miałem już przecież w nogach prawie sto siedemdziesiąt kilometrów, a przecież drugie tyle było przede mną :-) Bardzo mi było miło ponownie móc się tu znaleźć i choć nie miałem za bardzo sposobności zerkać na boki, to sama możliwość pięcia się tu w górę, była dla mnie bardzo przyjemna :-) Szosówka, piękne zakręty w szczególnym miejscu i dobra pogoda :-) Czegóż chcieć więcej? :-) Niestety dobre nie trwało aż tak długo, bo od pewnego momentu asfalt zrobił się bardzo dziurawy z wszechobecnymi bruzdami! Cóż było robić? Trzeba było kląć! ;-) Dodatkowo przez fakt, iż bidony miałem puste, kompletnie zaschło mi w gardle. Uzupełniłem je w Karłowie, będąc przy okazji zaczepionym przez jakąś Azjatkę pytającą o to, jak może wrócić do miejsca wskazanego mi na paragonie. Pisało tam "Błędne skały, spółka bla, bla, bla; Warszawa". No ładnie... ;-) Niestety nie pomogłem. Na postoju obserwowałem też najbliższe otoczenie. Całkiem sporo rowerów, jeszcze więcej turystów i dość szybko okazało się, że jutro mają tu odbyć się jakieś zawody thriatlonowe. Uwaga - droga miała być zamknięta! No to mi się poszczęściło :-) W ogóle to zapamiętałem to miejsce inaczej. Przede wszystkim dużo spokojniej. Czy to zasługa pogody, wyremontowanej drogi, czy może tych zawodów? Tego nie wiem... :-) Gdy ruszyłem ponownie, postanowiłem zapytać stojącą na poboczu parę kolarzy o jakość asfaltu na zjeździe. Niestety nie mieli o tym bladego pojęcia, a w trakcie rozmowy wyszło, że żona jegomościa startuje jutro w owych zawodach i przyjechali na nie aż z Łodzi :-) Ruszyłem przed nimi czyniąc rzeczy niemożliwe, to znaczy starając się wybierać dziury. Marny był tego efekt. Na całe szczęście po jakimś czasie droga powróciła do poprzedniej jakości i mogłem dać sobie upust :-) Początkowo jechałem trochę na czuja. Nie wiedziałem, czy to nie tymczasowa zasłona dymna, a ponadto przez zalesienie i okulary przeciwsłoneczne, słabo widać było nawierzchnię. Po dość szybkiej chwili doszedłem do wniosku, że to raczej poprawa na stałe, a dodatkowo szybciej czytałem zakręty i wtedy nabrałem już pełnej pewności :-) Od tego momentu wszelkie hamulce puściły - te w rowerze również! ;-) Chyba jeszcze nigdy tak swobodnie nie składałem się w szybkie zakręty! To było coś pięknego, a jeszcze bardziej cieszył fakt, że robiłem to w tak szczególnym miejscu! :-) Czułem się jak ryba w wodzie! Wszelkie początkowe niedogodności... jakie niedogodności?!? :-) Nie było ich! :-) Stanowiliśmy z rowerkiem jedność :-)
Zjazd skończył się dość szybko, a ja zacząłem coraz częściej patrzeć na wykres wysokości :-) Podjazdy zrobiły się jeszcze bardziej strome i chyba przerabiałem to, co cztery lata temu - to nie w wysokich górach były najcięższe podjazdy :-) De facto byłem w pobliżu części tamtejszej trasy :-) Było bardzo gorąco, a ja piąłem się metr po metrze :-) Przed Tłumaczowem zaliczyłem osiemnasto procentowy zjazd! Nawierzchnia przeszkadzała w swobodnym spadku i trzeba było hamować, ale ja w głowie miałem co innego - cieszyłem się, że jechałem w tą dobrą stronę! ;-) Gdyby było na odwrót, to... cholera jasna! Byłoby ciężko! ;-) Gdy już zrobiłem nawrót w kierunku powrotnym - pół żartem - prawie wziął mnie szlag! No to po to przez pół dnia wiatr wiał mi w twarz, żeby w drugiej połowie również lał mnie po pysku?!? Mimo tej jakże małej niedogodności, odczytywałem to jako dodatkowy element treningowy ;-) Martwiło mnie jednak to, że sił w nogach miałem coraz mniej, podjazdy po tylu przejechanych kilometrach były jeszcze bardziej energetycznie wymagające, a mnie do celu zostało jeszcze troszkę ;-) W końcu dojechałem do Nowej Rudy gdzie też nieco się zamotałem. Dodatkowo jak się miało szybko okazać, wkraczałem na teren dolnośląskich bruków! Nigdy więcej nie wybiorę się w dolnośląskie szosówką! ;-) Nigdy więcej! ;-) Ewentualnie na jakimś pancernym rowerze ;-) I tak: strome podjazdy, gorące słońce, dziurawe zjazdy, bruk. Strome podjazdy, gorące słońce, dziurawe zjazdy, bruk. No szlag by to trafił! Jeszcze na początku zerkając na nawigacji na duży spadek wysokości, miałem nadzieję na jakiś choćby średniej jakości zjazd. Szybko wyzbyłem się złudzeń. Dla przykładu zjazd do Srebrnej Góry: na początku dziury jak leje po bombach, a na sam koniec bruk. W Ząbkowicach Śląskich podobnie. Może mniej dołów, ale bruk ten sam. W któreś z tych dolnośląskich mieścin, jazda po bruku spowodowała u mnie ból lewego stawu skokowego! Poza tym musiałem już gonić czas, a nawierzchnia wcale nie pomagała. Na całe szczęście za Ziębicami nieco się polepszyło. Dodatkowo przestał przeszkadzać wiatr :-) Trzeba też jednak oddać, że asfalt na wylocie ze Srebrnej Góry był już w lepszym stanie i mogłem się tam dobrze rozpędzić :-) Dojeżdżając do jednego z zakrętów dojrzałem jak z ulicy Kolejowej wyjechał przede mnie jakiś skuter. Doszedłem go na kolejnym zakręcie siadając na koło tak, aby widział mnie w lusterku. Na wyjściu z następnego zakrętu w prawo, śmignąłem go z taką różnicą prędkości, że chłop musiał być w szoku! ;-) Krótko potem z równym impetem wyprzedziłem jakiegoś sakwiarza :-) Karta chyba się odwróciła - może tylko na moment, ale nie zamierzałem z tego nie skorzystać! Po jakimś czasie, zerknąłem kilka razy za swój prawy bark, żegnając się z górami. Tyle dziś przejechałem...
Zacząłem mocniej kręcić i kilometr po kilometrze zbliżałem się do domku :-) Przed Grodkowem zacząłem odczuwać pierwsze efekty takiej jazdy, objawiające się bólem achillesów. Postanowiłem dociągnąć do miasteczka, ponieważ i tak miałem tam zaplanowany fotograficzny postój. Ruszając ponownie czułem się już lepiej, a nie bez znaczenia był też pewnie fakt, iż między zabudowaniami poruszałem się zwyczajnie wolniej. Na obrzeżach miasta widać było pasmo górskie, które widziałem o poranku w drodze do Nysy. Pętla czasu... :-) Wracając na trasę znów przyśpieszyłem. W lasku nieopodal pozdrowiłem jakiegoś rowerzystę w różowym stroju, jadącego z przeciwka. Gdy miałem już podniesioną dłoń zauważyłem, że była nim jakaś stara babcia. Również miała uniesioną w geście pozdrowienia dłoń. Jest moc! ;-) Kilometry znów uciekały, ale razem z nimi do stawu skokowego zarówno jednej, jak i drugiej nogi, coraz mocniej wkradał się ból. Nieco lepiej było z przyczepami ud w kolanie, choć tam też rozpoczynała się walka. Gdy dojechałem do Magnuszowic - punktu stycznego dzisiejszej trasy - cały mój organizm domagał się już postoju. Nie bolały mięśnie zmęczonych nóg, ale przyczepy, ścięgna, czy może pojedyncze pasma mięśniowe w udach. Byłem też głodny. Zatrzymałem się tuż przed autostradą. Mimo wspaniałego samopoczucia fizycznego (nie, to nie pomyłka ;-) ), czułem się też dobrze psychicznie :-) Do zachodu słońca pozostała jeszcze grubo ponad godzina, ale z dnia robiła się już szarówka - zapewne za sprawą niewielkiego, choć pełnego zachmurzenia. Na MRDP we wrześniu będzie gorzej... Ruszyłem z nowymi siłami, choć wspomniane części ciała dawały już sygnał, że mają już troszkę chęć do stałego odpoczynku. Dodatkowo zrobiło się chłodniej, a wiaterek zaczął smagać okolice kostek. W Lewinie Brzeskim przy stawach panował miły ruch :-) Ludzie spacerowali i przyjemnie się wśród nich jechało :-) Ja byłem dodatkowo pozytywnie pobudzony dlatego, że gnałem na szosówce :-) Jak nikt inny tutaj! ;-) Przed wjazdem na "dziewiećdziesiątkę czwórkę" zatrzymałem się jeszcze, aby pozapinać lampki na rowerze i kurtkę na sobie ;-) Już powoli wyglądałem domku... :-) Wjeżdżając na ostatnią prostą w Popielowie organizm już dawał sygnał, że chce mu się odpocząć. Miałem też świadomość tego, że po tak długiej trasie nie mogę zaniedbać wyciszenia organizmu. Tempo zmniejszyłem w Chruścicach i niestety miało to swój efekt uboczny, bo od razu zaczęło mi się jechać gorzej. Po tak długim dniu nie był to jednak duży problem. I tak do mety miałem już stosunkowo mało. Znów przejeżdżałem przez uśpiony Dobrzeń i Brzezie :-) W gnieździe znów zauważyłem te same bociany. Jeden - wyraźnie lepiej widoczny - znów był jakiś zaspany... :-) Przejazd przez las był już bardzo spokojny. Ze dwa razy zdarzyło mi się jednak podkręcić powyżej średniej, ale były to incydenty. Zdjąłem okulary, aby lepiej widzieć. Świerkle, troszkę pod górkę i byłem w domku... O dziwo finalnie wcale nie tak mocno zmęczony :-) Normalnie chodziłem, normalnie rozmawiałem i chyba normalnie wyglądałem ;-) Dopiero po karnych w meczu Rosja - Chorwacja, na twarzy pojawiło mi się zmęczenie. Zważając na panujące dziś warunki i rodzaj trasy myślę, że to był jak najbardziej udany test przed czterysetką :-) Na pewno jednak warto popracować nad większą częstotliwością takich tras.

Chwilowy postój na drodze rowerowej na pierwszym etapie drogi :-)


Synagoga w Niemodlinie. Wgryzam się w wyjazd :-)


Na trasie do Nysy. Rozpędzony, zostaję zatrzymany przez Policję ;-)


Forteczna wieża ciśnień w Nysie. Oj... Jak dawno mnie tu nie było!


Przystanek w Wójcicach ;-)



Nysa Kłodzka w Otmuchowie :-) Na horyzoncie ładne pasmo górskie :-)



Jak żywo widok z Hiszpanii...! ;-) To trza mi było się tłuc tyle kilometrów, jak za Paczkowem taki sam?!? ;-)


Traska przed Kłodzkiem :-)


Tak według włodarzy Kłodzka ma wyglądać droga rowerowa. Brawo!



Ruchliwa trasa za Kłodzkiem.


Widoczki coraz lepsze :-)


Na wylocie z Polanicy Zdroju :-) Gorąco i kilometry dają się już we znaki!



Tym razem na parkingu dla TIRów ;-)



Tempo wzrosło! :-) Aż do Kudowy będzie ogień! :-)


Szosa Stu Zakrętów wita! :-)


Nie taki diabeł straszny, jak go malują!


Przy sklepiku w Karłowie :-)


Na Szosie ;-)







Piękne widoczki za Radkowem... Jadąc obok pola dosłownie widać było, jak unosi się ono do góry wraz z drogą! :-)


No jeszcze tego brakowało! Jakbym wiedział, to bym może inny rower wziął! ;-)


Przed Srebrną Górą. Będę jutro ;-)


Srebrna Góra. Już widać płaskie! ;-)


Rynek w Ząbkowicach Śląskich :-) Oprócz występu jakieś grupy tańczących małolat, z mijanych atrakcji to... bruk ;-)


Gdzieś na trasie - odpoczynek :-)


Gdzieś na trasie - żegnam się z górami... :-)


Pozdrowienia z Grodkowa ;-)


Wieża ciśnień. Zdjęcie i wymiana baterii w nawigacji przy okazji ;-)


Postój przed A4. Nogi po wysiłku domagały się chwili przerwy... Naprawdę sporo dziś z siebie dały!



Nieopodal Skorogoszczy. Światełka, kurteczka i dalej w drogę!


Prawie jak w domu ;-)


Już praktycznie w domu ;-)



Dane wyjazdu:
189.09 km 0.00 km teren
07:29 h 25.27 km/h:
Maks. pr.:62.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Wypad dla odmiany ;-)

Sobota, 30 czerwca 2018 · dodano: 25.11.2018 | Komentarze 0

W związku z moimi planami na czterysetkę w tym roku i związanym z tym opóźnieniem, musiałem zacząć zwiększać dystanse. Czasu i tak miałem już bardzo mało! Wczorajszego wieczoru ułożyłem sobie trasę na dwieście pięćdziesiąt kilometrów, lecz o poranku całkiem słusznie uznałem, że w związku z tym iż z powrotem mam być na siedemnastą, skróciłem ją do stu dziewięćdziesięciu. Niebo spowijała warstwa szarych chmur, które bardzo szybko się przesuwały. To nie wróżyło niczego dobrego i nawet przez moment nie bardzo chciało mi się wychodzić. Szybko przełamałem jednak ten opór i po doborze stroju, ruszyłem w bój ;-)



Zaczęło się już od startu. Przeciwny, lekko boczny wiatr czuć było bardzo mocno. Starałem się nieco wykorzystywać ukształtowanie terenu i tam starać się nabierać jakiegoś sensownego tempa. Trasa szła mozolnie, ale jakoś poruszałem się do przodu. W Prudniku natrafiłem na remont mostu i na żywca musiałem zjechać w inną stronę z ronda, ale pamiętałem też o małym mostku na wylocie z miasta, z którego udało mi się skorzystać i tym samym w miarę szybko wróciłem na trasę :-) Do Głuchołaz również ciężko się jechało, a ponadto coraz to bardziej zacząłem odczuwać prawe kolano, które "pykało" praktycznie od samego początku wyjazdu. W samych Głuchołazach minąłem tłum gapiów, zgromadzonych przy nieprzyjemnym zdarzeniu. Na lewym pasie stał samochód z otwartą maską, a przed nim przewrócony motocykl. Jakiś człowiek leżał na asfalcie i zajmowało się nim kilku ratowników. Był świadomy i na całe szczęście nie wyglądało to jakoś ekstremalnie tragicznie. Chwilę później rozpocząłem wspinaczkę i mijając zjazd, znalazłem się w Czechach. Na samym zjeździe nie przycisnąłem za bardzo, bo cały czas odzywało się to kolano... Zaczynało mnie to martwić.
Kolejne czeskie miejscowości mijałem ze średnim zaangażowaniem. Prawa noga odczuwalnie odstawała od lewej, a poza tym wiatr też odbierał chęci do jazdy. Nieopodal swojego zjazdu dostrzegłem innego kolarza, który kilka chwil przede mną zjechał w tą samą ulicę. Gdy już pojawił się przede mną wyżej na podjeździe dość szybko okazało się, że poruszam się od niego minimalnie aczkolwiek zauważalnie szybciej. Gdy dystans zmniejszył się już znacznie, postanowiłem go wyprzedzić. I tak się zaczęło... ;-) Od razu zauważyłem, że siadł mi na koło, a po pierwszym nawrocie zrównał się ze mną i już po drugim zdaniu dowiedziałem się, że jest pijany ;-) Faktycznie, gdy wysuwał się na metr, czy dwa do przodu, czuć było jakąś czeską śliwowicę ;-) Chwilę razem pojechaliśmy, ale ja dziś zdecydowanie nie paliłem się do jazdy z towarzystwem. W końcu jednak, gdy trochę celowo, a trochę przez ból kolana zostałem odstawiony, ów czeski kolarz pomachał mi na pożegnanie i ruszył przed siebie. Korzystając z tego faktu i z tego, że największy podjazd miałem już za sobą, postanowiłem zatrzymać się na krótki posiłek. Po starcie było już jednak bardzo nieprzyjemnie. Wiał wręcz mroźny wiatr, zrobiło się bardzo chłodno i naprawdę źle się jechało... Miałem w myśli fakt, iż przecież teraz czekał mnie zjazd do Zlatych Hor, ale na całe szczęście za Rejvizem sytuacja się ustabilizowała. Zjazd zaliczyłem całkiem fajny, ale nie taki jak mógłby być. Prawe kolano naprawdę nie pracowało tak jak powinno. Gdy zjechałem na podjazd pod Biskupią Kopę, zatrzymałem się ponownie. Trochę z powodu kolana, trochę z powodu zmęczenia dystansem i wiatrem, a trochę aby po prostu cieszyć się chwilą :-) Gdy ruszając zdążyłem dwa razy machnąć nogami, zostałem wyprzedzony przez jakiegoś młodzika, pozdrawiającego mnie po czesku "ahoj". Szybko zwróciłem uwagę, że miał strój kolarski CCC i rower również z pomarańczowymi wstawkami, ale jeszcze szybciej ów kolarz oddalał się ode mnie! Jechał w stójce skacząc po pedałach jak żabka z wręcz niesamowitą lekkością! Gdy ja dojechałem do pierwszego nawrotu, on był już na wysokości lekkiego zakrętu na kolejnej prostej biegnącej w kierunku szczytu! Rożnica naszych prędkości naprawdę mnie zdumiała, a jego lekkość poruszania się była niesamowita! Nie pamiętałem też, czy kiedykolwiek podjazd na Biskupią Kopę robiłem na raty, jak tym razem... Wiadomo, że niekiedy zatrzymywałem się na fotkę, ale spokojnie byłem w stanie zrobić ten - co by nie pisać - całkiem łatwy podjazd na raz. Dziś to chyba nie był mój dzień... Zaczynało mnie to mocno martwić pod kątem własnego zdrowia, oraz zaplanowanej już na za dwa tygodnie czterysetki! W końcu dobiłem do przełęczy, gdzie przystanąłem na moment. Co się dzieje?!? Zaraz po tym gdy rozpocząłem zjazd, minąłem się z pomarańczowym kolarzem po raz kolejny. Ciekawe w którym miejscu zrobił sobie nawrót...
Na prostej jechało mi się już trochę lepiej. Kolano trochę odpuściło, ale już po tym jak zwróciłem się w kierunku Prudnika, dopadł mnie mocny przeciwny wiatr i ponownie zacząłem się bardzo z nim męczyć. Powoli zbliżałem się do granicy, a gdzie jeszcze do domu? W Prudniku zaliczyłem kolejny postój licząc na to, że wiatr będzie w końcu moim sprzymierzeńcem, gdy zjadę na drogę w kierunku Kędzierzyna. Można powiedzieć, że stało się tak tylko częściowo, bo rzucały mną bardzo mocno również boczne jego podmuchy. Znów postój i to aż kilkuminutowy. Co jest grane?!? Byłem pewien, że gdyby nie niedyspozycja prawego kolana, byłbym w stanie raźnie jechać mimo wiatru, a tymczasem miałem dość jazdy! To zresztą nie był jedyny postój na tym odcinku drogi. Za Mochowem wyjechał przede mnie kombajn, którego postanowiłem nie wyprzedzać, chcąc nieco odsapnąć. Jechał tylko około dwudziestu na godzinę i po czasie trochę uśpiło to moją czujność. Jechałem w górnym chwycie z niewielką dostępnością do klamek. Chwilowy brak wyobraźni mogłem zakończyć kolizją, gdy kombajn raptownie przyhamował będąc już w zakręcie, prawdopodobnie w obawie przed nadjeżdżającym z przeciwka samochodem. Hamowanie awaryjne zrobiłem w ułamku sekundy! ;-) W końcu doturlaliśmy się do ronda, a jako że ów maruder cały czas jechał w tym samym kierunku co i ja, postanowiłem zawrócić nieco z trasy na jakieś małe zakupy. Nie chciałem wrzucać na żołądek niczego słodkiego, ale i tak kupiłem drożdżówkę i pączka! Niestety żywieniowo nie miało to na mnie dobrego wpływu, ale energetycznie nieco mi pomogło, bo tempo i żwawość nóg zauważalnie się polepszyły. Za Twardawą dogoniłem kombajn, ale trzy próby wyprzedzania spełzły na niczym, bo gdy tylko rozpoczynałem manewr, na horyzoncie pojawiał się jakiś samochód. W końcu gabaryt zjechał w prawo w ostatnią ulicę przed lasem. Ja tymczasem ostatni odcinek do Kędzierzyna już sobie nieco odpuściłem. Kolano dawało o sobie znać coraz bardziej. I coraz bardziej zaczynałem się martwić o jego stan, swoją dalszą jazdę i plany. Cieszyła za to tylna przerzutka, która przez cały wyjazd zmieniała przełożenia dosłownie tak, jakby dopiero co opuściła fabrykę :-)
I taki był to wyjazd dla odmiany... Wcześniej hurraoptymizm, a teraz miałem dość. Nie spodziewałem się tego i na pewno muszę konkretnie zrobić coś z tym moim kolanem. Mocniejsza jazda na szosie ukazała znane mi, lecz wygodnie ukryte mankamenty. Jeśli tego nie pokonam, dalsze szosowe śmiganie może nie być już tak proste...

Biskupia Kopa za Prudnikiem. Słoneczny skowronek dzisiejszego dnia. Cały czas tylko szarość na niebie...


Już po czeskiej stronie. Sekundę przed uruchomieniem aparatu, zza chmur wyjrzało słońce :-) Przy okazji wypatrzyłem kapliczkę gdzieś między drzewami.



Krótki postój przed Rejvizem - już samotnie ;-)


Biskupia Kopa widoczna z przedmieść Zlatych Hor.


Choć raz inne zdjęcie z tej trasy ;-)


To wyraźnie nie mój dzień. Żeby podjazd na Kopę robić na raty?!?


Zlate Hory u podnóża :-)


Nowy Browiniec. Mam dość.


Swojskie widoki przed Głogówkiem :-)


Rzutem na taśmę, zawracając już z trasy, wstąpiłem do jednego z punktów pocztowych na zakupy ;-) To był dobry ruch, bo wracając na trasę czułem się dużo lepiej.


Home Sweet Home ;-)



Dane wyjazdu:
232.45 km 0.00 km teren
09:11 h 25.31 km/h:
Maks. pr.:49.44 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

W sobotę do Sobótki ;-)

Sobota, 5 maja 2018 · dodano: 25.11.2018 | Komentarze 0

Obudziłem się po raz pierwszy około piątej trzydzieści. Już dużo wcześniej spałem jednym okiem, ale po sprawdzeniu godziny uznałem, że mogę jeszcze spać po wczoraszym męczącym dniu. Godzinę później zacząłem już przygotowania do wyjścia :-)



Ruszyłem nieśpiesznie, ponieważ było zimno. Przez pierwsze kilometry jechałem z przekonaniem, że na pewno nie działam na swoją korzyść. Już w lesie za Świerklami dopadł mnie ból palców u dłoni, a poza tym tak niska temperatura nie sprzyja przecież jakiemukolwiek długiemu treningowi. Co innego machnąć kilka kilometrów do sklepu po bułki, a co innego planować co najmniej kilkadziesiąt kilometrów. Człowiek nie robi się przecież coraz młodszy, a ścięgna i stawy narażone są przecież na owianie. Wraz z pokonywanymi kilometrami zacząłem dosłownie drętwieć. Nie było tak jak kiedyś, że telepałem się z zimna, a po prostu drętwiałem. Cieplej zaczęło robić się dopiero w Brzegu. Gdy zatrzymałem się na chwilę za miastem, miałem problemy aby przyjąć inną pozycję niż tą, którą miałem na rowerze! :-) Dotyczyło to przede wszystkim ramion. Tułów był w porządku, a już dobrze rozgrzane nogi nie sprawiały problemu. Niedługo potem minąłem autostradę. Za wiaduktem od razu z oczu zniknął mi wszechobecny dotychczas rzepak i nagle poczułem się, jakbym wraz z pozostawieniem autostrady za plecami, wjechał do zupełnie innej krainy :-) Na szczęście dość szybko i tutaj odnalazłem żółte połacie, więc nie czułem się już tak obco ;-) Tempo też się rozkręcało i w sumie, to ten pierwszy etap udało mi się pokonać dosyć szybko :-) Było to tym fajniejsze, gdyż co jakiś czas zjeżdżałem z asfaltu, lub zupełnie się zatrzymywałem, aby przepuścić jadące za mną TIRy. Niby nic a satysfakcja była, ponieważ czasem spotykałem się z podziękowaniami przekazywanymi przez mruganie światłami awaryjnymi. Naprawdę takie niby nic, a jakoś mi było z tym fajnie. Może choć trochę uda się odczarować wzajemne relacje samochodowo-rowerowe w naszym kraju ;-) Żartowałem też sam przed sobą, że dziesięć lat pracy w transporcie swoje zrobiło ;-) Przed Strzelinem wyprzedził mnie jadący nie wiadomo skąd autokar. Zrobił to kończąc manewr już na zakręcie, na podwójnej ciągłej, ponadto zmuszając mnie do lekkiego zboczenia z toru jazdy. Szczęściem, że akurat mijałem wyasfaltowaną wysepkę, więc nawet za bardzo nie odczułem tego niefajnego manewru, ale bez tego byłoby ciężko. Na pierwszej wysepce autobusowej w Strzelinie minąłem ów autokar i stojący za nim nieoznakowany radiowóz. No to się doigrał. Nie powiem, żebym nie zaznał nieco poczucia sprawiedliwości.
Do Sobótki dotarłem mijając sielankową okolicę :-) Na miejscu wstąpiłem do przypadkiem odkrytego obelisku ku pamięci Rotmistrza Pileckiego, a następnie udałem się do Zamku Górka. Całkiem sympatycznie było tu wrócić :-) Nie zatrzymywałem się jednak na długo, gdyż chciałem być dość szybko w domu. Ot, chciałem się trochę sprawdzić na takim dystansie. Cóż z tego, jak ledwie kilka kilometrów za Sobótką, zaczął się mój dzisiejszy dramat! Nawierzchnia była w opłakanym stanie! Spokojnie mógłbym jechać nawet trzydzieści na godzinę, a jechałem dziesięć... Jak nie dziury, wyłomy, łaty, to remontowe światła! Nawet jak zjechałem już na lepszą drogę, to za kilkadziesiąt metrów okazywało się, że jest przeorana w poprzek po jakimś remoncie kanalizacji, a dziury wysypane były żwirem z kamieniami! Do tego dochodził wiatr, który co prawda towarzyszył mi od samego początku i jak ostatnimi czasy wiał w twarz, to teraz był jeszcze bardziej denerwujący! Jak jechałem na północ, to wiał z północy, jak jechałem na południe, to wiał z południa, jak jechałem na północny-zachód, to wiał z północnego zachodu i odwrotnie, gdy zmieniłem kierunek! Praktycznie przez cały dzień słyszałem tylko szum wiatru! Teraz po tym jak do tego doszły te cholerne wyboje i dziury, oraz moje chęci aby cisnąć, zrobił się irytujący. Nie był jednak największym problemem. To nawierzchnia doprowadzała mnie do wścieklicy. Dosłownie. Słyszałem każde połączenie w rowerze i już się śmiałem w duchu, że po powrocie będę musiał sprawdzić wszystkie gwinty w ramie :-) Dodatkowo wpieprzyłem się na jakąś polną drogę, która dodatkowo kończyła się brukowanym odcinkiem! Kto jeździł na szosie wie, co oznacza bruk dla kolarki! Dramat. Miałem dość tych cholernych dróg! W końcu jakoś doturlałem się do granicy województwa, gdzie miałem nadzieję na poprawę sytuacji. Było lepiej, ale tylko przez moment i co prawda wybojów było mniej, ale tak naprawdę to mocniej odetchnąłem dopiero za Świerczowem, gdzie wjechałem na drogę wojewódzką. Nie to, żebym w Świerczowie nie był zmuszony jechać chodnikiem z powodu wyłożenia ulicy brukiem(!), a droga wojewódzka również nie była tak dobra, jak ją zapamiętałem, ale już było na tyle dobrze, że momentami mogłem przycisnąć, mimo odczuwalnego już zmęczenia organizmu. Nie był to jednak sprint jakiego bym sobie życzył. Organizm już domagał się regeneracji, a co jakiś czas natrafiałem na wyboje lub przełomy, wyciskające jęki z ramy mojego roweru. Całe szczęście, że na ostatnim odcinku przed Kup wpadłem w jakiś trans myślowy, co pozwoliło mi niepostrzeżenie pokonać ten dystans :-) Gdy zwróciłem się już ku Brynicy, postanowiłem mocno odpuścić. Zresztą zgodnie z założeniem. Chyba dojrzewam treningowo, nie mam już takiego parcia na średnią (która i tak była zniszczona jak drogi po których jechałem na powrocie), a przecież po tak wymagającej trasie wyciszenie organizmu jest bardzo ważne. Po pierwszych kilkudziesięciu kilometrach dzisiejszego wyjazdu uznałem, że dowiezienie średniej minimum dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę będzie sukcesem, ale mimo warunków jazdy, dzisiejszy wynik przyjąłem jako porażkę. Nigdy więcej po takich drogach!

Malowniczo za Brzegiem :-)


Już za autostradą. Cel mojego dzisiejszego wyjazdu już rysuje się na horyzoncie :-)


Coraz bliżej i bliżej :-)


Majówkowo, sielankowo :-)


I jeszcze bliżej ;-)



Wizyta tutaj, to taki swoisty powrót :-)


A tu jeszcze nie byłem :-) Aleja Sław Kolarstwa w Sobótce :-)





Wizyta w miejscu, które odkryłem przypadkiem na mapie. Chciałem tu przyjechać.


Już przy Zamku Górka :-)


Odjeżdżamy :-)


Cóż z tego, że malowniczo, jak asfalt ostro daje się we znaki!


Pszczelarze przy pracy :-) A rzepak pięknie pachnie!


To tylko remont. Będzie gorzej.


Oława. Kościół pw. Apostołów Piotra i Pawła.


Tuż obok Urząd Miejski w Oławie, umiejscowiony w Zamku Piastów śląskich.


Chwilowy zjazd z asfaltu :-)


Już trochę czuję się jak u siebie, ale dziurska i doły są wręcz katastrofalne! Za mną dość długi odcinek drogi z tak zjechanym asfaltem, że ostatni raz taką drogę widziałem chyba jeszcze w latach dziewięćdziesiątych! Jak Ci ludzie tutaj funkcjonują?!?


Równy początkowo odcinek asfaltowej drogi nagle zamienił się w to...


Gdy już dojeżdżałem do kolejnego asfaltu, trzeba było jeszcze pokonać przeszkodę w postaci bruku. Na szosie to dla mnie pięć na godzinę. Przykro mi, ale nie jestem zawodnikiem startującym w Paris-Roubaix i nie mam fabrycznego teamu...


Już nie wiem, czy mnie to bawi, śmieszy, czy denerwuje...


U celu czekała na mnie taka niespodzianka :-) Mam ogromną nadzieję, że dziś chłopaki dadzą radę! Go Zaksa!



Dane wyjazdu:
184.66 km 0.00 km teren
07:40 h 24.09 km/h:
Maks. pr.:61.21 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Wykańczająca prawie dwusetka ;-)

Niedziela, 22 kwietnia 2018 · dodano: 25.11.2018 | Komentarze 0

Przez pół wczorajszej soboty grillowaliśmy sobie z sąsiadami :-) Miało to przełożenie na porę dzisiejszego wyjścia z domu ;-) Ba! Nawet zastanawiałem się przez krótki moment, czy nie odpuścić, ale perspektywa pięknego dnia i chęć zrealizowania planu nie pozwalała mi podjąć innej decyzji - musiałem iść ;-)



Do Prudnika męczyłem się jazdą. Brak mocy, wiatr. Coś było nie tak i nie był to efekt grillowania. Chyba ogólnie byłem bez formy. Na kilka kilometrów przed miastem zorientowałem się, że nie wziąłem ze sobą ani gotówki, ani karty... Szybko zrobiłem w myślach przegląd zapasów zabranych z domu i śmigiem ułożyłem sobie plan ich racjonowania :-) Zatrzymałem się trochę dalej aby zerknąć na górskie pasma w Czechach i wtem, podczas zdejmowania okularów, prawy uchwyt został mi w ręku...! Ech... Pomyślałem nawet o powrocie do domu, ale nie z racji okularów, a braku mocy i werwy do jazdy. Uznałem jednak, że jakoś to pociągnę i ponownie rozpocząłem realizację planu :-)
W Prudniku zatrzymałem się na moment przy Wieży Woka i pognałem dalej, choć słowo "pognałem" chyba nie jest tu najtrafniejsze ;-) Dalej się męczyłem i choć trasę zaplanowałem tak, aby przejechać fajną malowniczą drogą, to jednak kilometry jakoś bardzo dziwnie dawały mi w kość. Praktycznie albo co chwilę przystawałem, albo wlokłem się trzynaście na godzinę! O zgrozo! Plusem było jednak to, że wypatrzyłem mnóstwo miejscówek do przenocowania - ot, gdybyśmy chcieli się tu jednak z Aneczką wybrać :-) W końcu jakoś doturlałem się do czeskiej granicy, a stamtąd do podnóża Biskupiej Kopy, które to zacząłem ślimaczo pokonywać. Dotarcie na przełęcz może nie zajęło mi nadmiernie dużo czasu, ale jednak świeżości brakowało. Praktycznie podczas całego zjazdu nie przekroczyłem bariery pięćdziesięciu kilometrów na godzinę (raz o dwie dziesiąte), ponieważ po pierwsze - nie miałem werwy, a po drugie - mocno wiało. Dopiero na ostatnich zakrętach wykręciłem MXS wyjazdu, ale trochę też się tego spodziewałem :-) Na płaskim szło mi już trochę lepiej, choć cały czas przeszkadzał wiatr. Gdy zjechałem z głównej było jeszcze gorzej i tak męczyłem się aż do końca czeskiego przejazdu. Później wiatr owszem wciąż wiał, ale nie odczuwałem go już aż tak bardzo, z racji momentami dużo gorszej nawierzchni dróg, prowadzących od jednej do drugiej polskiej wioski.
To był z pewnością najgorszy etap dzisiejszego wyjazdu. Pod koniec na ewidentnie najgorszym odcinku, zdarzyło mi się kilka razy przekląć. Zacząłem się też obawiać, że dalsza taka jazda będzie oznaczała dla mnie złapanie kapcia, a czasu miałem już i tak bardzo mało! Planowaną godzinę przyjazdu do domu szacowałem o godzinę później, niż przed startem, a przecież pierwotne założenia i tak miały całkiem duży zapas bezpieczeństwa! Chyba jednak zbyt szybko porwałem się na taką trasę, zupełnie bez przygotowania. Wreszcie udało mi się dotrzeć do drogi krajowej, oczywiście uprzednio telepiąc się na ostatnich wybojach. Wymęczony przystanąłem w Pawłowiczkach na kilkuminutowy postój. Czułem jak wszystko mnie boli...! Całe szczęście do domu miałem już około piętnastu kilometrów, a dodatkowo lepsza nawierzchnia pozwalała mocno zwiększyć tempo :-) Nabrałem trochę wiatru w szprychy i udało mi się nawet podciągnąć średnią :-) Gdy już dotarłem do obwodnicy, w okolicach mostu na Odrze minęła mnie srebrna Honda Civic z rejestracją "SI", przewożąca dwa rowery na dachu. Toż to pewnie ta sama, która wyprzedzała mnie na trasie do Prudnika, no bo ile takich samochodów może być? :-) Przed rondem już sobie odpuściłem. Dzisiejsza trasa zdecydowanie zbyt mocno mnie wymęczyła i trzeba było pozwolić na to, aby organizm, a przede wszystkim nogi, dojechały do celu nie rozpalone do czerwoności :-) W sumie, to "czerwone" i tak były - słońce już zaczynało mnie barwić :-)

Góra św. Anny w oddali :-)


A tam jadę ;-)


Kapliczka przywołująca miłe wspomnienia :-)


Przed Prudnikiem :-)


Na Rynku w Prudniku :-) Tutaj: Kolumna Maryjna.


A tutaj Wieża Woka ;-)


Okolice wieży :-)






Także tego... ;-)


Biskupska Kupa ;-)




Malowniczo w Parku Krajobrazowym Góry Opawskie :-)


Ponownie Kopa :-)


Okolice w kierunku Nysy :-)



Już u podnóża :-)


Przystaję... A bo mi się nie chce ;-)


Wspinania ciąg dalszy :-)


Już rozpędzony grawitacją, ale przystaję bo widok jest całkiem fajny :-)


Gdzieś na bocznej drodze ;-)


Jakaś rudera w Krnovie ;-)


I napotkana przy niej czapla siwa :-)



Pniemy się na Cvilin :-) Po prawej Pradziad a po lewej na polanie chyba szybowce :-)


Już na szczycie :-)


Jeszcze raz Pradziad :-)


Już po polskiej stronie :-) Boboluszki i miejsce, gdzie kilka ładnych lat temu zaczynałem rozwierać horyzont :-)


Żegnamy Boboluszki... i Pradziada ;-)


Gdzieś pośród nigdy nie kończących się pól :-)


A tutaj spadł mi bagaż w drodze nad Balaton ;-)


Wtedy chyba nawet tej kapliczki nie zauważyłem ;-)


Pola, pola, pola po horyzont... Czy one się kiedyś skończą?!? Dodatkowo byłem zdziwiony natężeniem ruchu na tutejszych wiejskich drogach. Praktycznie co rusz mnie ktoś wymijał!


Znak domu...! Nie sądziłem, że doczekam tej chwili! :P Będę płakał... ;-)


Coraz bliżej i bliżej, a pola dalej się nie kończą! ;-)


Wylot z Baborowa i kolejny postój... Już trochę mało wody mi zostało.


Znajome balustrady ;-) To jednak jedyny pozytywny akcent z tego odcinka trasy. Za chwilę czekał mnie absolutnie najgorszy asfalt dzisiejszego dnia! Już powoli miałem dość...


Jest! Jest! Góra św. Anny na horyzoncie! Będę żył! ;-) A trzeba było pojechać dzisiaj właśnie tam, jak kazała Aneczka! :P



Dane wyjazdu:
268.56 km 0.00 km teren
10:39 h 25.22 km/h:
Maks. pr.:62.01 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Pożegnanie z MRDP

Czwartek, 15 czerwca 2017 · dodano: 23.12.2017 | Komentarze 0

W nocy nie mogłem zasnąć. Budziłem się jeszcze przed pierwszą, a wstawać miałem przed piątą rano. Finalnie przełożyło się to na nieco późniejszy wyjazd.



Przesunięty start spowodował, że na zewnątrz było już całkiem ciepło. Początkowo nie miałem jakoś motywacji. To nie był ten kierunek! Przekonałem się jakoś do jazdy wiedząc, że z czasem napędzi mnie dzisiejszy cel pokonania granicy czterystu kilometrów. Po przekroczeniu granicy kraju, okolica wydała mi się inna. Co pogoda robi z otoczeniem! Dziś zupełnie inaczej mi się jechało! :-) Zgodnie z założeniem, udało mi się również odwiedzić moje pierwsze miejsce noclegowe na pierwszej wyprawie w życiu :-) Drzewka zdążyły już urosnąć, ale przecież ostatni raz byłem tu siedem lat temu...! Miło było tu wstąpić :-) Nie zatrzymywałem się jednak na długo, znów będąc w drodze. Niestety po około stu trzydziestym kilometrze, zacząłem męczyć się jazdą. Nie byłem zmęczony fizycznie, wydolnościowo, lecz jakoś zaczęło brakować mi werwy do jazdy. Cały czas cieszyłem się widoczkami i komfortową nawierzchnią, ale finalnie przed Sumperkiem byłem już jakoś tak dziwnie wymęczony, że postanowiłem skrócić trasę jeszcze bardziej niż ostatnio. Do tego rozmyślałem o tegorocznym MRDP i bardzo szybko doszedłem do wniosku, że mój start w tym roku absolutnie muszę odpuścić. Jeśli nie jestem w stanie pokonać bariery czterystu kilometrów, nie mam co liczyć choćby na kwalifikację na mecie. Dalsze kilometry męczyły mnie coraz bardziej. Dodatkowo zgubiłem gdzieś świeżość i co prawda gdy wjechałem na podjazd od zachodniej strony Pradziada i byłem w stanie pokonywać go miarowo i dość szybko to wiedziałem, że coś jest nie tak... Na moim fotograficznym postoju minął mnie wylajtowany kolarz, który kilka minut wcześniej siedział na przystanku i odpoczywał. Gdy ruszyłem, wyprzedziłem go ze znaczną różnicą prędkości! Później doszedłem dwóch innych, jadących koło siebie. Ten na przedzie uczepił się mojego tylnego koła i podprowadziłem go pod wiatr przez kilka następnych serpentyn. Ów drugi został daleko w tyle, nie licząc się w ogóle w tej konkurencji. To gdzie ja w końcu jestem?!? W którym miejscu rowerowej drabiny? Niestety w tym roku również na to pytanie sobie nie odpowiem i w zasadzie to nie wiem, czy w najbliższej przyszłości będzie ku temu okazja... Może czas najwyższy postawić przed sobą inne cele? Ograniczyć rower? Te myśli krążyły mi w głowie już od miesięcy... Wizyta w Slezskiej Harcie miała być fajnym sentymentalnym punktem na trasie a kto wie, czy po siedmiu latach nie zatoczyło się koło... roweru - chciałoby się rzec. Siedem lat pełnego rowerowania, ale sytuacja życiowa już dawno przecież uległa zmianie. Są dzieci, rodzina, inne cele w życiu. Przez następne tygodnie będę się nad tym zastanawiał... Na pewno nie odstawię roweru, ale jaka ma być ostatecznie jego rola w moim życiu?
Przełęcz osiągnąłem dosłownie chwilę po moim "ogonie" (zatrzymywałem się na zdjęcie) i nie zatrzymując się pognałem w dół. Niedługo potem ujrzałem jeden z piękniejszych widoków ostatnich miesięcy! Dolina oświetlona słońcem, a w dole miasteczko... Określiłem je w pięciu słowach typowym polskim językiem, z czego tylko "ja" i "ale" nadają się do publikacji ;-) Nie zatrzymywałem się na zdjęcie, ale ten widok ostatecznie przesunął tą trasę na podium, a kto wie - może nawet i na pierwsze miejsce - najpiękniejszych tras okolicy! Nawet setki motorów nie przysłoniły jej uroku i mimo, że momentami czułem się dosłownie jak na torze podczas GP, to każdy z kierowców zachowywał kulturę i duży margines bezpieczeństwa. Oj... Muszę tą trasę powtórzyć! Koniecznie! Tym razem w drugą stronę, bo od strony Sumperka jest slśniący jeszcze nowością asfalt :-) Przez Jesionik przejechałem dość słabo, a od Głuchołaz jazda zaczęła męczyć mnie jeszcze bardziej - doszło już zmęczenie fizyczne, a i psychicznie zacząłem już przeliczać kilometry. Jechało się ciężko. Wyglądałem już Prudnika - teren za miastem pozwoliłby rozwinąć wyższe prędkości. Faktycznie tak było, ale wciąż pokonywałem dystans bez świeżości, z jakimś balastem, towarzyszącym mi praktycznie od startu i dodatkowo cały czas pod wiatr. Wciąż rozmyślałem też na temat roweru... Siedem lat, piękne wspomnienia i JA. Bo przecież rower to ja. Jeszcze niedawno nie przypuszczałbym, że taki temat w ogóle pojawi się w mojej głowie. A na pewno nie tak niespodziewanie! Tymczasem łykałem dystans. Od Głogówka było już nieco łatwiej - byłem już praktycznie u siebie, co potwierdzał widok Góry św. Anny :-) Wymęczony trasą, bardzo się nim ucieszyłem :-) Przy okazji tego wyjazdu udało mi się wypróbować lusterko, kupione już dość dawno temu. Spełniało swoją rolę, ale czy ponad sto złotych to cena za którą należy je nabyć? Raczej wątpię... Dalsza droga do domu, to było już typowe miarowe pokonywanie kolejnych metrów...
I co dalej będzie?

Powrót po siedmiu latach... :-)


Pradziad widziany z okolic Rymarova.


Gdzieś w Czechach ;-) Słabo mi się jedzie...


Piękne widoki na trasie...


Wspaniała górska droga! :-)


Przy Pradziadzie :-) Po prawej kolarz odpoczywający na przystanku.


Widoków ciąg dalszy... W dole kolarz jadący wcześniej w parze.


Przystanek tuż przed Głuchołazami. Mam już dość jazdy.


Przed Prudnikiem. Biskupia Kopa. Lecący nieopodal bocian dopełnia ten fajny widok :-)


Powolne "zjadanie" kilometrów za Prudnikiem.


Góra św. Anny! Minąłem Głogówek.


Dane wyjazdu:
285.50 km 0.00 km teren
11:13 h 25.45 km/h:
Maks. pr.:60.91 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cabo

Niedoszła czterysetka :-)

Sobota, 10 czerwca 2017 · dodano: 23.12.2017 | Komentarze 0

Ponownie nadszedł weekend. Miałem zaplanowaną na dzisiejszy dzień kolejną "życiówkę", a mianowicie dystans powyżej czterystu kilometrów. Miałem pewne obawy w związku z tym dystansem. Nigdy nawet nie zbliżyłem się do podobnej wartości, a poza tym w ostatnim czasie dość szybko zwiększałem obciążenia, co mogło mieć przełożenie na jakąś kontuzję. Mimo tego postanowiłem spróbować swoich sił. Pogoda miała być w sam raz.



To nie był mój poranek. Strzykało mnie coś w prawym kolanie, nie bardzo mogłem się rozgrzać, a poza tym lekko pobolewało mnie w dole brzucha - coś czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem podczas jazdy na rowerze. Dodatkowo jechałem pod wiatr. Oczywistym było jednak, że się nie wycofam i faktycznie po sześćdziesiątym kilometrze poczułem, że powoli zaczynam wkręcać się na obroty :-) Przed Głubczycami ujrzałem dodatkowo przed sobą super fajny widok pasma górskiego w Czechach :-) Może i nie są to Alpy albo Andy, ale i tak fajnie się na to patrzyło :-) Do mojego pierwszego zaplanowanego postoju - miejsca gdzie po raz pierwszy nocowałem pod namiotem - postanowiłem mimo wspomnianych dolegliwości, dojechać bez postojów. Już za granicą, gdzieś w lesie za zakrętem zauważyłem lekko zoraną ziemię na poboczu i rozbite szkło na asfalcie, którego nie mogłem ominąć. Zatrzymałem się więc, aby oczyścić opony w obawie przed późniejszym defektem. Gdy podniosłem głowę, niebo zdało się być ciemniejsze niż do tej pory. Przestaje mi się to podobać - pomyślałem - i ruszyłem dalej, wyjeżdżając po chwili z lasu. Widok który ujrzałem, dość mocno mnie zmartwił... Wszędzie dookoła widać było szare i ciemne chmury, a pod nimi gęstą mgiełkę - miejsca gdzie padał już deszcz! Tylko w kierunku z którego nadjechałem przez chmury przebijało się słońce. Nie minęła chwila i zaczęło padać! Praktycznie z miejsca przemoczyłem ubrania do ostatniej nitki! Gdy dojechałem do Slezskiej Harty zażartowałem - to tak mnie witasz po siedmiu latach?!? :-) Lało. Nawet się nie zatrzymywałem. Na lekkim podjeździe zauważyłem przystanek, gdzie przeczekałem najgorszy opad. Niestety później od razu czekał mnie zjazd, który strasznie mnie wyziębił! Poza tym na drodze było już bardzo dużo wody. Tak dużo, że w połączeniu z wybojami na tym odcinku, poczułem się nawet lekko niebezpiecznie! Po zmianie kierunku trafiłem na momentami dość wyboisty fragment trasy, ale mimo tego, mimo deszczu i zimna, już podobała mi się ta trasa! Zanim jednak dotarłem w Rymarovie do drogi o wyższej kategorii, czekał mnie jeszcze powrót z zamkniętej dla ruchu ulicy, przez który ryzykując postanowiłem spróbować przejechać. Coś ostatnio źle jeździ mi się po Czechach... Jak nie dziury, to ruch wahadłowy, to jakiś wyścig, albo właśnie zamknięty przejazd, czy zepsuta pogoda! Co jeszcze wymyślą? ;-)
Łykałem dystans w nadziei, że wraz z upływem kilometrów sytuacja pogodowa się poprawi. Słońca nie było wcale, a co chwila zaczynało padać. Tyle co zdążyłem przeschnąć, padało na nowo! W butach miałem basen... Mimo wszystko starałem się cieszyć jazdą, choć na zjazdach ekstremalnie mnie wyziębiało! Byłem cały przemoczony! Słońce po raz pierwszy pokazało się w Sumperku i nawet niebo trochę przejaśniało. Cóż z tego jak kolejny podjazd znów robiłem w deszczu! Asfalt pływał w wodzie a jako, że nie należę do doświadczonych szosowców, miałem przez moment obawy o możliwość odprowadzania takich ilości wody przez opony - to przecież slicki! Na dłuższym postoju przed Cerveną Vodą sprawdziłem godzinę i postanowiłem finalnie skrócić trasę, udając się bezpośrednio w kierunku Kłodzka. Żałowałem, że nie pokonam kolejnych serpentyn, znajdujących się tuż za tą miejscowością. Musiałem jednak liczyć się z czasem, swoim położeniem życiowym, pogodą... Wkrótce byłem już w Polsce i poczułem się z tym faktem jakoś lepiej. Nie czułem się obcy. W Domaszkowie musiałem mocno zwolnić - cała miejscowość wyłożona była brukiem! Szukałem też sposobności, aby odbić w kierunku Złotego Stoku, by nie kręcić zawijasa do Kudowy, ale finalnie droga którą podążałem, okazała się być najlepsza. Na postoju tamże, po raz pierwszy zobaczyłem suche opony swojego roweru! W drodze do Kłodzka jeszcze kilka razy co prawda popadało, ale ogólnie z upływem kilometrów pogoda znacznie się poprawiła :-) Co prawda po mojej prawej - w kierunku Lądka Zdroju - niebo było wciąż granatowe, ale miałem nadzieję na ominięcie tego odcinka. Wciąż miałem dość kilometrów do Kłodzka, a w tym kierunku niebo nie dawało złych sygnałów. Dowiedziałem się też od Aneczki, że ostatni bezpośredni pociąg do Kędzierzyna odjeżdża o ponad godzinę wcześniej, niż myślałem, a przecież w razie utrzymania się deszczowej pogody, musiałbym rozważyć skrócenie trasy!
Wizyta w Kłodzku była ekstremalnie szybka :-) Na początku podjazdu tuż za miastem, postanowiłem zdjąć zwijaną kurtkę, gdyż na podjazdach było mi już gorąco. Tyle co ponownie wsiadłem na rower, znów zaczęło padać! W ciągu minuty zaczęło lać tak, że momentalnie znów byłem cały mokry! Mało tego! Gdzieś nad moją głową i z okolic Lądka Zdroju zaczęły walić grzmoty! Byłem w bardzo złym położeniu: brak możliwości schronienia, podjazdy, a ponadto gdy patrzyłem na zegarek wiedziałem, że nie mam szans, by zdążyć na pociąg w Nysie! Musiałbym naprawdę mocno cisnąć w zasadzie bez przerwy, a do celu miałem jeszcze pięćdziesiąt kilometrów! W obliczu zmęczenia po dotychczas przejechanym dystansie, ukształtowaniu terenu, deszczu i wiatru, miałem jedynie cień szansy... Bardzo mały cień. Cisnąłem. Cóż miałem począć?!? Na pewno musiałem próbować! Znałem tą trasę i wiedziałem, że od Złotego Stoku skończą się wysokie pagórki. Ponadto liczyłem na wiatr. Od samego startu jechałem w kierunku przeciwnym do ruchu powietrza i co prawda wiedziałem, że w ciągu dnia kierunek wiatru może się zmienić, ale upatrywałem swojej szansy we wcześniejszym założeniu. Padać przestało przed Złotym Stokiem. Ponownie niebo wyraźnie się rozpogodziło, a brak przeszkadzającego wiatru pozwalał na dużo szybszą jazdę. Wciąż jednak jechałem na ekstremalnym limicie! Postanowiłem dojechać do Nysy bez żadnych przystanków. Nie udało mi się to, ale zatrzymałem się dosłownie dwa lub trzy razy, napychając się w ciągu niecałej minuty herbatnikami. Gnałem do przodu. Szansa na powodzenie cały czas wisiała na włosku a wiedziałem, że w samej Nysie na pewno stracę też trochę czasu! Szala zwycięstwa zaczęła przechylać się nieznacznie w moją stronę dopiero za Otmuchowem. Wtem, wyjeżdżając zza jednego z pagórków zauważyłem, że nad Nysą znajduje się szeroka granatowa aura... Miałem nadzieję, że to zjawisko występuje już za miastem, choć moje oczy zdawały się mówić co innego. Jeszcze gdy mijałem plażowiczów tuż przed miastem, pięknie świeciło słońce i było dość ciepło. Niestety w momencie gdy wjechałem do Nysy, zaczęło lać! Dosłownie: lać! To była najgorsza ulewa dzisiejszego dnia! Ulice momentalnie stały się płynącymi potokami! W jednym miejscu cały mój pas ruchu znajdował się pod wodą! Za pierwszym rondem zerknąłem na zegarek: miałem około dziesięciu minut zapasu! Wygrałem! :-) Wpadłem na stację, przejeżdżając uprzednio przez ogromną i rozłożystą na całą ulicę kałużę. Następnie na peron, w całym tym zabieganiu pytając przypadkową osobę, a później SOKistów, który to pociąg do Kędzierzyna. Wskazali. Fuksem, przy próbie zakupu biletu dowiedziałem się od konduktora, że to pociąg do Wrocławia! Mój stał przysłonięty innym, zmierzającym do Opola i zupełnie go nie zauważyłem! Ale byłyby jaja... :-) Tyle deptania i tak bym się wyłożył na samym końcu... :-) Finalnie wszystko jednak dobrze się skończyło :-)
Zaplanowana na dziś trasa, była bardzo sympatyczna i będzie na pewno do powtórzenia :-) Drogi po których jechałem były bardzo dobrej jakości, a poza tym te widoki... Tylko pogoda dziś nie dopisała. Ślad zostanie w nawigacji do ponownego wykorzystania! W drodze do Nysy cały czas rozważałem też, czy nie dojechać pozostałych osiemdziesięciu kilometrów już do domu. Była siedemnasta, więc nawet zakładając obniżone jak na szosę tempo jazdy, wyrobiłbym się z powodzeniem, a przy tym ponownie przekroczył barierę trzystu kilometrów. Obawiałem się jednak pogody w kratkę. Dotychczasowe moczenie już i tak odebrało mi sporo chęci do jazdy, które co prawda wróciło wraz ze słońcem, ale nie miałem ochoty znów moknąć :-) Ostatecznie ulewa w Nysie wybiła mi ten pomysł z głowy :-)

Przystanek w Slezskiej Harcie :-) Wcześniej miałem pomysł, aby sfotografować Cabo w miejscu, gdzie siedem lat temu zrobiłem zdjęcie Kosi ale lało tak bardzo, że nawet się tam nie zatrzymywałem.


Czechy i ciągłe niespodzianki. Tutaj zamknięta droga w Rymarowie.


Cervena Voda. Znów i znów i znów leje...


Domaszków. Po raz pierwszy widzę suche opony w rowerze :-)


W połowie drogi między Bystrzycą Kłodzką, a Kłodzkiem. Od strony Lądka Zdroju ciemne niebo, a z przeciwnej strony aż chce się jechać :-)


Już w pociągu. Znaleźliśmy dla Cabo super wygodne miejsce!