Info
Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)Więcej moich rowerowych statystyk.
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2019, Grudzień1 - 0
- 2019, Listopad2 - 0
- 2019, Październik4 - 0
- 2019, Wrzesień5 - 0
- 2019, Sierpień10 - 0
- 2019, Lipiec13 - 0
- 2019, Czerwiec7 - 0
- 2019, Maj1 - 0
- 2019, Kwiecień3 - 0
- 2019, Marzec1 - 0
- 2019, Luty2 - 0
- 2019, Styczeń1 - 0
- 2018, Grudzień1 - 0
- 2018, Listopad2 - 0
- 2018, Październik4 - 0
- 2018, Wrzesień11 - 0
- 2018, Sierpień10 - 0
- 2018, Lipiec16 - 0
- 2018, Czerwiec12 - 0
- 2018, Maj16 - 0
- 2018, Kwiecień13 - 0
- 2018, Marzec4 - 0
- 2018, Luty5 - 0
- 2018, Styczeń4 - 0
- 2017, Grudzień3 - 0
- 2017, Listopad1 - 0
- 2017, Październik7 - 0
- 2017, Wrzesień4 - 0
- 2017, Sierpień20 - 0
- 2017, Lipiec17 - 0
- 2017, Czerwiec24 - 0
- 2017, Maj31 - 0
- 2017, Kwiecień6 - 0
- 2017, Marzec6 - 0
- 2017, Luty2 - 0
- 2017, Styczeń2 - 0
- 2016, Grudzień5 - 0
- 2016, Listopad2 - 0
- 2016, Październik12 - 0
- 2016, Wrzesień7 - 0
- 2016, Sierpień17 - 0
- 2016, Lipiec9 - 0
- 2016, Czerwiec10 - 0
- 2016, Maj19 - 0
- 2016, Kwiecień18 - 0
- 2016, Marzec4 - 0
- 2016, Luty3 - 0
- 2016, Styczeń8 - 0
- 2015, Grudzień5 - 0
- 2015, Listopad4 - 0
- 2015, Październik6 - 0
- 2015, Wrzesień23 - 0
- 2015, Sierpień24 - 0
- 2015, Lipiec26 - 0
- 2015, Czerwiec22 - 0
- 2015, Maj26 - 0
- 2015, Kwiecień22 - 0
- 2015, Marzec25 - 0
- 2015, Luty19 - 0
- 2015, Styczeń14 - 0
- 2014, Grudzień8 - 0
- 2014, Listopad20 - 0
- 2014, Październik20 - 0
- 2014, Wrzesień5 - 0
- 2014, Sierpień6 - 0
- 2014, Lipiec6 - 0
- 2014, Czerwiec7 - 0
- 2014, Maj10 - 0
- 2014, Kwiecień7 - 0
- 2014, Marzec6 - 0
- 2014, Luty4 - 0
- 2014, Styczeń4 - 0
- 2013, Grudzień1 - 0
- 2013, Listopad2 - 0
- 2013, Październik2 - 0
- 2013, Wrzesień4 - 0
- 2013, Sierpień11 - 0
- 2013, Lipiec7 - 0
- 2013, Czerwiec8 - 0
- 2013, Maj3 - 0
- 2013, Kwiecień2 - 0
- 2013, Marzec1 - 0
- 2013, Luty1 - 0
- 2013, Styczeń2 - 0
- 2012, Grudzień2 - 0
- 2012, Listopad3 - 0
- 2012, Październik2 - 0
- 2012, Wrzesień6 - 0
- 2012, Sierpień21 - 0
- 2012, Lipiec21 - 0
- 2012, Czerwiec17 - 0
- 2012, Maj20 - 0
- 2012, Kwiecień5 - 0
- 2012, Marzec8 - 0
- 2012, Luty10 - 0
- 2012, Styczeń11 - 0
- 2011, Grudzień9 - 0
- 2011, Listopad13 - 0
- 2011, Październik4 - 0
- 2011, Wrzesień19 - 0
- 2011, Sierpień23 - 0
- 2011, Lipiec31 - 0
- 2011, Czerwiec22 - 0
- 2011, Maj27 - 0
- 2011, Kwiecień16 - 0
- 2011, Marzec14 - 0
- 2011, Luty7 - 0
- 2011, Styczeń7 - 0
- 2010, Grudzień9 - 0
- 2010, Listopad9 - 0
- 2010, Październik17 - 0
- 2010, Wrzesień24 - 0
- 2010, Sierpień22 - 0
- 2010, Lipiec4 - 0
- 2010, Czerwiec5 - 0
- 2010, Maj1 - 0
Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2014
Dystans całkowity: | 725.29 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 39:40 |
Średnia prędkość: | 18.28 km/h |
Maksymalna prędkość: | 61.00 km/h |
Liczba aktywności: | 7 |
Średnio na aktywność: | 103.61 km i 5h 40m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
175.69 km
0.00 km teren
09:36 h
18.30 km/h:
Maks. pr.:61.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek
Sudety Zachodnie i okolice, dzień 4
Piątek, 27 czerwca 2014 · dodano: 08.07.2014 | Komentarze 0
Poranek był naznaczony lekkim bólem nóg po wczorajszym dystansie. Nie było jednak źle :-) Do drogi byłem gotowy zgodnie z planem, to znaczy o ósmej rano. Gorzej było z gotowością właścicielki budynku, która zniknęła jak kamfora. Rano powitał mnie tylko uroczy psiak. Dwa, czy trzy razy wszedłem na górę, obszedłem też cały dom i nic - nikogo nie znalazłem. W końcu pojawił się jegomość, z którym załatwiłem wszystkie formalności, po których w końcu mogłem ruszyć w trasę.Na zamku Czocha było sympatycznie, a mury dodawały dużego smaczku. Spędziłem tam kilkanaście minut, a później udałem się do Parku Krajobrazowego Doliny Bobru. Nad jeziorem poznałem sympatyczną grupę rowerzystów. Przed miejscowością Wleń, czekał mnie mega podjazd. Przystawałem na odpoczynek dosłownie co kilka metrów! A wydawałoby się, że po przejechaniu gór, będę miał już łatwiej. O stopniu nachyleń, świadczy choćby prędkość maksymalna, uzyskana właśnie na jednym ze zjazdów. Podobnych, choć już na szczęście nie aż tak ekstremalnych podjazdów, miałem jeszcze dziś kilka. Rekompensatą, były trzy zjazdy wyciskające łzy z oczu :-) Po przejechaniu owego ekstremalnego podjazdu, na szczycie poznałem Krzysztofa, który opowiedział mi kilka ciekawych historii. Gdyby nie to, że gonił mnie czas oraz fakt, że jechaliśmy w przeciwnych kierunkach, pewnie gadalibyśmy jeszcze dłużej :-) Myślę, że nasza rozmowa trwała co najmniej kilkanaście minut. Towarzyszył jej brak poczucia czasu - coś jak z Piotrem ;-) Poza tym Krzysztof był jedyną poznaną tego dnia osobą, która na tym etapie wyjazdu, w 100% wierzyła w mój dzisiejszy dojazd do Wrocławia. Pozostali wyrażali powątpiewanie, okraszone lekkim uśmiechem. Jadąc dalej, nieopatrznie ominąłem pałac i basztę we Wleniu. Na swoje nieszczęście, jadąc ku Organom Wielisławskim, zdałem się na pośpiesznie wytyczoną trasę z nawigacji. W nagrodę dostałem kamienisty polny podjazd, a tuż za szczytem ledwie widoczną, zarośniętą drogę. Na całe szczęście na miejsce dojechałem bez konieczności zawracania.
Do Jawora już pędziłem, zdając sobie sprawę z upływu czasu. Ponadto był to ostatni ważny punkt. Po nim mogłem już bardziej realnie oceniać możliwości dzisiejszego dojazdu do Wrocławia. Na zwiedzanie kościoła dotarłem rzutem na taśmę. Gdy wyjechałem z Jawora, rozpoczęło się zerkanie na godzinę i dystans. Wiatr w twarz nie ułatwiał zadania i praktycznie cały czas jechałem na styk. Dopiero o dziewiętnastej, szala zaczęła przechylać się w moją stronę. W samym Wrocławiu zamotałem się ze swojej winy dwa razy, ale na dworzec dotarłem z dziesięciominutowym zapasem. To był super fajny sprint, wspaniale wieńczący tą wyprawkę. Czułem się spełniony, a Antek po raz kolejny sprawdził się w roli super kompana do podróży :-)
Zamek Czocha. Stare mury dodawały klimatu, tylko jakiś pajac z WZ stanął w złym miejscu.
Wylot ze Złotnik Lubańskich - no comment ;-)
Ładny las na trasie.
Drugi i tym samym ostatni podjazd, o którym mówił mi pracownik sklepu gdzie zrobiłem dłuższy postój. Dalej nie orientował się już w terenie. Może to i dobrze... ;-)
Malownicze drogi między polami przed Rybnicą.
Postój przy drodze krajowej nr 30, później zjazd do Parku Krajobrazowego Doliny Bobru. Super pędziło się w dół!
Nad Jeziorem Pilchowickim. Na tamie widać jadącą grupę rowerzystów, poznanych kilka minut wcześniej. Bardzo miło się rozmawiało - mam nadzieję, że jednak kiedyś spróbują przygody z sakwami :-)
Ponownie w trasie. Teraz się dopiero zacznie...
Postój po bardzo ostrym podjeździe, ukrytym już gdzieś w oddali. Tak ostro podczas tego wyjazdu jeszcze nie było.
Tuż przed szczytem przystaję ponownie, dając odpocząć nogom przed zjazdem. Poza tym widoków szkoda...
Schodzę z siodła z zamysłem zrobienia co najwyżej kilku zdjęć. W oddali widać podjeżdżającego Krzysztofa... ;-)
"Fajny" polny skrót w drodze do Organów Wielisławskich. Uchwyciłem najbardziej przyjazny fragment trasy :-)
Przereklamowane Organy Wielisławskie ;-)
Organy Wielisławskie :-)
Uff, po kolejnym podjeździe. Droga innej kategorii niż ta, gdzie przystawałem co kilka metrów, więc było oznakowanie - 11%. Z sakwami podjazdy dają chyba jeszcze więcej satysfakcji - metr po metrze i do przodu!
Kościół Pokoju w Jaworze.
A miałem nie zatrzymywać się już na zdjęcia. Bocian zwyciężył :-)
Między podwrocławskimi miejscowościami. Jestem w trakcie zadaniowej jazdy. Czas, dystans, krótkie postoje, motywacja. Ostatnich kilkadziesiąt kilometrów wspaniale wieńczyło tą wyprawkę. Póki walczysz, jesteś zwycięzcą. I chyba zapragnąłem szosy...
Przedmieścia Wrocławia nieopodal lotniska. Powoli czuję smak zwycięstwa, choć nie wiem jeszcze ile czasu stracę jadąc po Wrocławiu.
Postój na światłach. Więc jednak była okazja sfotografować Sky Tower ;-)
Kategoria Wyprawki ;-)
Dane wyjazdu:
146.65 km
0.00 km teren
08:23 h
17.49 km/h:
Maks. pr.:49.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek
Sudety Zachodnie i okolice, dzień 3
Czwartek, 26 czerwca 2014 · dodano: 08.07.2014 | Komentarze 0
Poranek był mocno niezachęcający. Spałem jakoś niespokojnie, chyba podświadomie obawiając się o Antka. Namiot rozkładany nieporadnie w deszczu miał mokrą podłogę i tylko karimata podłożona pod śpiwór, uratowała mnie przed mokrym snem. Poza tym przez całą noc lało. W sumie to i dobrze, że padało w nocy, a nie w ciągu dnia :-) Namiot opuściłem od razu mocząc nogi w mokrym zielsku. Było zimno i wilgotno. Odjechałem kilkadziesiąt metrów i przystanąłem na śniadanie. Niebawem ubrany w czapkę i zimowe rękawice, rozpocząłem podjazd na przełęcz Okraj. Droga była malownicza, a dodatkowo w końcu zaczynała dopisywać pogoda :-) Do Vrchlabi i Hrabacova biłem kilometry. Zjazd do Desny był bardzo fajny, choć ponownie mroźny, ale do tego już powoli przywykłem. Gdy w Deśnie zjechałem z głównej drogi, natknąłem się na rowerowy wyścig :-) Na początku ulicy stała spora grupa kolarzy, a mój widok wzbudził w nich bardzo żywe komentarze :-) W związku z bezowocnym poszukiwaniem noclegu, postanowiłem jechać w górę ile się da, spodziewając się jakiegoś dachu na szczycie. Cały czas wyprzedzali mnie lub mijali kolarze w przeróżnym wieku. Niektórzy pędzili naprawdę bardzo szybko! Szczyt okazał się być zupełnym pustkowiem, ale na szczęście miałem jeszcze zapas czasu, aby zjechać w dół. To był mega fajny zjazd! Serpentyny pod koniec, to była istna wisienka na torcie! Super sprawa! Moim celem był teraz Frydlant. O dziwo jednak, niepotrzebnie podjechałem do kościoła w Hejnicach, ale na całe szczęście szybko się zorientowałem :-) Hm... Tak właśnie poprowadził mnie ślad... Drogę do Frydlanta utrudniały mi roboty drogowe - dwa razy musiałem mocno zwolnić tempo z powodu wykopów. Dobrze chociaż, że rowerem dało się przejechać. Podobnie było wcześniej, gdy w Svobodzie nad Upou zaryzykowałem jazdę, widząc znak ślepej uliczki za sześć kilometrów. I tutaj na szczęście dało się przejechać obok drogowych maszyn. W drodze do Harrachova spowalniały mnie zaś inne roboty drogowe i towarzyszący temu ruch wahadłowy. Dojeżdżając do Frydlanta nie zmieniłem w porę śladu i jadąc na wyczucie, zafundowałem sobie ostry zjazd i taki sam podjazd powrotny. Przy zamku spędziłem kilka minut, a gdy wyjechałem z miejscowości, nie natknąłem się na żadne miejsce pod dachem i wiedziałem już, że pewnikiem czeka mnie spranie w mokrym namiocie. Podjąłem też decyzję, że będę dziś cisnął do oporu. Opłaciło się :-) Deptałem, aby tylko ujechać kolejny kilometr i po pewnym czasie dotarłem do Miłoszowa, gdzie wzbudziłem ciekawość tutejszych mieszkańców, wyrażaną spojrzeniami :-) Moim celem był teraz zamek Czocha - wiedziałem, że w jego pobliżu znajduje się kemping, a nie chciałem sprać byle gdzie. Na moje szczęście na wylocie z Leśnej, zauważyłem nocleg pod dachem. Po przełamaniu bariery w postaci niedziałającego domofonu, oraz nawiązaniu nici sympatii z przeuroczym psiakiem, mogłem odetchnąć po dzisiejszej gonitwie :-) W trakcie jazdy nie patrzyłem na licznik, więc dzisiejszy dystans, był dla mnie miłym zaskoczeniem :-)"Chodź Antek. Jedziemy dalej. Nikt za nas tego nie przejedzie. No i dobrze... :-)"
Wychylam nosa z namiotu. Całą noc lało. Mokro, zimno, bardzo niezachęcająco...
Ciepłe mleczko, kawa, bluza. Szybko i skutecznie stawiam opór panującym warunkom :-)
Widok na miejsce noclegowe z głównej drogi.
U podnóża Rudnika.
Zmierzam ku Przełęczy Okraj. Pogoda uległa poprawie, widoki też niczego sobie :-) Momentami zastanawiam się też, czy przypadkiem nie przekroczyłem granicy polsko-niemieckiej - minęło mnie kilka samochodów, a wszystkie na niemieckich tablicach.
Już na przełęczy :-) Fajny i satysfakcjonujący podjazd. Daję znać Aneczce i ruszam dalej ku przygodzie :-)
Kilka chwil po wspaniałym, równym zjeździe. Asfalt niczego sobie, to i radość większa :-)
Krótki postój trochę dalej. Pierwszego dnia udało mi się taką przydrożną poziomkę zjeść :-) Tą zostawiłem dla innych ;-)
Posiłek przy lotnisku Vrchlabi.
Droga do Harrachova. Liczne wymuszone postoje, napotkana wiewiórka, oraz ciekawy znak drogowy :-)
Przydrożny strumyczek nieopodal Harrachova. Na Antku po wczorajszych opadach deszczu, suszy się już ręcznik. Jako ostatni. Wcześniej były rękawiczki, sandały, oraz ciepła kurtka :-)
Raczej nieudana wizyta w Harrachovie. Ser jakoś nie ten sam, czosnkowa jak rosół, a ponadto później okazało się, że te około półtorej godziny, zaważyło na dokręcaniu dzisiejszego dystansu.
Jizera pod Kořenovem ;-)
Izerski Park Krajobrazowy. Spodziewałem się mocniejszych podjazdów, a tu o dziwo dostałem się nad wyraz łatwo. Na całej trasie od Desny, mijali mnie kolarze. Nektórzy naprawdę mocno pędzili!
Zjazd z Izerów.
Nad rzeką Witka. Antoś pozostawiony przy serpentynie, których minąłem na zjeździe kilka. Dawały sporo radości mimo, że był to ponownie zimny zjazd.
Bily Potok. Słońce zrobiło mi miłą niespodziankę :-)
Odwiedzony przez pomyłkę kościół w Hejnicach. Chyba nie dowiem się, dlaczego zaprowadził mnie tam ślad nawigacji ;-)
Pożegnalne spojrzenie za siebie...
Zamek Frydlant.
Widoki za Frydlantem. Kilka chwil wcześniej minąłem ostatnie zabudowania. Powoli rozglądam się za odpowiednim miejscem na rozbicie namiotu.
Okolice jednej z ostatnich czeskich wiosek. Historyczna chwila - zostałem obszczekany przez psy na terenie Republiki Czeskiej :-)
Kategoria Wyprawki ;-)
Dane wyjazdu:
80.23 km
0.00 km teren
04:31 h
17.76 km/h:
Maks. pr.:54.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek
Sudety Zachodnie i okolice, dzień 2
Środa, 25 czerwca 2014 · dodano: 08.07.2014 | Komentarze 0
Poranne wstawanie przeciągnęło się tak, że sam byłem trochę zaskoczony. Wstałem o dziewiątej, wcześniej przebudzając się kilka razy, zerkając na zegarek i stwierdzając, że jeszcze trochę mogę spać. Ostatecznie wyjechałem o dziesiątej trzydzieści. Od samego początku z nieba spadały krople. Jechałem więc w mocnym kapuśniaczku. Czułem jednak świeżość po przespanej nocy, dlatego podjazdy dawały mi sporą radość. Dodatkowo praktycznie już po pół godzinie jazdy, czułem rowerowe spełnienie, a Antek - zgodnie z wcześniejszymi stwierdzeniami - był moim super przyjacielem i kompanem. Padało przez pierwsze kilka godzin jazdy. Mocny kapuśniaczek ustał na kilkadziesiąt minut, a po nim nadszedł regularny deszcz. Na jednym ze zjazdów w kilka sekund po tym, jak powiedziałem sobie w myślach by uważać, o mały włos nie wylądowałem w rowie, stawiając Antka bokiem podczas awaryjnego hamowania. Przewaga tarcz nad V-break'ami... Deszcz ustał około godziny szesnastej, ale bijąca z nieba warstwa chmur nie nadawała dniu i zdjęciom dobrej aury. Ja jednak robiłem swoje :-) Na przystanku za Czarnym Borem zatrzymałem się na małą kawkę, przy okazji ucinając sobie krótką pogawędkę ze starszą panią. Zjeżdżając w kierunku Janowic Wielkich, zaliczyłem kolejny dziurawy i wyboisty asfalt. Zgodnie z wcześniejszym planem w Kowarach postanowiłem zrobić małe zakupy i wypłacić gotówkę. Tam ponownie dopadł mnie deszcz. Po kilku chwilach jazdy, zatrzymałem się na przystanku, gdzie wkrótce dołączyło do mnie dwóch młodzieńców. Niebawem zaczęli palić jakiegoś skręta. Kontrastów było więcej. Krótko po tym jak się oddalili, na chwilę dołączył pod dach jegomość, w rozwalających się butach, z dwoma papierosami w papierośnicy. Papierosy wyglądały tak, jakby znalazł je na chodniku. Były tylko dłuższe. Nos wytarł w szmatę, przypominającą zużytą szmatę do podłóg... Wypalił papierosa i odszedł. W czasie gdy przebywał obok mnie, ulicą przejechały trzy Mercedesy. Nie byle jakie... Deszcz tymczasem wzmógł się znacznie. Ostatecznie po osiemnastej, założyłem sandały i wyjechałem w trasę, rozbijając się tuż za miejscowością. Namiot rozbijałem w spadających kroplach deszczu, chodząc dodatkowo po wysokich chaszczach. Uznałem też, że ilość zieleniny jest tak duża, że niepotrzebna mi będzie karimata. Faktycznie wewnątrz było miękko, ale też niestety mokro. W kilka minut ogarnąłem sytuację :-) Popołudniowa pogoda sprawiła, że mimo sporego zapasu czasu i sił, nie wykręciłem dziś większego dystansu. Pozostaje mieć nadzieję na to, że jutro będzie lepiej :-)Na wydającej się być spokojnej miejscówce, pojawił się raptem samochód. Stanął kilka metrów od namiotu, a kilkadziesiąt minut później podjechał drugi. Gdy wychyliłem głowę, zauważyłem psa, jakieś 2, 3 metry ode mnie, chwilę później wołającą go panią. Wolałbym, aby jednak nikt mnie tu nie wypatrzył.
Minutę przed startem... :-) Z nieba kropi kapuśniaczek :-)
Ładny górzysty widok, oraz kolejne podjazdy :-)
Awaryjne hamowanie na ostrym zjeździe. Udało się nie wpaść w krzaki i nie zjechać do rowu :-) Przez moment była adrenalina :-)
Kościół pw. Matki Boskiej Śnieżnej w Sierpnicy.
Przystanek na trasie.
Po drugiej stronie kadru, pasły się dwa koniki. Ale rowerowa miłość zwycięża ;-)
Ruiny kościoła ewangelickiego w Unisławiu Śląskim.
Deszcz wymusza postój. Kawa, krótka i miła rozmowa ze starszą panią. Niebawem ponownie wyruszam w trasę... :-)
Pięknie płynie Bóbr :-)
Husyckie Skały
Po kolejnym podjeździe.
Uziemiony na przystanku w Kowarach. Zakupy zrobione :-)
Kategoria Wyprawki ;-)
Dane wyjazdu:
112.01 km
0.00 km teren
07:07 h
15.74 km/h:
Maks. pr.:43.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek
Sudety Zachodnie i okolice, dzień 1
Wtorek, 24 czerwca 2014 · dodano: 08.07.2014 | Komentarze 0
Po raz pierwszy, ruszając na kilkudniowy wypad rowerem, musiałem stawić czoła dodatkowej barierze. Tęsknota dawała bardzo mocno o sobie znać, a Karol wcale nie ułatwiał sprawy, ciągle za mną wołając. W pociągu to silne uczucie mocno ustąpiło, a gdy wyszedłem w Oławie, po prostu zacząłem kręcić nogami :-) Praktycznie przez cały czas musiałem zmagać się z przeciwnym wiatrem, który na nizinach był mocno odczuwalny. Mijałem miejscowości bez wyrazu, czasy świetności mające dawno za sobą. O dziwo, obok dosłownie sypiących się ruin, stały gdzieniegdzie nowo wybudowane, piękne domy. Na całym dystansie miałem okazję kilka razy porozmawiać z ludźmi. Czy to krótka wymiana kilku słów ze starszym panem na rowerze, czy już dłuższa pogawędka przed przełęczą Jugowską, którą postanowiłem zaatakować już późnym popołudniem. Opłaciło się :-) Podjazd zajął mi chyba około godziny. Wcześniej na postoju porozmawiałem z dwoma rowerzystami, z kilkoma pozdrowiliśmy się na trasie. Ostatnie kilometry dzisiejszej jazdy mocno nadwyrężyły średnią. Zjazd był niestety dziurawy, wyboisty i mroźny. Szybko jednak znalazłem miejsce noclegowe pod dachem. Tak jak się spodziewałem, nie bardzo była sposobność ku temu, aby rozbić namiot gdzieś przy trasie. Na nizinach pola zarośnięte, w górach praktycznie kompletny brak miejsca. Padłem dosyć szybko.Wiatraki nieopodal Oławy. Wjeżdżam myślami w pierwsze kilometry wyprawki...
Krótki postój na założenie lekkiej kurtki. Wiatr utrudniał jazdę. Na tym postoju zamienione miło dwa zdania ze starszym panem na rowerze.
Przydrożna kapliczka w drodze do Sobótki, oraz góra Ślęża na horyzoncie.
Na Zamku Górka. W oddali samochód jakieś zawodowej grupy kolarskiej.
Ślęża już po drugiej stronie.
Wypatrzony przypadkiem na postoju, przydrożny pomnik przyrody.
Na skraju Ślężańskiego Parku Krajobrazowego.
Podjazd na przełęcz Tąpadła, oraz krótki postój na zjeździe.
Pole golfowe i kapliczka za miejscowością Wiry.
"Miła" niespodzianka na trasie :-) Dobrze, że mogłem przeprowadzić Antka po stalowym stelażu. Wyciąganie go na asfalt, było już trudniejsze, ale jak mógłbym zostawić przyjaciela? :-)
Postój przy drodze rowerowej za Dzierżoniowem.
Wjeżdżam do Parku Krajobrazowego Gór Sowich.
Podjazd na Przełęcz Jugowską. Wcześniej u podnóża wymiana zdań z dwoma rowerzystami jadącymi na lekko. Wyprzedzili mnie na trasie, ale nie aż tak szybko, jak się tego spodziewałem ;-)
Na szczycie Przełęczy :-) Tutaj również krótka rozmowa z innym rowerzystą :-) Wzbudzam zainteresowanie... ;-)
Piękny widok przy zjeździe z Przełęczy. Droga dziurawa, odbierająca część przyjemności ze zjazdu.
Przy miejscu noclegowym. Antek idzie zaraz na zasłużony odpoczynek :-)
Kategoria Wyprawki ;-)
Dane wyjazdu:
7.52 km
0.00 km teren
00:22 h
20.51 km/h:
Maks. pr.:32.60 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek
Przedwczesny wyjazd po jeżyny :-)
Czwartek, 19 czerwca 2014 · dodano: 21.06.2014 | Komentarze 0
Widząc wczoraj Karolka, jak zajadał poziomki i jagody, wpadłem na pomysł, aby podjechać dziś na nieodlegle miejsce, gdzie mogły rosnąć jeżyny. Co prawda od razu zostałem naprostowany, że to jeszcze nie ta pora roku :-) Na całe szczęście, pora roku nadawała się na wypad na rower :-)Przed moim wyjazdem Aneczka wykręciła kilka metrów przy domu na maminym rowerze :-) Gdy znalazłem się po drugiej stronie furtki, poczułem efekt sandałów na nogach :-) Jadąc niespiesznie, dotarłem na okoliczne pola, zamieszkane przez całe gromady owadów :-)
Gdy dojechałem na miejsce, faktycznie okazało się, że jeżyny są jeszcze zielone. Efekt mieszkania od nastu lat w mieście dał o sobie znać ;-) Były za to inne atrakcje, a w drodze powrotnej zatrzymałem się jeszcze przy kapliczce :-)
Za lasem dojrzałem jeszcze bardzo dużego latawca i to było ostatnie zdjęcie wyjazdu. Nie wytrzymały baterie :-)
Na asfalcie znacznie zwiększyłem prędkość, mijając za Brynicą dwa koniki, które ustrzegły się przed fotografem amatorem ;-) Fajnie było tak się przejechać :-)
Kategoria Krótko, nie zawsze na temat ;-)
Dane wyjazdu:
153.04 km
0.00 km teren
07:11 h
21.30 km/h:
Maks. pr.:52.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek
Całodniowe (za)kręcenie :-) A jednak można! :-)
Sobota, 7 czerwca 2014 · dodano: 10.06.2014 | Komentarze 0
Piątkowy wieczór i pół nocy, spędziłem na myśleniu o trasie :-) W końcu jak jest już okazja do tego, aby wyjechać na cały dzień(!) na rower, trzeba mieć choćby jakiś minimalny zamysł :-) Po głowie chodził mi Pradziad, ale te sto czterdzieści kilometrów chyba narysowałem jadąc marzeniami, także trasę na sobotni wyjazd - dużo bardziej rekreacyjną - nakreśliłem dopiero około pierwszej w nocy :-)Z domu wyjechałem o godzinie dziewiątej. Na samym końcu azotowego skrótu, drogę przebiegła mi mała myszka, a w azotowym lesie, coś większego zbiegło w przydrożne krzaczki. Słońce już grzało mocno, więc w ciągu dnia, należało spodziewać się wysokich temperatur.
Po drugiej stronie asfaltowej drogi, zjechałem na leśny dukt, jadąc tędy po raz pierwszy. Tutaj zwierzątek było jakby więcej, tylko bardzo szybko uciekały na mój widok. Żuczka i biedronki nie chwyciłem aparatem :-) Mknąc dalej przed siebie - zadowolony z tego, że droga okazała się malownicza i bardzo przejezdna - napotkałem grzejącego się na niej gada! Gdy do niego podszedłem, po chwili zaczął grozić mi językiem! :-)
Końcówka trasy była mocno telepiąca, za sprawą kamieni w roli tłucznia, ale sam wybór trasy, był całkiem dobry :-) Polną drogą dojechałem do znanego mi asfaltu.
Za Rudzińcem czekał mnie chłodniejszy etap trasy, czyli jazda w lesie. Jadąc miarowo i z wysoką średnią, dotarłem do Pławniowic.
Na swoje szczęście, miałem całkiem inne plany, niż smażenie się na plaży, także zaraz po ciekawej jeździe wzdłuż brzegu i zrobieniu pamiątkowego zdjęcia plaży, udałem się w dalszą drogę. Myśl o czekającym mnie dystansie, nadawała mi fajnego ciągu do jazdy :-) Przy Słupskim zbiorniku, wystraszyłem jakiegoś dużego, szarego ptaka, przypominającego nieco czaplę. Ciekawe...
Po krótkim postoju, ruszyłem w dalszą drogę, mijając powieszony niecodziennie kosz do gry w piłkę - tuż przy głównej drodze. Wyglądało to tak, jakby asfalt miał tu grać rolę parkietu :-) Niestety nie zatrzymałem się na fotkę, doceniając po jakimś czasie fakt, że droga w kierunku Toszka, została wyremontowana! :-)
Na rynku w Toszku ostro dawało z góry. Temperatura dziś była naprawdę wysoka - już w azotowym lesie przypomniałem sobie o tym, że chyba jedyne czego nie wziąłem, to wody do polewania sobie głowy. Sam Rynek był bardzo spokojny. Praktycznie zero ruchu, w zasadzie pojedynczy ludzie. Co innego na zamku :-) Przy bramie przywitał mnie miły pan, na gościńcu w budynku obok, grała swojska muzyka i śpiewali jacyś ludzie. Nawet studnia wydawała z siebie jakieś odgłosy :-)
Odjeżdżając stamtąd, skręciłem w kierunku kościoła, z którego również wydobywały się muzyczne dźwięki. Poza tym od mojej wizyty na Rynku do teraz, zauważałem jakiś młodzieńców z gitarami w futerałach na plecach. Czyżby muzyczne miasto Toszek? :-)
Puściłem się w dół, szybko nabierając prędkości. Zjeżdżając z głównej zerknąłem jeszcze na wieżę zamku, a później mogłem zaobserwować raczkujące polskie źródła energii odnawialnej - wiatrak nawet się nie kręcił :-)
Jadąc dalej, minąłem Górę Sylwii, a zaraz za Sarnowem, krajobraz stał się jakby bardziej znajomy. No jasne! To przecież tędy jechałem Kosią! :-) W Świbiu już wszystko było jasne! Czy te gołąbki nie są znajome? :-) Idąc za doświadczeniem, założyłem też okulary, aby tym razem nie dostać owadem w oko ;-)
Złowrogich owadów nie napotkałem :-) Były za to piękne widoki :-)
Wkrótce dotarłem do polnego rozwidlenia. Według śladu miałem jechać na wprost, ale droga nie była zbyt zachęcająca. Na swoje szczęście raptem kilka metrów dalej zauważyłem rower, do połowy schowany w krzakach. Jego właściciel, udzielił mi może nie wyczerpujących wskazówek, ale jasnych na tyle, że śmiało wjechałem na początkowo zarośnięty trawą trakt. Później okazało się, że był jednak dobrze przejezdny :-)
Kielcza powitała mnie ślubem w tutejszym kościele, oraz ładnym zabytkowym drewnianym domem. Od tego miejsca dzisiejsza trasa nabrała innego charakteru :-) Bardzo ładne szlaki, płynąca obok Mała Panew. Warto było tu przyjechać :-)
Gdy zatrzymywałem się po raz kolejny na zdjęcie (kaczki zdążyły się poderwać ;-) ), skarciłem się w myślach, że przecież jeszcze tyle dystansu przede mną, a ja co rusz staję. Jak jednak miałbym nie stawać, gdy po ledwie kilkudziesięciu metrach od spłoszonych kaczek, napotkałem łabędzie z młodymi i kolejne kaczuchy? I jak tu depnąć na pedały? Gdy wróciłem do roweru, zauważyłem siedzącą na prawym rogu dużą osę. Odgoniłem ją, na co ona usiadła mi na łokciu! Oj! Czyli jednak trzeba było depnąć! ;-)
Odbiłem w głąb lasu, gdzie mogłem pięknie śmigać pośród ślicznego lasu, dobrze opisanych szlaków, w ciszy i spokoju. Piękny dzień :-) Fragment trasy od Kielczy, aż do samego Krasiejowa - wyłączając jakiś asfaltowy odcinek, który można było przecież poprowadzić inaczej - wspaniale nadawał się na przyczepkowy wypad! Uznałem też, że następnym razem, gdy będę miał okazję jechać na rowerze do Opola, wybiorę właśnie dzisiejszą trasę i poznam ją jeszcze dokładniej :-) Przed Zawadzkiem, minąłem leśną sadzawkę, która momentalnie skojarzyła mi się z roztoczańskim Czarnym Stawem.
Skojarzeń tego dnia było więcej :-) Już w Zawadzkiem, poprowadzona wzdłuż rzeczki alejka, przypomniała mi o drodze rowerowej nad Dunajem w Bratysławie :-)
Po drugiej stronie głównej ulicy napotkałem ciekawy motoryzacyjny okaz, a już kilka minut później, mknąłem super fajną leśno-polną drogą. Co prawda czekał mnie po niej przejazd główną drogą, ale samochodów było jak na lekarstwo, a poza tym mógłbym pokonać nią nawet podwójny dystans, bo leśny szlak, który czekał na mnie za skrzyżowaniem, był po prostu wspaniały! To było kilka kilometrów, prostej, równej jak stół, asfaltowej leśnej drogi! Coś pięknego! :-)
Za Staniszczami Wielkimi ujrzałem pojazd kosmiczny! A co tam kręgi w zbożu! ;-)
Jechałem dalej, a nogi powoli zdradzały pierwsze objawy przebytej dziś drogi. Za plecami pozostawiłem połowę zaplanowanego na dziś dystansu. Dodatkowo poruszałem się po świeżo "wyremontowanej" szosie, posypanej obficie drobnymi kamyczkami, które skutecznie zwiększały opory toczenia. Zrezygnowałem też z jazdy po śladzie uznając, że mimo wszystko szybciej pokonam ten etap w miarę równą drogą, niż leśnym duktem. Przed Staniszczami Małymi i tak musiałem zarządzić odwrót, ponieważ ślad wprowadził mnie na łąkę, z ledwo widoczną dróżką :-) Na całe szczęście na nawigacji ujrzałem niebieski szlak, biegnący po drugiej stronie torów :-)
To był super strzał w dziesiątkę! Mknąłem bardzo fajną asfaltową i równą drogą, szybko pokonując dystans :-) Nawet zdjęć nie zrobiłem, zatrzymując się dopiero ze dwa kilometry przed Krasiejowem :-)
W Krasiejowie przywitały mnie bociany i pustki w lokalnym sklepie :-) Powoli kończyły mi się zapasy napojów.
Korzystając z okazji pokręciłem się też po bliskiej okolicy, a poczynione obserwacje doprowadziły mnie do wniosku, że w czasach gdy żyły dinozaury, nie było dentystów. A przynajmniej nie było dobrych dentystów! ;-) Ubytki jak się patrzy!
Mając nadzieję na utrzymanie dobrej passy, zrezygnowałem z jazdy po śladzie, wjeżdżając ponownie na szlak. Ta... Tym razem była to wąska ścieżyna! :-)
Nie powodując po drodze żadnej kolizji, dojechałem szczęśliwie (i szczęśliwy :-) ) do Ozimka. Pokręciłem się przy zabytkowym moście i ruszyłem w dalszą drogę. Temperatura wciąż była wysoka :-)
Jechałem żwawo asfaltem, gdy nagle mnie olśniło - i to tak, jakbym dostał w łeb dla otrzeźwienia :-) No przecież ja tu niedawno byłem! :-) Zatrzymałem się przy moście na bliźniacze zdjęcie, ale już później - za zabudowaniami - trochę z czasowej przekory, już nie przystawałem mimo, że troszeczkę było mi żal, nie popatrzeć jeszcze raz na znajome już, fajne widoczki.
Niesiony żądzą uzupełnienia bidonów, dotarłem do Szczedrzyka. Wszystkie sklepy były pozamykane, ale otwarty był lokal, który już raz ratował mnie i Aneczkę :-) Napoje były tylko butelkowane, ale w tamtej chwili wcale mi to nie przeszkadzało :-) Odjechałem trochę dalej i zacząłem mocować się z pierwszą zawleczką.
Nagle ręka mi odskoczyła i w palcach trzymałem już samo kółko. Kapsel pozostał niewzruszony! Jakoś nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło... :-) Włączając małe pokłady nadziei, zabrałem się za drugą butelkę. Udało się :-) Gdy piłem przypomniało mi się, o napisie pod kapslem... Taa... Jakbym tego nie wiedział... ;-)
Czekał mnie teraz leśny dukt, którym bardzo sprawnie dotarłem do Niwek - niepisanego celu mojego dzisiejszego wyjazdu. Na miejscu natrafiłem na zbierające manatki grupy kolarskie. Widać jakieś zawody tu były. Ciekawe jak zawodowcy poradziliby sobie z sakwami ;-) Przystanąłem przy charakterystycznym pomniku i korzystając z okazji, dałem trochę odpocząć nogom.
Zwracając się w kierunku powrotnym miałem przeświadczenie, że cały czas będę jechał asfaltem. Tak było tylko na początku :-) Za Dębską Kuźnią czekał mnie leśny trakt, pokryty gdzieniegdzie kałużami, który skutecznie zmniejszył moją prędkość podróżną :-)
Cały czas szukałem też jakiegoś sklepu. W Dańcu byłem o włos, rozmawiając nawet z ekspedientką ;-) Jechałem jednak dalej, w pewnym momencie napotykając przy drodze ciekawy domek ;-)
Na dobrze wyposażony i otwarty sklep - zgodnie z oczekiwaniami - trafiłem dopiero w Izbicku. Uprzejmie podziękowałem za zakupy i z poczuciem ulgi uzupełniłem bidony, wsłuchując się w rechot dobiegający z pobliskiej sadzawki.
Temperatura dawała się we znaki, a poza tym brak napojów troszkę wyssały ze mnie energii. Postanowiłem nie ryzykować i zatrzymać się na kilka chwil w cieniu. Miejsce znalazłem całkiem fajne ;-)
Znów trafiłem na znajome mi miejsce :-) Co by nie było, znajdowałem się już całkiem blisko domu :-)
W Ligocie Dolnej, zjechałem z asfaltu zgodnie ze wskazaniami nawigacji. Polna droga usiana była kamieniami i na krótkim postoju przy kapliczce przemknęło mi przez myśl, czy nie wrócić na główną ale uznałem, że skoro już tu jestem, będę kontynuował jazdę tą drogą. Opłacało się! Widoki wynagrodziły mi wysiłek :-)
Zjazd również był kamienisty, dlatego nie mogłem nabrać prędkości. Wjechałem w las, czując trochę zmęczenie podjazdami. Przystanąłem na granicy rezerwatu. Dopiero teraz czekał mnie podjazd. Też mi się zachciało Góry św. Anny! :-) W nogach miałem już ponad sto trzydzieści kilometrów. Dałem rady i na szczycie nawet nie czułem zmęczenia :-) Również mój dzielny kompan wcale, a wcale nie narzekał :-) Na leśnym skrzyżowaniu ponownie wróciły wspomnienia z któregoś z poprzednich wyjazdów :-)
Wyjechałem z lasu podążając szlakiem. Nieopodal mijałem gospodarstwo, z którego kiedyś wyskoczyły na nas psy. Szybko czmychnąłem alejką przy autostradzie i już praktycznie byłem na Górze św. Anny :-)
Gdy dotarłem w pobliże sanktuarium, postanowiłem zjechać do wieży widokowej, którą miałem zamiar zobaczyć. Nachylenie na zjeździe było tak duże, że bez pedałowania wykręciłem MXS wyjazdu! W drodze powrotnej dopiero dałem sobie wycisk - przez kilkanaście sekund podjazdu zapiekły mnie nawet mięśnie :-) Widok z podwyższenia był raczej taki sobie i chyba nawet bardziej podobał mi się nasz bąbelkowy :-)
Zjeżdżając już w kierunku Leśnicy, troszeczkę zrobiło mi się szkoda tego, że to już koniec. Zdecydowanie jednak przeważało poczucie szczęścia, spełnienia, przed oczami migały wspomnienia o odwiedzonych miejscach, a nawet troszkę już chciałem być z rodziną. Próba pokonania MXS się nie powiodła! W Leśnicy nie mogłem odmówić sobie wizyty na wodnej ulicy :-) Fajnie było schłodzić oponki po całodniowej ciężkiej gonitwie :-) Wyjazd zakończyło brawurowe wyprzedzanie ciągnika w Kłodnicy ;-)
Kategoria Całodniowe (za)kręcenie ;-)
Dane wyjazdu:
50.15 km
0.00 km teren
02:30 h
20.06 km/h:
Maks. pr.:33.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek
Niedzielny objazd Turawy
Niedziela, 1 czerwca 2014 · dodano: 10.06.2014 | Komentarze 0
Po wczorajszej jeździe z Karolkiem mieliśmy ustalone, że dziś pojadę sam na nieco dłuższy wyjazd. Trasę miałem już de facto nakreśloną od wczoraj, także wystarczyło się tylko zebrać :-)Zatrzymałem się już po minięciu kilku domostw, ponieważ temperatura powietrza była na tyle niska, że konieczne było narzucenie na siebie zwijanej kurtki. Podobnie jak wczoraj, przy skraju lasu pożegnał mnie agresywny owczarek. Dziś był chyba jeszcze bardziej narwany, niż wczoraj. Niedługo potem leśne skrzyżowanie przejechałem po raz pierwszy na wprost, a nie skręcając w lewo. Gdzieś między drzewami przebiegła mała sarenka, a ja zatrzymałem się na postój przy leżących pniach drzew. Czułem się, jakbym jechał na jakąś wyprawę... To AŻ pięćdziesiąt kilometrów!
Krótko przed skrajem lasu, dojrzałem jakieś niskie zwierzę, przechodzące przez drogę. Nie byłem pewien, czy to jakieś leśne zwierzę, czy może kot. Z czasem doszedłem do wniosku, że to chyba La Kotukabras! Gdy wyjechałem z lasu, zauważyłem gaik, który narzucił mi skojarzenie z pewną Karolkową trasą, ale później okazało się, że to jednak nie ten :-)
Szybko przejechałem przez Masów i ponownie ciąłem lasem :-) Zapach natury, oraz przygody nieustannie mi towarzyszył! W Osowcu ponownie nawiedziło mnie skojarzenie z tą samą Bąbelkową trasą, a dodatkowo tym razem dojrzałem na budynkach jakieś dziwne tabliczki... Czyżbym dojechał do Strzelec Opolskich?!? Przecież miałem jedynie dwadzieścia pięć minut jazdy... ;-)
Jeszcze przed przejazdem kolejowym, zatrzymałem się na moment przy kapliczce, którą tylko odprowadziłem wzrokiem, gdy jechaliśmy tędy z Karolkiem.
Za torami mocno przyśpieszyłem, ale po fajnych kilku zakrętach, czekała mnie dziurawa asfaltowa prosta w lesie. Niemniej jednak wybojów praktycznie nie zauważałem :-) Tuż przy skrzyżowaniu nadszedł czas, aby pożegnać się z kurteczką :-)
Wciąż jechałem lasem, za Marszałkami przypominając sobie stwierdzenie sprzed iluś tam miesięcy, że praktycznie całe opolskie, można przejechać między drzewami :-) Tym razem również tylko przeciąłem bardzo spokojną, wręcz uśpioną asfaltową drogę.
Niedługo potem jechałem już drogą wzdłuż Jeziora Turawskiego, po kilkuset metrach wjeżdżając w boczną uliczkę. Mijałem domki letniskowe, które o tej porze dnia wydawały się bezludne i po kilku chwilach dotarłem do plaży. Świeciła pustkami i tylko gdzieniegdzie kręcili się jacyś ludzie przy łodzi.
Ochoczo pomknąłem dalej, zatrzymując się jeszcze na chwilę przy jakimś starym szyldzie.
Las zdawał się być coraz to ładniejszy, a tereny jakby faktycznie turystyczne. Naprawdę muszę w końcu zacząć częściej wybierać się na takie wyjazdy, bo moje rowerowanie, to od pewnego czasu ciężki temat. Na tapetę wróciła Rumunia, ale szybko przestałem zaprzątać sobie nią głowę. Szkoda żalów, gdy wokoło tak fajne widoki :-)
Jadąc dalej, postanowiłem podjechać do brzegu, ale gęste sitowie i słaby dojazd, odwiodły mnie od wypatrywania fal :-) Szybko zatem wróciłem do lasu, jadąc w lekkim zamyśleniu. Wtem za moimi plecami, nie wiadomo skąd, pojawił się samochód! Dałem znać kierowcy i po kilku metrach, zjechałem na pobocze drogi.
Okazało się też, że czekać mnie będzie troszkę błotnisty fragment leśnego duktu. Jadący przede mną samochód wypłukał cały szlam z kałuż i nie miałem możliwości przejazdu suchą oponą. De facto przy którymś wyżłobieniu, kierowca ostro o coś przyhaczył tak, że metal wydał głośny jęk. Ja tymczasem zwolniłem, ciesząc się jazdą w spokoju :-)
Niebawem dotarłem też do miejsca, które na jednej z map miałem oznaczone jako "Tu Moczymy Nogi". Faktycznie woda jakaś taka żółta była... ;-)
Kilka minut później, byłem już na głównej drodze. Antek już w lesie przejawiał chęć do mocniejszego depnięcia, ale tutaj naprawdę fajnie sobie pojechaliśmy - mimo wiejącego wiatru! :-) O jak pięknie było wgryzać się w asfalt i pokonywać kolejne metry! Charakter trasy był podobny do drugiego dnia lubelskiej wyprawki, gdzie również śmigałem lasem, a później po tej niby off road'owej jeździe, przemieniłem Antka w króla szos :-) Oj... I dziś naprawdę pięknie się jechało :-) Poczucie przestrzeni dawało kopa! W Antoniowie przystanąłem, przy Małej Panwi i silnych porywach wiatru. Również za Jedlicami znalazło się kilka fajnych widoczków dla jeźdźca na niebieskim rumaku :-)
Wjeżdżając do kolejnej miejscowości, szybko zorientowałem się, że to tutaj jedliśmy obiad z Aneczką, podczas naszego pierwszego rowerowego wyjazdu na Surowinę! Wraz ze wspomnieniami, nadjechały dwa motocykle, a między nimi czerwony trójkołowiec :-) Mając niewielką przewagę w postaci nakreślonego w nawigacji śladu, nie musiałem jechać główną, jak my wtedy :-) Dzięki temu zaliczyłem kolejny postój na trasie :-) A zegar Aneczce na pewno by się spodobał... :-)
Na wylocie ze Szczedrzyka, zauważyłem przystanek autobusowy, który również kojarzył mi się z naszym wspólnym wyjazdem :-) Ech... Kiedy to było... :-) Podobnie było, gdy dojechałem do lasu na wysokości Jeziora Turawskiego. Tędy jechałem też kiedyś sam, a dodatkowo tym razem postanowiłem wdrapać się na okalający zbiornik wał. Opłacało się, bo widok - mimo mocnego wiatru - był całkiem, całkiem :-) A wiatr... W zasadzie dodawał smaczku dzisiejszej wycieczce i hartował moje ciało, które teraz zdecydowanie za dużo ma do czynienia z biurkiem :-) Tylko kwiatki, podpuszczane przez niesforny wiatr, nie chciały dać zrobić sobie zdjęcia ;-)
Z wału zjechałem ostatnim możliwym zjazdem i ponownie puściłem się pędem przed siebie :-) Kolejna miejscowość i znów krótki przystanek :-)
W Węgrzech minąłem znajomy nam sklep, który dziś był zamknięty i na następnym skrzyżowaniu pojechałem prawie na wyczucie, lekko wspomagając się nawigacją. Gnałem sobie naprawdę fajnie, do momentu gdy na kolanowickim skrzyżowaniu nie napotkałem na jakiś mini korek. Gdzie jak gdzie, ale tutaj?!? :-) Korzystając z pierwszeństwa przejazdu, przeciąłem skrzyżowanie, słysząc tylko za plecami jakieś pytanie o możliwość dojazdu do jakieś miejscowości - chyba Dobrodzienia. To chyba jakaś kobieta zatrzymała samochód na drodze i próbowała wydobyć ze mnie jakieś informacje, ale jej głos przyniósł mi już wiatr. W zasadzie, to i tak raczej nie umiałbym jej pomóc... Chwilkę później nie było mnie już na głównej :-) Dopiero teraz znalazłem się na drodze z gaikiem, którą jechaliśmy wtedy z Bąbelkiem :-)
Jadąc dalej zdałem sobie sprawę z tego, że dzisiejszy wyjazd zbliża się ku końcowi. Jakoś dziwnie zrobiło mi się szkoda... Tak szybko minęło tych pięćdziesiąt nakreślonych wczoraj na mapie kilometrów. Zrobiłem jeszcze ostatnie zdjęcie w lesie, tak trochę na pożegnanie z wycieczką i obserwując co jakiś czas rozrysowane na asfalcie, nieliczne pozostałości po Wielkanocy, zerkając na odliczający wstecz licznik nawigacji, zmierzałem do mety wyjazdu.
Kategoria Wypady, nie w(y)padki ;-)