Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Kosiek. Odkąd jestem na bikestats.pl przejechałem 34372.37 kilometrów. Średnia prędkość wynosi aktualnie 21.12 km/h - trochę mało, ale spowalnia mnie Balast ;-)

Więcej moich rowerowych statystyk.



baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kosiek.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wypady, nie w(y)padki ;-)

Dystans całkowity:11362.69 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:530:50
Średnia prędkość:21.41 km/h
Maksymalna prędkość:78.56 km/h
Liczba aktywności:161
Średnio na aktywność:70.58 km i 3h 17m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
42.53 km 0.00 km teren
02:35 h 16.46 km/h:
Maks. pr.:49.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Bąbelek wjeżdża na Górę św. Anny :-)

Sobota, 10 maja 2014 · dodano: 10.05.2014 | Komentarze 0

Karolek przyszedł do nas jakoś po siódmej. Zebraliśmy się z łóżka w dobrych nastrojach, niebawem siadając do wspólnego śniadania. W trakcie posiłku chodziła mi po głowie trasa, jaką dziś moglibyśmy przejechać z moim małym kompanem. Myślałem o Górze św. Anny ale obawiałem się, że dystans może być dla Bąbla zbyt długi. Ostatecznie jednak zdecydowałem się zaatakować szczyt, wcześniej pakując Aneczce do samochodu bagażnik rowerowy - tak w razie czego. Zawsze też mogliśmy zawrócić choćby z Raszowej.



Z Kędzierzyna wyjechaliśmy tak jak zwykle, wyprzedzając parę rowerzystów na obwodnicy. Mimo przyczepki, siła przyśpieszenia była bardzo duża, także mijaliśmy ich z widoczną różnicą prędkości :-) W Kłodnicy czekał nas najmniej przyjemny odcinek trasy, biegnący główną drogą, ale już zaraz za Kanałem Gliwickim odbiliśmy na niebieski leśny szlak, na którym spotkaliśmy gromady żuczków chodzących po drodze, a na samym końcu krzaczki... Aaa! Nie powiem czego :-) Poczekam aż urośnie i może wtedy się pochwalę ;-) Pierwszy postój był poniekąd wymuszony opuszczonym szlabanem na stacji w Raszowej. Na pociąg czekaliśmy kilka minut, a Karolek w tym czasie już spał :-) 



Na drodze w kierunku Krasowej widać już było cel naszej wyprawy :-) Niebawem skręciliśmy na drogę którą mieliśmy dopiero poznać. Planując trasę uznałem, że warto zaryzykować i nie jechać asfaltem, gdzie można napotkać samochody, a wypróbować gruntowy trakt tym bardziej, że biegł tędy niebieski szlak. Droga miała być zatem przejezdna. Również widoki mieliśmy bardzo ładne i malownicze :-)



Niestety mniej więcej w połowie dystansu do Leśnicy, zobaczyłem przed sobą wysokie trawy, z naznaczonymi ledwie ścieżynkami - pozostałościami po polnym trakcie. Postanowiłem jednak nie wracać i podąć próbę przeforsowania owego szlaku. W pewnym momencie "droga" biegła po prostu polem! :-) Zarówno Antek, jak i przyczepka dały radę, a dodatkowo - poniekąd w nagrodę - wypatrzyłem dwa bażanty, uciekające przed nami w zupełnej ciszy :-) 
Niebawem dotarliśmy do jakiś zabudowań, ale postanowiłem nie wjeżdżać na drogę, którą według wgranego śladu dyktowała mi nawigacja. Była ona w jeszcze gorszym stanie niż ta, którą właśnie pokonaliśmy :-) W dosłownym tego słowa znaczeniu ;-) Kierując się w kierunku asfaltu, minęliśmy zaniedbane dystrybutory paliwa, pozostałe po prosperującej tu niegdyś stacji paliw. Ich widok miał coś w sobie i kiedyś będę chciał tu przyjechać, aby zrobić im zdjęcie :-)
Leśnicę ledwie przecięliśmy, wjeżdżając w uliczkę którą polecił nam kolega Czrk. Faktycznie była ona ciekawa, malownicza, a fakt że byliśmy praktycznie u podnóża Góry św. Anny powodował, że była ona bardzo dobrym miejscem na zrobienie dobrego ujęcia. Otoczenie żółtego i pachnącego rzepaku zdecydowanie ułatwiało sprawę :-) Zatrzymując się jeszcze na moment przy kapliczce, dotarliśmy do drogi podjazdowej na szczyt. Od razu zorientowałem się, że kilkadziesiąt metrów dalej jest miejsce, gdzie z Mietkiem przeżyliśmy naszą pierwszą motoryzacyjną przygodę ;-) 



Podjazd nie był męczący, choć fakt iż za plecami miałem kilka kilogramów wagi więcej powodował, że wjeżdżało się powoli. Minęło nas kilku profi rowerzystów, zjeżdżających w dół, a na drzewach dało się zauważyć oznaczenia dla jakiegoś rowerowego maratonu. Karolek zaczął coś marudzić, więc postanowiłem wykorzystać znajomość otoczenia i zatrzymać się na postój przy punkcie widokowym. Oj... Ale mieliśmy zabawę :-) A Karolka nieśmiało zaczęła podrywać jakaś mała koleżanka... ;-) Na odchodne pomachaliśmy jeszcze parze motocyklistów :-) Było naprawdę bardzo przyjemnie :-)



Wjazd na szczyt był tylko formalnością :-) Zgodnie z zaplanowaną trasą wykręciliśmy koło pod szczytem, przy okazji natrafiając na super piękne miejsce widokowe. Tyle razy tu byłem, ba! nawet nocowałem a nigdy nie zajrzałem w ten kąt! Warto, bo widok - dodatkowo nie zmącony szpetnymi koksowniczymi kominami - był naprawdę cudowny! :-) Następnym razem podjedziemy jeszcze do miejsca położonego kilkaset metrów dalej - wstępnie oceniłem, że jest tam jakiś punkt widokowy.



Mijając grupy turystów i autokarów, dojechaliśmy ponownie do głównej drogi. Będąc tu nie mogłem odpuścić, więc rozpoczęliśmy marsz na szczyt :-) Gdy już się tam doturlaliśmy, zaciągnąłem Karolkowi folię na przód tak, aby nie zaszkodził mu pęd wiatru podczas szybkiego zjazdu. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze na brzeg Parku Geologicznego. A co tam, zjazd nie ucieknie ;-)



Podczas obniżania wysokości nad poziomem morza, nie udało się jednak pokonać granicy pięćdziesięciu kilometrów na godzinę :-) Mimo wszystko i tak chyba pobiliśmy Bąbelkowy rekord prędkości :-) Szybko dojechaliśmy do Leśnicy, a stamtąd do Krasowej. Wiał boczny, lekko mroźny wiatr utrudniający jazdę, ale zmiana kierunku była tylko kwestią czasu, więc niebawem nabraliśmy wiatru w żagle :-) Dojazd do raszowskiego lasu przebiegł miarowo i spokojnie. Jednak na leśnym dukcie Karolek coś pokwękał, więc na chwilę się zatrzymaliśmy. Okazało się, że w obawie o przewianie małego podróżnika nieco przesadziłem. Zaciągnięcie folii na zjeździe było dobrym pomysłem, ale złym działaniem było nie podciągnięcie jej na równym terenie. Karolek był zgrzany i czerwony na policzkach. Postój mieliśmy jednak w samą porę, gdyż mogliśmy podziwiać fajnego motylka siedzącego na drodze :-)



Tuż za drogą na Raszową zatrzymaliśmy się ponownie :-) Na przyczepce dało się zauważyć jeszcze ślady polnej przeprawy ;-) Karolek doszedł już do siebie, tak więc mógł sobie swobodnie pobiegać :-) Oj, co tam się działo! :-) Były trzy gleby, zgubiony smoczek, oraz sesja zdjęciowa na pniach drzew :-) Prócz tego żywy śmiech dziecka, wypełniający luki pomiędzy ptasim śpiewem :-) Cudnie :-)



W końcu dotarliśmy do drogi asfaltowej, zbliżając się ponownie do newralgicznego etapu trasy. Kłodnicę przejechaliśmy bardzo sprawnie, ale już w lasku na Kuźniczkach Karolek zaczął dawać oznaki tęsknoty za mamą :-) I ten postój również był dla nas owocny! Karolek zrobił swoje pierwsze w życiu zdjęcie! (ostatnie pośród grupy poniżej) 



Ja natomiast pokusiłem się o wykonanie symbolicznego rowerowego zdjęcia :-) Musiałem jednak się śpieszyć przed Karolkowymi rączkami, stąd uciąłem Antkowe imię ;-)



Do domu wróciliśmy standardową drogą :-) Przy głównej ulicy tuż dostrzegliśmy jeszcze dwa motocykle prowadzące czerwony, piętrowy autobus. To chyba jakaś rocznica w MZK ;-) Karolek przed domem wyraźnie rozpoznał otoczenie i zaczął wołać mamę, która chwilę później wyłoniła się z klatki schodowej :-) Wspaniały wyjazd syn-ojciec mieliśmy zakończony :-) Bąbelek jest super fajnym podróżnikiem i rowerowanie z nim to super przyjemność! :-) Gdy już wtargaliśmy się na górę okazało się, że z naszych wojaży przywieźliśmy pasażera na gapę :-) Oczywiście pieczołowicie go zabezpieczyliśmy, a Aneczka zniosła go na dół, umieszczając go / ją w najbardziej naturalnym miejscu naszego blokowego trawnika ;-) 



Dane wyjazdu:
36.02 km 0.00 km teren
02:18 h 15.66 km/h:
Maks. pr.:35.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Super tatusiowo-bąbelkowy wyjazd przy Stobrawskim :-)

Sobota, 19 kwietnia 2014 · dodano: 19.04.2014 | Komentarze 0

Pakując się wczoraj na rowerowy wyjazd zdecydowaliśmy się zabrać również Ferrari. Pogoda dziś dopisywała od samego rana, tak więc można było przejechać trasę, zaplanowaną na przejazd z Karolkiem :-)




Wyjechaliśmy o dziesiątej trzydzieści, przy delikatnym popłakiwaniu Bąbelka, który uspokoił się już po jakiś dziesięciu, czy piętnastu metrach. Okolice po których mieliśmy jeździć, wlewały we mnie większą pewność - w razie co zawsze mogliśmy się zatrzymać, aby nasz mały podróżnik mógł odpocząć od przyczepki. Bardzo szybko dojechaliśmy do Świerkli, gdzie okazało się że przyczepkowy pasażer poszedł w kimę :-) Można więc było bez obaw zatrzymać się na króciutki postój, by zaczerpnąć troszkę pięknej przyrody :-)



Jadąc dalej w lesie, spadła nam średnia, ale i tak bardzo sprawnie przedostaliśmy się do wsi Biadacz, a stamtąd bardzo malowniczym polnym traktem dojechaliśmy do mostu na Małej Panwi. Dzień był przepiękny!



Gdy dojechaliśmy do Węgier, Karol już się obudził. O dziwo nawet się tym nie zmartwiłem, a fakt że za budynkiem Straży Pożarnej przy którym akurat przystanęliśmy zobaczyłem bujny trawnik zaowocował tym, że całkiem przypadkiem znaleźliśmy się w super miejscu, gdzie synek mógł sobie pobiegać :-) Hasał tam z dziesięć, piętnaście minut i był przeszczęśliwy! To wielka radość widzieć swoje dziecko w takim stanie umysłu i ciała :-)



O dziwo w dalszą drogę wyruszyliśmy bez problemów :-) Karolek jechał bardzo grzecznie, a poza tym otoczenie było przecudne :-) Dojechaliśmy do Osowca, mijając tam pomalowane zapewne przez dzieci zakładowe ogrodzenie, a następnie wjechaliśmy w bardzo ładny las. Tuż za nawrotem dojrzałem po obu stronach zbiorniki wodne. Ech... Przebywać w takim otoczeniu... Bajka :-) Coś mi mówi, że będę chciał powtórzyć tą trasę :-) Mam też nadzieję, że okazji do eksploracji tych terenów będzie coraz więcej! Tymczasem droga zrobiła się wyboista, ale na szczęście szybko zjechaliśmy w las :-) Karolek ponownie dał upust wielkiej radości! Po sekundzie postoju dało się też słyszeć echo, które odpowiadało nam gdzieś spośród drzew :-) Podczas biegania zaliczyliśmy też pierwszą glebę, a i Antek o mały włos nie ustałby na nóżce - wszak ma tylko jedną ;-)



Gdy wyjechaliśmy z lasu na polny trakt, niestety zrobiło się mniej ciekawie. Zaczęło bardzo mocno wiać z przeciwka i - podobnie jak przy naszej poprzedniej wycieczce - jechaliśmy nawet tylko nieco ponad dziesięć kilometrów na godzinę. Łańcuch spadł w pewnym momencie nawet na najmniejszą zębatkę z przodu, a Karol zaczął wykazywać negatywne oznaki. Na szczęście w końcu doturlaliśmy się do nawrotu i nabraliśmy wiatru w plecy :-) W Kobylnie, gdzie się znajdowaliśmy miała być jakaś atrakcja (według mapy z którą planowałem trasę), ale jakoś nic nie zauważyłem. Zresztą... Nie było to ważne :-) W to miejsce dostrzegliśmy stąpającego po polu pierwszego bociana! :-) Wcześniej minęliśmy jeszcze na naszej drodze bażanta, wiele cytrynków i stukającego o drzewo dzięcioła :-) Oczywiście prócz tego całą masę świergocących ptaszków, które wraz z owadami nadawały wspaniałego klimatu dzisiejszemu dniu :-)
Niebawem ponownie zatopiliśmy się w las, mijając za przejazdem kolejowym jakiś wojskowy pomnik i nieco bardziej ruchliwą drogą, dotarliśmy do Łubnian, gdzie minęliśmy boisko piłkarskie (trwał nawet jakiś mecz), a Karolek dostał pierwszą porcję biszkoptów :-) Gdy zjechaliśmy w kierunku Brynicy, ruch samochodowy ustał, a wiatr w plecy rozpędził nas tak bardzo, że przegapiliśmy zaplanowany zjazd do lasu :-) Na szczęście udało się nam zjechać na kolejnym :-) Po kilkuset metrach, ponownie zrobiliśmy sobie kilkunastominutowy postój :-) Karolek był wniebowzięty i muszę przyznać, że gdyby ta wycieczka miała nawet tylko z dziesięć kilometrów, ale jej przebieg byłby właśnie taki, to z całą pewnością opłacało się targać naszych towarzyszy: Antka i Ferrari! Dla takich chwil warto!



Zwróciliśmy się w kierunku Surowiny, jadąc falującym leśnym traktem i przystając co rusz, gdyż Bąbelek zasmakował w biszkoptach ;-) Wtem, podczas jazdy z niewysokiego młodnika po prawej, wystraszyliśmy małą sarnę! Wyskoczyła do góry jakieś półtora metra od nas! A to Ci atrakcja! :-) Do domu zostały nam do przejechania jakieś dwa kilometry. Wróciliśmy zatem po około trzech godzinach, uradowani, spełnieni, zrowerowani, wypodróżowani :-) Oj... Jeśli Karolek dalej będzie takim podróżnikiem, to lipiec jest nasz! Oby dane nam było... :-)
_
A Antek przekroczył z Karolkiem 5 tys. km :-)

Dane wyjazdu:
58.91 km 0.00 km teren
03:28 h 16.99 km/h:
Maks. pr.:41.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Kwiatkowo - deszczowo :-)

Niedziela, 13 kwietnia 2014 · dodano: 16.04.2014 | Komentarze 0

Po wczorajszej nie rowerowej wizycie w Katowicach, miałem nadzieję na spędzenie dziś troszkę czasu na dwóch kółkach. Pogoda jednak nie dopisywała - było trochę chłodno, a niebo spowijała warstwa chmur. W zasadzie, to nawet pogodziłem się już z rowerową stratą weekendu, ale przez działania Aneczki, postanowiłem jednak przejechać się trasą, którą do nawigacji wgrałem już kilka tygodni temu.



Aż do Azot jechałem prawie na śpiku ;-) Aura była senna i w zasadzie, zostałem namówiony na to wyjście, bo już gotów byłem z niego zrezygnować. Po drodze przeżonglowałem górną warstwą ubrań, aby dopasować je optymalnie i zrobiłem kilka zdjęć :-) Wiosna pięknie wkracza w nasze życie :-) Ech... Kto by powiedział jeszcze kilka lat temu, że z zainteresowaniem i pełną radością, będę zatrzymywał się przy przydrożnych kwiatkach? :-)



Na azotowym moście zatrzymałem się ponownie :-) To już taka mała tradycja, że robię tam postój i zdjęcia. Tym razem zaskoczyła mnie masa wędkarzy, siedzących w oddali przy brzegu. Może mieli jakiś zorganizowany zlot?



W lesie otoczyła mnie bardzo ładna zieleń :-) Widać, że wiosna :-) Cieszyło mnie to bardzo i nawet nieliczne kropelki, które zaczęły spadać z zachmurzonego nieba, nie wyrwały mnie z radosnego, zielonego myślenia :-) Miałem jedynie nadzieję na to, że nie rozpada się na dobre :-) O dziwo dopadło mnie też już znużenie jazdą. Chyba coś dziwnego z ciśnieniem działo się tego dnia, bo zmęczenie po tak krótkim dystansie, to nie jest przecież normalna sprawa! :-) Postanowiłem jednak doturlać się do kapliczki, która tym razem okazała się być miejscem jeszcze bardziej urzekającym, ponieważ skąpana była w kwiatach :-) 



Wkrótce byłem już po drugiej stronie asfaltowej drogi. Deszcz na moment wzmagał się, to znów padał słabiej. W pewnym momencie rozpadało się trochę bardziej i od razu pomyślałem sobie "to mnie Aneczka na rower wygoniła... :-)" Generalnie jednak fajnie było :-) Kto wie, co czekać mnie będzie na tegorocznej wyprawie (tak! będzie wyprawa! :-) ), tak więc w różnych warunkach powinienem jeździć. Poza tym przecież w dużo gorszych już również jeździłem nie marudząc wcale, a nawet ciesząc się z piorunów :-) W zasadzie, to w końcu powinienem zacząć jeździć w każdych warunkach. Na postoju wsłuchałem się w śpiew ptaków, oraz w stukającego mocno w pobliskie drzewo dzięcioła :-)



Niebawem dojechałem do znanego mi głównego leśnego traktu, a stamtąd do Rudzińca. Ponieważ jazda była dziwnie męcząca, postanowiłem ominąć zabytkowy kościół i tylko popatrzyłem na niego z głównej drogi. Zjechałem jednak na moment do zbiornika wodnego, gdzie spotkałem kilka kaczek, oraz samotnego łabędzia. Wciąż kropiło, ale trochę też cieszyłem się z tego, ponieważ nie zabrałem z domu nic do picia. Trochę ratowały mnie przejeżdżone przez zimę Halls'y :-)



Gdy wróciłem na główną, zaczęło już mocniej mżyć. Po chwili jazdy minąłem peleton kolarzy pozdrawiając ich, ale kompletnie nie zwrócili na mnie uwagi. Fakt faktem jechali bardzo szybko, ale coś mi mówi że to raczej obawa o to że zmokną, była powodem takiej prędkości i ignorancji ;-) Przejeżdżając przez Niezdrowice, minąłem przystanek gdzie na początku swojej - trwającej do dziś - rowerowej przygody, spotkałem na postoju ślimaka :-)
Na moje szczęście deszcz ustał i do Ujazdu dojechałem całkiem sprawnie. Co prawda na drodze do Starego Ujazdu pomyślało mi się, czy nie skrócić wyjazdu i nie udać się w kierunku Sławięcic, ale szybko postanowiłem jednak wypełnić dzisiejszy rowerowy plan :-) Łykając kolejnego Halls'a ruszyłem w górę przed siebie :-) Rozpoczęła się pagórkowaty etap trasy, ale spokojnie dawałem sobie rady, choć trzeba przyznać, że do góry piąłem się minimalnie wolniej, niż zwykle. 



Po jakimś czasie minąłem kolejny zabytkowy drewniany kościół, wiedząc również że ominę i trzeci, położony w Olszowej. Te obiekty znałem jednak dobrze, a na tamtą chwilę w głowie miałem jak najszybsze pokonanie wzniesienia. W końcu udało się i na wysokości Olszowej przystanąłem w lesie, aby zjeść trochę pożywnych ciastek :-) W tym czasie muchy zaznajomiły się z trasą mojego przejazdu, dziwnie obsiadując nawigację, a gdy dojeżdżałem do tego lasku przypomniało mi się stadko saren, które tu niegdyś potkałem :-) 
Minąłem dojazd do autostrady i puściłem się leśną drogą w dół, obserwując otoczenie. Ostatecznie jednak ominąłem rezerwat i mocno wyboistą i kamienistą drogą, zjechałem do Czarnocina, gdzie czekał mnie kolejny podjazd. Sił starczyło, ale jakoś mentalnie to nie był mój wyjazd. Niemniej jednak z widoków cieszyłem się jak zawsze :-)



Do rezerwatu "Grafik" dojechałem ładną asfaltową drogą (wspominając przez pół sekundy napotkanego tu zająca), a gdy wykonałem zwrot i zacząłem zjeżdżać w dół, kamienie aż obijały się o pedały, a raz chyba nawet o ramę. W końcu zjazd po tylu podjazdach! :-) Niestety :-) Już na głównej ponownie czekał mnie ostry podjazd.



Od tego momentu byłem już świadomy tego, że teraz będę miał już tylko z górki :-) Faktycznie do nieczynnej stacji kolejowej w Zalesiu sturlałem się bardzo ładnie i w zasadzie dopiero przed Cisową ponownie poczułem pracę nóg. Aura zrobiła się jakby jeszcze bardziej szara, wręcz nawet nieprzyjemna, ale teraz liczyło się już tylko szybkie dotarcie do domu :-) Zajęło mi to trochę czasu, ale cały etap pokonałem całkiem sprawnie :-) Wjeżdżając do klatki, zostawiałem za sobą szarość dzisiejszego dnia, a gdy wracałem po kilku minutach, aby pozamykać drzwi, powitało mnie pięknie świecące słońce. No ładnie! :-) Do domu już się czołgałem, a gdy tam dotarłem, padłem na sofę. Oj, nie pamiętam, kiedy wróciłem z roweru tak wymęczony... :-) Na nogi postawiła mnie truskawkowa maślanka i wizja rodzinnego spaceru w niedzielne popołudnie :-)


Dane wyjazdu:
33.86 km 0.00 km teren
02:05 h 16.25 km/h:
Maks. pr.:29.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Mocno na ślepo i lekko piszcząco ;-)

Sobota, 8 marca 2014 · dodano: 09.03.2014 | Komentarze 0

Nadszedł piątek i wraz z nim wyjazd, na który miałem zabrać Antka. Tak się jednak złożyło, że piątek był raczej zachmurzony, a ja nie oglądając wcześniej pogody, miałem wątpliwości, czy brać go ze sobą. Pozytywny doping wyszedł jak zwykle od Aneczki i Antek wkrótce pojawił się na bagażniku. W sobotni poranek Karol zgotował nam szybką pobudkę - nie spaliśmy już przed siódmą. Gdy w końcu zwlokłem się z łóżka, zjedliśmy i nie marnując czasu, spakowałem się na rowerową przejażdżkę :-) Wcześniej nieudolnie próbowałem nakreślić jakąś trasę na komputerze,  ponieważ o dziwo będąc jeszcze w domu nie znaleźliśmy mapy Stobraswskiego. Niestety wyjeżdżałem z mocno mglistym ledwie zarysem trasy ;-)



Po kilku metrach jazdy chciałem wrócić się po rowerowe skarpetki, ponieważ wiatr łaskotał zimno stawy skokowe ale uznałem, że temperatura będzie wzrastać i ostatecznie przestałem zaprzątać sobie głowę tym faktem. Słońce pięknie świeciło i zapowiadał się naprawdę bardzo ładny dzień :-) Początek trasy przebiegał tak, jak jedna z Karolkowych wycieczek :-) Postój też miałem w tym samym miejscu ;-) Pod koniec lasu natrafiłem również na rowy porośnięte wiosenną trawą :-)



Niebawem dotarłem do Dobrzenia Wielkiego i kierując się już praktycznie na oślep, wybierałem kierunek na podstawie dotychczasowego kursu. Nie bardzo korzystałem z uroków przyrody, jadąc praktycznie przez cały czas bocznymi uliczkami. Gdy skończył mi się asfalt, usłyszałem jakieś piski, przypominające cięcie drewna piłą. Początkowo sądziłem, że ktoś prowadzi jakieś głośne prace gospodarcze w widocznej na horyzoncie wiosce, ale gdy tam dotarłem zdałem sobie sprawę z tego, że to Antkowe koło. Myląc drogę gruntową z oznaczeniem wysokości na ekranie nawigacji, zjechałem z asfaltu i przejechałem przez tory kolejowe. W sumie to dobrze się nawet stało, bo postój zorganizowałem sobie nad wodą ;-) Przy okazji sprawdziłem koło i doszedłem do wniosku, że to chyba uszczelka piszczy.



Po pokonaniu polnej drogi, biegnącej przy niewielkim lasku pomyślałem, że nadszedł czas na zmianę kierunku. Początkowo fajna droga szybko zamieniła się w betonowe płyty, które były względem siebie tak nierówne, że jechało się wręcz ekstremalnie :-) Prędkość mocno spadła, a wraz z nią gęstość zabudowań :-) Przy jednym z ostatnich domostw, na skraju lasu dojrzałem bardzo miło wyglądający swojski plac zabaw, zbudowany między innymi z opon :-) Gdy minąłem budynki, w końcu zaczęła się droga po której można było normalnie jechać, to znaczy droga leśna ;-)



Jadąc dalej spostrzegłem, że otacza mnie naprawdę bardzo ładny las :-) Poza tym zauważyłem kolejny tego dnia symbol tego, że zima powoli odchodzi :-) Kontrast samotnie stojącego rudego drzewa, na tle mocnej zieleni na żywo był wręcz niesamowity! :-)



Niedługo później dojechałem do Kup i - mimo nie najlepszych wspomnień z innego Karolkowego wyjazdu - postanowiłem do domu wrócić drogą zaczynającą się przy szpitalu. Na jej początku zatrzymałem się ponownie na widok zazielenionej wiosenną zielenią kępki trawy :-) Tutaj również kontrast rozbudzał zadowolenie :-)



Po krótkim czasie minąłem też miejsce, gdzie spotkaliśmy koleżeńską ważkę i było to miłe wspomnienie, które równoważyło wybór trasy powrotnej. Po drodze bowiem jechało się naprawdę niekomfortowo. Poza tym przypomniałem sobie również o problemach z przedostaniem się do asfaltowej drogi na końcu tego leśnego traktu, dlatego też zawczasu zacząłem kombinować ;-) Wpierw dojechałem do leśnej polany, a później do wieży obserwacyjnej, o którą zahaczyliśmy i wtedy, co wcale mi dobrze nie wróżyło ;-) Niemniej jednak z zadaniem przedostania się do asfaltu poradziłem sobie tym razem przednio! Wcześniej dojrzałem jeszcze cytrynka, który tak mnie uradował, że zrobiłem sobie jeszcze jeden postój i zapolowałem na niego z obiektywem ;-) Na postoju usłyszałem jeszcze wtedy dźwięk jakby przelatujących kaczek, ale szybko zdałem sobie sprawę z tego, że to raczej młode ptaszki w jakimś gnieździe. Przed wyjechaniem z lasu napotkałem jeszcze parę z dzieckiem, których pozdrowiłem niesiony radością rowerowej, wiosennej przejażdżki :-)



Dane wyjazdu:
58.80 km 0.00 km teren
03:10 h 18.57 km/h:
Maks. pr.:42.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Marcowo? Wiosennie! :-)

Niedziela, 2 marca 2014 · dodano: 03.03.2014 | Komentarze 0

Wczorajszą sobotę mieliśmy zarezerwowaną na wspólny rodzinkowy wypad do Rud :-) Od samego rana wiadomo było, że pogoda będzie nam sprzyjać: temperatura była wysoka jak na tą porę roku, a poza tym - wiat nie był wcale mroźny! Gdy zeszliśmy na dół, dało się słyszeć radosny świergot ptaków :-) Wyjazd był bardzo udany i choć na miejscu troszkę (ale tak naprawdę troszkę) brakowało mi roweru, to spędzony tam czas był super! :-) Karolek wybawił się na placu zabaw chyba za wszystkie czasy, a później ganiałem za nim po jakiś rowach ;-) Odwrót zarządziliśmy około czternastej i miałem nawet ochotę wyjść jeszcze na rower, aby zaakcentować ten wiosenny dzień, ale wizyta w restauracji, późniejsza popołudniowa kawa i ostatecznie - wizyta u Wojtusia, zniweczyły moje rowerowe plany. Niemniej jednak od kilku dni mieliśmy ustalone, że niedziela będzie moja, rowerowa :-) Tak więc już w sobotę siedziałem wieczorem przed kompem to śledząc sytuację na Krymie, to próbując ułożyć coś sensownego na mapie :-) Spać poszedłem bardzo późno, po bezowocnym klikaniu w okolicę ;-) Poranek zastał mnie zatem bardzo szybko ;-) Ponownie miałem olbrzymie problemy z ułożeniem jakieś sensownej trasy i nie pomogły tu nawet Czarkowe mapy! Ręce prawie opadały :-) Tu zielone światło, tu kompletny brak koncepcji! Co jest grane?!? :-) Ostatecznie coś tam jednak skleciłem ;-)



Z Koźla wyruszyłem o jedenastej trzydzieści, przejeżdżając na wstępie przez nowo utworzone osiedle domków za garażami. Minąłem niegdysiejszą, zdezelowaną dziś jednostkę wojskową i przejeżdżając przez stary, znany mi jeszcze z czasów dzieciństwa skrót działkowy, wyjechałem na obrzeżach miejscowości :-) Okolica stała przede mną otworem! :-) Pierwszy, bardzo krótki przystanek zrobiłem sobie już w Większycach, przy tutejszym pałacu. Dziś mieści się tam restauracja, która bodajże w ubiegłym roku wygrała jakiś ogólnopolski konkurs i obecnie jest najlepszą restauracją pałacową w Polsce. Za rondem odbiłem w kierunku Radziejowa, spoglądając w niebo i przypominając sobie błękitne niebo z którejś z kozielskich starych wyjazdów, lub w prawo na drugą stronę drogi krajowej, gdzie biegł fajny asfaltowy skrót, którym swego czasu też przemierzałem :-) Stare dzieje, oj stare... :-) Jeszcze nie raz dziś będę wspominał dawne wycieczki :-)



Jadąc dalej zacząłem zastanawiać się, czy do Bytkowa udać się drogą na wprost, czy odbić w prawo do Pociękarbia. Wybrałem tą drugą opcję, praktycznie zawracając już na skrzyżowaniu :-) Po kilkusetmetrowym zjeździe, dojrzałem pasącego się nieopodal białego konia. Oczywiście chwyciłem za aparat i cyknąłem mu zdjęcie, chcąc jeszcze na odjezdne uwiecznić go na zoom'ie, gdy wtem z jednego z okien pobliskiego domu krzyknęła do mnie kobieta z wyczuwalnym pretensjonalnym tonem. Po wymianie dosłownie kilku krótkich zdań okazało się, że martwiła się o to, czy nie namierzam konika do kradzieży. Po wyjaśnieniu całej sprawy, cyknąłem jeszcze zaplanowanego zoom'a i odjechałem :-) Korzyść z wybrania tej wersji trasy była jeszcze taka, że zostałem obszczekany przez psy znajdujące się na podwórku jednego z następnych gospodarstw ;-)  



Tuż za Bytkowem zatrzymałem się na moment przy skrzyżowaniu na Łężce. Niegdyś i tam zdarzało mi się pojechać :-) Nieopodal znajdowała się również droga zachodzącego słońca, gdzie podczas jednego z wypadów zrobiłem ostatnie zdjęcie oryginalnego bidonu Kosi, który był ze mną jeszcze nad Balatonem ;-) Przemierzając drogę, natknąłem się na kwieciste symptomy wiosny, rosnące tuż przy drodze :-) Pomyślałem sobie też, aby w drodze powrotnej nie zapomnieć o leśnej polanie pełnej przebiśniegów. Byłem co prawda dopiero na początku wyjazdu, ale byłem praktycznie pewien, że postoju w tym miejscu nie zapomnę zrobić :-)



Wyjeżdżając z Urbanowic, dorwał mnie pies (osoba przebywająca na podwórzu z którego wybiegł kompletnie nie zareagowała). Początkowo, nie wiedząc jeszcze jak potoczy się sytuacja, depnąłem na pedały, ale ostatecznie skończyło się tym, że zwalniając drażniłem się z czworonogiem. Miał szczęście, że nie byłem pewien, czy nie zawiązany sznurówkami but nie spadnie mi ze stopy w wyniku dynamicznego i silnego kontaktu podeszwy z jego czaszką, bo pewnie nasze spotkanie skończyło by się jeszcze inaczej ;-) Niedługo potem wjechałem do Gościęcina. Wspomnieć należy jeszcze, że od Łężec minąłem kilka kapliczek. Zatrzymałem się przy kolejnej z nich, już na otwartej przestrzeni, gdy wtem zadzwonił do mnie Piotr. Pogadaliśmy kilka minut i okazało się, że jego dzisiejszy rowerowy wypad nie wypalił. W trakcie rozmowy dojrzałem kolejny pozytywny akcent :-)



Słońce cały czas ładnie świeciło i była fajna, wysoka temperatura. Niestety zgodnie z moimi porannymi przewidywaniami dzień nie był tak aż tak super jak wczoraj, ponieważ wiatr był trochę mroźny. Chwilę później dojechałem do Bryks, które miały być moim punktem kulminacyjnym, a byłem tam ledwie dwie, czy trzy minuty ;-)



Poprzedzając zjazd i następuj za nim podjazd przed Ciesznowem, wykonałem kolejny postój - ponownie przy kapliczce. Minąłem ich już całkiem sporo! Okolice przypomniały mi o następnej wycieczce, która przebiegała tymi drogami, a mianowicie wyjeździe do Głogówka, do którego wtedy nie dotarłem. Były jednak inne atrakcje :-) Za Ciesznowem zerknąłem w stronę Lisięcic :-) Tak, to tam dwa razy udało mi się pogubić w labiryncie ulic :-) Tym razem na szczęście jechałem prosto, docierając do miejsca, na widok którego przed oczami ukazał mi się niczym żywy, obraz z jednego z pierwszych blogowych wyjazdów! :-) Co prawda były to dwa różne miejsca, dwie różne pory roku i widać to przy porównaniu zdjęć, ale wspomnieniowy bodziec zadziałał :-)



Niedługo potem wjechałem do Kazimierza, który  z uwagi na budownictwo w fazie początkowego rozkładu, raczej do odwiedzin nie zachęcał. Mimo to zauważyłem bardzo ładny, wiosenny akcent, a mianowicie małą polankę przebiśniegów na jednym z podwórek :-) Aż żal mi trochę było, że nie bardzo mogłem się zatrzymać. Na dużym skrzyżowaniu pokierowałem się ekranem nawigacji i intuicją ;-) Wieś miała tu typową śląską zabudowę. Mniej więcej na tym etapie przestała mi też "grać" wytyczona w głowie (a wcześniej na mapie) trasa. Ostatecznym punktem zwrotnym było rozpoznanie drogi, którą jechałem do Głogówka, niegdyś atakując trasę kolejny raz. Zawróciłem i przy boisku uwieczniłem to miejsce z innej perspektywy :-) W kwestii perspektyw, to czekał mnie też mały podjazd polną drogą, która wyraźnie rysowała się teraz przede mną :-)



Na szczycie wśród pól zatrzymałem się ponownie. Dopadła mnie myśl, że chyba jednak Kędzierzyn jest lepszym miejscem wypadowym - przynajmniej patrząc z góry, czyli na mapie. Już powoli zaczynałem odczuwać wyjazd, a poza tym to i trasa nie była przecież jakaś wyszukana. Nie marudziłem :-) Dziś oceniam ją realnie, ale spoglądając na bloga za jakiś czas i tak pewnie uśmiechnę się pod nosem, gdy natrafię na ten wpis :-) Chyba po prostu przez te lata stałem się innym rowerzystą. Już nie wystarcza mi ot takie uciekanie wraz z kilometrami (choć nadzieję na +300 mam cały czas ;-) ). Tymczasem dziś mijałem średnio ciekawe wioski, raczej brudne, zaniedbane i pełne bram, z których nie wiadomo czy nie wypadnie jakiś zwierz. Wioski i pola. Nawet góry, które miałem teraz za plecami były dziś bardzo słabo widoczne. Zamek w Kazimierzu, do którego wcześniej prowadził kierunkowskaz, też przypomina bardziej ruderę. Jednak co by nie było - cieszyłem się jazdą! :-) Zjazd wyboistą polną drogą znacznie mi to ułatwił! :-) Po pokonaniu gruntowego odcinka, ponownie znalazłem się na asfalcie. Niestety nadszedł ten czas, gdy zacząłem nadmiernie tracić siły, przy okazji wypatrując jakiegoś sklepu.



Wyjeżdżając z Naczęsławic zauważyłem kolejną przydrożną kapliczkę. Było ich dziś na mojej drodze co niemiara! Na pewno już kilkadziesiąt, a to jeszcze nie będzie koniec! :-) Zacząłem zastanawiać się, czy nie nazwać wpisu "Szlakiem kapliczek" ;-) Kolejne metry pokonywałem już nie tak dynamicznie, jak na samym początku wyjazdu, ale na całe szczęście dojeżdżając do Trawnik zorientowałem się już gdzie dokładnie się znajduję, mając nadzieję na jakiś otwarty sklep najdalej w Twardawie. Tymczasem temperatura robiła swoje, tak więc na karku i na plecach czułem dotyk zimnego wiatru. Dojazd do Twardawy również był jakiś dłuższy, niż w wyobraźni, a ponadto przy głównej drodze nie zauważyłem żadnego sklepu. Jadąc dalej główną mogłem zakończyć wyjazd po jakiejś pół godzinie, ale mimo wszystko wolałem trzymać się planu. Zjechałem więc w boczną drogę, ułożoną z kocich łbów i po łagodnym zjeździe moim oczom ukazał się upragniony sklep :-)
Za przejazdem kolejowym znów coś zaświtało mi w głowie :-) Tak, to tędy jechałem zimą do Opola :-) Ech... Cóż za sentymentalna trasa mi się dziś ułożyła :-) Jadąc kolejno przez Dobieszowice, Walce, czy Kamionkę mógłbym ułożyć kolejne, inne wspominkowe trasy :-) Były to zarówno samotne wyjazdy, jak i z Aneczką :-) Swoją drogą, to w Dobieszowicach wyglądałem nawet wozu, ale został on zastąpiony mini kurhanem z kamieni. Zauważyłem za to na podwórzu starą fontannę, a elewacja budynku również zdawała się wskazywać na jedną z ubiegłych epok. Czyżby jakiś zabytek?
Łykając dystans mijałem kolejne kapliczki, a dobra widoczność na kominy w Zdzieszowicach uświadomiły mi, że jestem już całkiem blisko ;-) Niestety - od Twardawy przeciwny wiatr zaczął mi towarzyszyć momentami na tyle często i mocno, że chwilami jechało się ciężko. Poza tym całe plecy miałem mokre i to również powodowało uczucie dyskomfortu, choć w kwestiach termicznego dyskomfortu bywało znacznie gorzej :-)



Po drugiej stronie drogi krajowej numer czterdzieści pięć wcale nie było lepiej :-) Minąłem jakiegoś gościa chodzącego po polu z czymś, co narzucało skojarzenia z wykrywaczem metali, ale była to tylko ciekawostka - a co tam! Niech se chłop chodzi. Ja natomiast myślałem już o tym, aby znaleźć się w pobliskim lesie i uwolnić od niechcianego, szumiącego towarzysza. Na kilkadziesiąt metrów przed zjazdem, minąłem mężczyznę prowadzącego rower. Jestem praktycznie pewien, że był to nauczyciel informatyki z mojego technikum! Pozdrowiliśmy się nawzajem na wszelki wypadek ;-)



Mogłem trochę odetchnąć - również duchowo, bo widoki tutaj były znacznie ciekawsze :-) Minąłem skrzyżowanie prowadzące do lasu, które sugerowała mi ustawiona kilka minut temu dla ciekawości nawigacja i przejechałem przez potencjalnie "zapsiony" odcinek z domkami. Sugerowany przez nawigację odcinek leśny miałem nawet ochotę pokonać, ponieważ miałem kiedyś przyjemność tamtędy jechać i można było wybrać tą wersję dla przypomnienia (i sentymentu ;-) ), ale biorąc pod uwagę czas, bez wahania wybrałem asfalt. Będąc już na otwartej przestrzeni, dalej walczyłem z podmuchami wiatru, wciąż mającego lekko mroźne macki. Główna ulica w Poborszowie przypomniała mi, że niegdyś tędy biegła główna krajowa droga. Teraz jest tu cicho i spokojnie. Zjeżdżając w boczną uliczkę, zostałem obszczekany przez psa - prawdopodobnie przez tego co zwykle ;-) Po kilku machnięciach nogami ponownie znalazłem się na otwartej przestrzeni, widząc kapliczkę przy drodze, oraz kolejną w oddali na polu. Doprawdy było ich dziś kilkadziesiąt! Były miejsca, gdzie mijałem je co kilkaset metrów! Gdyby nie brak czasu, oraz średnio ciekawa trasa, z chęcią przejechałbym ją jeszcze raz, licząc je wszystkie po kolei! :-) W międzyczasie dotarłem do skraju lasu, odpisując na postoju Aneczce - jeszcze "6,5 kilometra"... :-) A drański biały kuc, który był głównym powodem mojego postoju, w trakcie pisania SMS'a schował się do szopy! Na osłodę dzięcioł gdzieś w korę stukał... :-)



Ruszyłem dalej, chcąc być już powoli u celu, lecz nie ujechałem daleko. Skraj lasu porośnięty był przebiśniegami! No jak mogłem się nie zatrzymać? :-) Toż to wiosna jak się patrzy przecież! Wiosna, oczekiwana i z chęcią przyjmowana! :-) Korzystając z okazji obejrzałem się jeszcze za siebie, ale kuc ani nosa nie wychylił ;-)



Zbliżałem się do kolejnego - stojącego samotnie - potencjalnie głośnego gospodarstwa, ale tym razem chyba po raz pierwszy nie zostałem tu obszczekany :-) Kolejną miłą niespodzianką, było jeszcze więcej przebiśniegów obok leśnego, chodnikowego duktu! :-) Postój! A co! ;-)



Z drugiej strony wąskiego w tym miejscu lasu zatrzymałem się ponownie. Byłem w miejscu, gdzie dawno temu z Aneczką natrafiliśmy piękną wiosną na porośniętą przebiśniegami polanę. Cel był jasny - zerwać dla niej po każdym z kwiatków (choć od razu skarciłem się w myślach, aby nie "dewastować" otoczenia - wszak piękne to kwiaty). Łagodnie umieściłem je w sakwie, wcześniej moszcząc dla nich odpowiednie miejsce i ostrożnie ruszyłem dalej. Gdybym wiedział - będąc już w domu - ile wzruszenia zobaczę dzięki nim w tych Aneczkowych oczach... Zresztą chyba nie te oczy były wzruszone.
Jechałem brzegiem Odry, zbliżając się do stoczni. Dosyć sprawnie wdrapałem się na górkę, co pozwoliło mi później przez nieco dłuższy czas utrzymać troszkę wyższą prędkość. Jadąc przy stawie przypomniało mi się ognisko, które zorganizowaliśmy tutaj całą klasą jakoś chyba pod koniec podstawówki :-) Nawigacja odliczała metry. Rogi pokonałem sprawnie, a na Kochanowskiego przyśpieszyłem nawet tempa. Wjazd na osiedle był już jednak spokojny. Przeszło mi wspomnienie o dawnych czasach. Niby nie odległych, a już tak dalekich... Szybko odtrąciłem tą myśl. Czas na nowe perspektywy i... nowe rowerowe trasy :-)

Dane wyjazdu:
47.92 km 0.00 km teren
02:30 h 19.17 km/h:
Maks. pr.:33.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Już tuż tuż :-)

Niedziela, 23 lutego 2014 · dodano: 23.02.2014 | Komentarze 0

W związku z sobotą zaplanowaną na wyjazd do Katowic, wiedziałem już od kilku dni, że ten dzień, a może nawet i weekend (zapowiadano deszcze) będę miał wyłączony. Na całe szczęście prognozy uległy zmianie, a i moja druga lepsza połówka - jak to ma w zwyczaju - podeszła do mojego rowerowego planu na zielono :-) Trasę miałem ustawić sobie jeszcze w sobotę wieczorem, ale ostatecznie wymęczony całym dniem nie dałem rady :-) Nie był to oczywiście problem, bo w niedzielny poranek szybko uwinąłem się ze wszystkim i o dziesiątej trzydzieści byłem już przed klatką :-) Wcześniej musiałem jeszcze dopompować Antkowe kółka, gdyż podczas ponad dwumiesięcznej absencji, lekko dały o sobie znać fabryczne wciąż dętki :-)



Dzień zapowiadał się bardzo dobrze :-) Ogólnie (jeśli wierzyć TVN'owi ;-) ) w całym kraju prócz Podkarpacia, ładnie świeciło słońce :-) Z osiedla wyjechałem ochoczo wiedząc, że plany jak na ostatni czas mam ambitne i trochę chodziło mi po głowie, czy wyrobię się w czasie. Azotowy skrót pokonałem bardzo szybko i będąc już na asfalcie, mogłem sprawnie pokonywać dystans :-) Wiadukt pokonywałem z ciufcią nad głową :-) Pierwszym utrudnieniem na trasie, był gruntowy odcinek do Kanału Kędzierzyńskiego, który był bardzo mocno ubłocony. Okazało się też, że ktoś pomalował most na żółto :-)



Dalej również nie było lepiej, choć droga tak jak się spodziewałem, najmocniej ubłocona była do zjazdu na Kanion Kolorado :-) Później jednak też nie było dużo lepiej, tempo jazdy spadło, ale było to ciekawe odświeżenie doświadczeń :-) Zatrzymałem się przy przydrożnym bunkrze, a kawałek później zerknąłem jeszcze w prawo, wiedząc że będzie tam inny, przewrócony bunkier. Postanowiłem też nie zatrzymywać się zbyt często, ponieważ chciałem wyrobić się w czasie.



Wkrótce uradowany jazdą dojechałem do leśnej kapliczki. Oczywiście zatrzymałem się, wsłuchując po chwili w stukot dzięcioła :-) Był gdzieś blisko :-) Dało się również zauważyć oznaki przebytej błotnej trasy :-) Wokoło panowała cisza, spokój, a słońce pięknie świeciło, co dawało kopa do dalszej jazdy :-)



Niebawem wyjechałem na asfalt, od razu zwiększając tempo przejazdu. Po drodze minąłem w pewnym odstępie czasowym dwóch kolarzy, ale jacyś tacy niemrawi byli ;-) W Starej Kuźni postanowiłem nie zjeżdżać do leśniczówki, kierując się prosto wskazaniami nawigacji. Gdy zjechałem w boczną drogę przy, począłem wypatrywać możliwości uchwycenia aparatem wieży obserwacyjnej, ale do rzeczywistości ostro doprowadziły mnie psy z dwóch mijanych przeze mnie posesji. Dobrze, że ogrodzenie było... Gdy ujechałem niewielki kawałek drogi, ku mojej radości moim oczom ukazała się dwupiętrowa ambonka myśliwska, którą odkryliśmy jeszcze z Aneczką na jednym z najlepszych wspólnych rowerowych wypadów :-) Zszedłem z roweru mając aparat w ręku, aż wtem ponownie rozległ się dźwięk stukającego o korę drzewa dzięcioła :-) Niestety cwaniak był z niego, bo zmiana trybu aparatu na wideo skutecznie odwiodła go od dalszej pracy :-) Szkoda, bo było go słychać kilka razy lepiej, niż tego poprzedniego :-)



Pomknąłem dalej, dostrzegając za zakrętem dwoje dorosłych z taką samą ilością towarzyszących im dzieci. Rozległy się wzajemne pozdrowienia, po czym pokonałem krótki i łagodny podjazd, wjeżdżając w bardzo ładny odcinek lasu i przypominając sobie jedną z wycieczek, która również poprzedzała wiosenny okres :-) Fakt faktem dzisiejszy dzień mocno akcentował rychłe nadejście wiosny! :-)



Niebawem dotarłem do fajnego miejsca porośniętego brzózkami. Oczywiście zatrzymałem się tam, ale dopiero gdy ruszyłem stamtąd wydałem z siebie głośne "wow" :-) Nie zatrzymywałem się już (trzeba wspomnieć Aneczce o odpowiednim pokrowcu na aparat), ale musicie mi wierzyć, że było pięknie biało! :-)



Dojeżdżałem już do Rudzińca. Kolejna wizyta była kolejnym kroczkiem ku temu, aby uznać te tereny za przyjazne i ładne przyrodniczo. Poza tym dopiero od pewnego czasu zacząłem odkrywać tutejsze atrakcje. I tak dojechałem do pierwszego punktu, czyli kościoła pw. św. Michała Archanioła. Na szczęście tym razem udało mi się uwiecznić go na zdjęciach :-)



Po kilku minutach pomknąłem dalej w kierunku pałacu, ale nieoczekiwanie natknąłem się na kolejną atrakcję, a mianowicie grobowiec gdzie według informacji umieszczonej nieopodal, spoczywać miał ród ostatnich właścicieli Rudzińca. Dojrzałem też fajną małą hubę drzewną, a przy okazji do zdjęcia załapała się jeszcze inna - większa i wyższa ;-) Odjeżdżając stamtąd, dostrzegłem też cień motylka odbijający się na asfalcie tuż przy Antku :-)



Jazda przebiegała sprawnie i w bardzo dobrej atmosferze :-) Do pałacu dojechałem bardzo szybko nie wyjeżdżoną ulicą, a stamtąd po chwili skierowałem się do Stawu Cegielnia położonego nieopodal. Ponownie zostałem zaangażowany do zwiększonej produkcji adrenaliny w momencie, gdy zza ogrodzenia głośno zaczęły szczekać na mnie dwa psy :-) Zatrzymałem się kilkanaście metrów dalej, a moim oczom - oprócz zbiornika wodnego i kaczek na drugim brzegu - ukazał się lecący na wysokości czubków drzew ptak. Czy to był bocian? Starałem mu się przyjrzeć, ale świecące słońce mocno utrudniały ocenę sytuacji. Na szczęście ptak nadleciał ponownie i wtedy byłem już praktycznie pewien, że to inny przedstawiciel ptasiego gatunku :-) 



Jechałem dalej :-) Zerkając w stronę pól i znajomego mi lasu, oraz coraz bardziej przekonując się o ciekawych walorach tych okolic :-) Pożałowałem nawet, że nie cyknąłem zdjęcia z numerem telefonu oferty sprzedaży domu ;-) ("Tak blisko drogi? Nieee..." - pomyślałem wtedy ;-) ) Jakby tego było mało, gdy kładłem się w prawy zakręt, dosłyszałem szmer dobiegający z tej samej strony. Pierwsze wrażenie, to zdziwienie, a dopiero później myśl, że ktoś tu hoduje daniele! :-) Dalej były stawy, oraz... szczekające gdzieś ostro w oddali psy :-) A na pewno szczekały na mnie ;-)



Na głównej znów przycisnąłem troszkę bardziej, a przy skrzyżowaniu na Pławniowice pozdrowiłem kolarza nadjeżdżającego z tamtego kierunku - tym razem z wzajemnością :-) Ot, rowerowa rodzina powinna trzymać się razem! Puściłem się z góry i o mały włos nie przegapiłem zjazdu, jaki zasygnalizował mi ślad w nawigacji :-) Mógłbym tego żałować, bo i tutaj było sympatycznie :-) Poza tym, gdy po krótkim postoju ruszyłem w dalszą drogę, napotkałem koguta z trzema kurami, a po drugiej stronie - w pewnym oddaleniu od drogi - kolorowe ule :-) Od razu pomyślało mi się o stryju i o tym, że mógłbym tu mieszkać!



Wracając na główną minąłem budynek leśnictwa i począłem jazdę w kierunku zbliżającym mnie już do domu. W lesie minąłem ciekawą przydrożną doniczkę, której jednak nie sfotografowałem i dosyć sprawnie - mimo wiatru - dojechałem do Niezdrowic. Tam ponownie z rowerowej zadumy wyrwały mnie dwa psiaki, które dobiegły z wrzaskiem do ogrodzenia, postawionego bardzo blisko drogi. Nie wystraszyłem się zbytnio, ale sytuacja w inny przypadku była na pewno potencjalnie niebezpieczna. Ciekawe kiedy zmieni się nastawienie i podejście naszego społeczeństwa... Gdy minąłem miejscowość, przypomniało mi się o gruntowym skrócie i korzystając z niego dotrulałem się sprawnie do drogi prowadzącej do Sławięcic. Tu nie działo się nic ciekawego oprócz tego, że zastanawiałem się przez bardzo krótką chwilkę, czy nie wstąpić do sklepu. Dojrzałem też siedzibę Towarzystwa Przyjaciół Sławięcic. Ot ciekawostka! :-)
Po zmianie kierunku zaczęło mi się jechać trochę ciężej. Odczuwałem już skutki wiatru, oraz przebytych kilometrów. Wtem z leśnej drogi po prawej, wyjechał dynamicznie pojazd na kształt ruraka! To znaczy był to kompletny wóz, ogołocony z przodu maski, reflektorów i całej przedniej atrapy! Po kompletnym tyle poznałem, że była to stara Fiesta :-) Oklejony naklejkami pojazd oddalił się w przeciwnym kierunku na tyle szybko, że całe spotkanie trwało ledwie chwilę :-) 
Zjeżdżając w kierunku lasu zarządziłem sobie postój. Minąłem jakiegoś biegacza (oj chwali się!) i odsapnąłem na moment. Zrobiło się minimalnie szaro, gdyż słońce schowało się za chmurą. Dalsza jazda nie była też już tak świeża, ale do domu miałem już na tyle blisko, że wcale się tym nie przejmowałem :-) W oddali widać było ładnie oświetloną Górę św. Anny :-) Gdy wjechałem między drzewa, odzyskałem energię :-) Postanowiłem też nie wracać do Azot tą samą drogą, a skręcić wcześniej na czerwony szlak. Decyzja okazała bardzo słuszna, bo było tu zdecydowanie mniej błota. W zasadzie nie było go wcale :-) Za mostem znów jednak ponownie ubrudziłem koła, a ponadto minąłem całkiem oryginalny próg zwalniający ;-)



Dalsza droga przebiegła również w dobrej atmosferze, choć wiadomo - było to już bicie dystansu powrotnego :-) Azotowy skrót przemknąłem w miarę szybko i w zasadzie wyjazd mogłem uznać za zakończony :-) Gdy zszedłem z Antka, do jego rury górnej podleciała pszczoła :-) Tak, to już wyraźny sygnał, że idą zmiany... :-)

Dane wyjazdu:
42.20 km 0.00 km teren
02:09 h 19.63 km/h:
Maks. pr.:40.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Rudy na żółto :-)

Niedziela, 13 października 2013 · dodano: 14.10.2013 | Komentarze 0

Wczoraj spędziłem pół dnia na pracy, która na końcu okazała się być prawdopodobnie nikomu nie potrzebna. Oczywiście w tym czasie mogłem pojechać na rower. Na szczęście miałem jeszcze drugi dzień weekendu, który okazał się równie piękny, a nawet lepszy, ponieważ rano nie padało :-) Już wczoraj wieczorem ułożyłem sobie trasę krajoznawczą w okolicach Rud :-)


Rower zdjąłem z bagażnika przed dziesiątą. Kilka chwil później zatapiałem się już w las :-) Słoneczko świeciło, a mimo to czuć było wspaniałą leśną wilgoć. Poza tym aby na dobre wjechać na rowerowy teren, musiałem przejechać przez złotą bramę :-) Było to jednoznaczne z nadaniem charakteru dzisiejszej wycieczce :-)



Pokonywanie dystansu zdecydowanie umilała panująca aura. Temperatura wysoka, świecące wysoko słońce, oraz czyste i błękitne niebko :-) Niebawem dotarłem do pierwszego znajomego skrzyżowania :-) Oczywiście przystanąłem tam na chwilkę, aby rozejrzeć się na cztery strony świata :-)



Na mojej drodze co rusz pojawiały się jakieś fajne, jesienne kwiatki :-) Rysował się naprawdę dobry wyjazd :-) Antek ochoczo pruł przed siebie, a ja co rusz musiałem go zatrzymywać :-)





Z drogi asfaltowej zjechałem przy zawieszonej na drzewie kapliczce. W dalszej drodze do pierwszego dużego celu - kaplicy św. Magdaleny - przystawałem jeszcze cztery razy: przy bardzo żółtym drzewie, gdzie znalazłem przewróconego grzyba, przy małej rzeczce otoczonej również żółtą trawą, następnie przy zielonych strzałkach, gdzie zastanawiałem się co autor miał na myśli, oraz za przejazdem kolejowym, przy którym wyrosło bardzo wysokie i wykrzywione drzewo :-)











Kaplica św. Magdaleny nie była oblężona tak, jak się tego spodziewałem. Jedna para pod zadaszeniem i jeden pan przy drzewku ;-) Wszyscy oddalili się niedługo po moim przyjeździe, co pozwoliło mi w spokoju obejść cały teren :-) Pozwoliłem sobie nawet ponownie wejść na piętro, a i spędziłem chwilkę przy przydrożnej mapie. Uroku całości dodawały spadające w bardzo dużych ilościach liście :-)






Po kilku krótkich minutach spędzonych przy kaplicy, pojawili się nowi goście. Ja i tak zamierzałem już odjeżdżać, więc tylko pozdrowiłem ich ochoczo (a pozdrowień tego dnia było co nie miara!) i już byłem na drodze w kierunku Rud. Na tym etapie pojawiło się trochę wiatru, ale uznałem to za pozytywny aspekt :-) Cały czas otaczał mnie żółty kolor, a nawet dostałem jednym ze spadających liści w oko! :-)




Bardzo szybko dotarłem do Ławki Zakochanych, która była moim kolejnym punktem na trasie. Okazało się też, że są tacy ludzie, którzy te piękne tereny zwiedzają Melexami, a nie rowerami :-) Zjeżdżając na leśną drogę nie wiedziałem jeszcze, co mnie tam będzie czekało :-)




Nie ujechałem daleko :-) Przepięknie żółte drzewa zmuszały mnie do postoju :-) Gdy zatrzymałem się dwa razy na dystansie kilkunastu metrów, pomyślałem sobie nawet "jak tu się nie zatrzymać". Otoczenie było naprawdę piękne! :-)










W końcu dojechałem do Uroczyska Orły, gdzie nabyłem co nieco historycznej wiedzy na temat III Powstania Śląskiego. Poza tym w końcu miałem okazję trochę bardziej poznać rudzkie lasy i okolice, bo do tej pory jeździłem praktycznie tymi samymi ścieżkami. Przed odjazdem pozdrowiłem jeszcze jednego rowerzystę w średnim wieku i zdałem sobie sprawę z tego, że czasu mam już bardzo, bardzo mało.






Mimo nieadekwatnej ilości dostępnych minut i pozostałego dystansu, uroczony otoczeniem, postanowiłem zatrzymać się przy przydrożnej ambonce myśliwskiej, otoczonej żółtymi liśćmi. Dalej jechałem jednak trochę oderwany od rzeczywistości (mijając kolejnych grzybiarzy, których było dziś od zatrzęsienia) i niestety zaowocowało to ostrym wjechaniem w wypełnioną wodą dziurę w drodze. Awaryjne hamowanie miałem niczym TIR'em, ale opanowałem sytuację całkiem szybko, choć nie od razu wiedziałem co się stało :-) Wszystkie zęby oraz szprychy były na szczęście na swoim miejscu, tak więc spokojnie udałem się w dalszą drogę :-)





Jak się okazało byłem już przy głównym asfaltowym trakcie, a moja trasa prowadziła mnie do zaznaczonych w nawigacji drzew, które według mapy z którą pracowałem przy wyborze trasy, miały być godne zobaczenia. Niestety ja widziałem tylko las i nie był to odosobniony przypadek podczas tego wyjazdu :-) W zasadzie, to ten krótki etap mogłem sobie darować z uwagi na bardzo małą ilość dostępnego czasu.




Ostatnią pofalowaną leśną prostą pokonałem w iście rajdowym stylu, by po chwili znów zjechać z asfaltu, wbijając się pod górę w kierunku do wiaty Zielona Klasa. Dojechałem tam nie bez wysiłku, ale opłaciło się :-) Ostatnim razem byłem tu jeszcze z Kosią, tak więc było fajnie przyjechać tu również i Antkiem :-)





Przed odjazdem zatrzymałem się jeszcze na wzgórku, po czym zjechałem drogą ostro w dół. MXS osiągnąłem dosłownie po maksymalnie dwóch sekundach! :-) Dalej wspomagałem się również siłą mięśni, a refleksja przyszła dopiero tuż przed zakrętem. Ogarnięty pędem nie zjechałem na zaplanowany trakt i ominąłem jeden z punktów. Szybko jednak uznałem, że skrócenie trasy wyjdzie mi tym razem na dobre.



Ponownie jechałem asfaltem, swobodnie i bez żadnych oporów. Mimo to energicznie zahamowałem, widząc znany mi kamienny obelisk, o którego istnieniu właśnie zapomniałem. Dobrze, że mi się przypomniał, bo to dla mnie dosyć ważne miejsce.



Dojeżdżałem już do Rud, ale zgodnie z założeniem nie spędziłem tam za dużo czasu. Parkową alejką, wśród spadających i szeleszczących mocno pod kołami liśćmi, dojechałem do zespołu klasztorno-pałacowego, odwiedziłem też Cystersa i podążyłem w dalszą drogę, bo niestety czas nie był już zdecydowanie moim sprzymierzeńcem.










Na wylocie z Rud zatrzymałem się jeszcze raz. Tym razem przy budynku bodajże administracji, a także podszedłem do obelisku, poświęconemu Juliuszowi Rogerowi. W ubiegłym roku natknąłem się na inny obiekt ku pamięci tego człowieka - był to krzyż na kamiennym kurhanie, schowany przed hałasem w lesie nieopodal Gliwic.






Do następnego przystanku podciągnąłem trochę ulicą, aby po czasie zjechać na gruntową drogę. Była ona przepiękna, choć zdjęcia niestety nie oddają w pełni jej uroku. Miała też swoje humorki, bo to właśnie tutaj drugi raz dostałem w oko spadającym liściem, a trzeba przyznać, że spadały obficie! :-) Poza tym pod pięknym żółtym dywanem skrywały się rozległe kałuże, choć prawda jest taka, że jechało się po nich całkiem ciekawie :-)



Otoczony jaskrawym lasem, dojechałem w końcu do leśniczówki Wildek, która była chyba najciekawszym trwałym obiektem dzisiejszego dnia :-) Zabawiłem tam kilka minut, po czym nie bacząc na wskazania turystycznych drogowskazów, które ani literką nie wspomniały o istnieniu mojego kolejnego punktu, zrywnie pognałem po śladzie, rysującym się na ekranie nawigacji :-)



Jechałem dosyć szybko, spoglądając co jakiś czas dookoła, aż w końcu dotarłem na miejsce, wcześniej przejeżdżając po kolejnej rozległej kałuży :-) Źródełko Hugo było obiektem naprawdę wyróżniającym się w leśnym krajobrazie :-) Faktem jest jednak, że w panujących dziś warunkach, przykryte warstwą liści, nie było zbyt efektowne. Niemniej jednak warto było odwiedzić to urocze miejsce :-) Towarzyszący mojemu pobytowi deszcz liści również dodawał właściwego dla tego dnia smaczku :-)









Powoli odzyskiwałem panowanie nad czasem, radośnie zmierzając do następnej leśniczówki. Niestety była ona zdecydowanie mniej ciekawa od poprzedniej (a może nawet pomyliłem budynki ;-) ), ale za to dowiedziałem się, że rycerz Janik jest mitycznym założycielem Jankowic ;-) Po zaznajomieniu się z nim, rozpocząłem ostatni etap wyjazdu.




Słońce było cały czas wysoko, temperatura również praktycznie letnia, a dzień dosłownie przepiękny! :-) Przy ławce Zepa spotkałem starszego profi-rowerzystę. Zamieniliśmy kilka zdań, ale żaden z nas nie wiedział czemu lub komu ma służyć miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Teraz już wiem, że obelisk i ławka zostały poświęcone jednemu z pracowników nadleśnictwa, który był również lokalnym dobrodziejem. Dobrze jest pamiętać o takich ludziach...




Wjechałem w las w ślad napotkanym rowerzystą, ale nie ujechałem daleko. Położone obok drogi mokradła skutecznie mnie skusiły :-) Następny przystanek miałem już na Zamkowej Górze, która kiedyś ponoć była siedzibą zbójów :-) Teraz była zatopiona w złocie, choć było to tylko złoto zrabowane naturze :-)







Wyjazd dobiegał końca. Czekała mnie jeszcze mała i przyjemna przeprawa przez las, a następnie odcinek uliczny w Kuźni Raciborskiej. Żwawo deptałem na Antkowe pedały, ciesząc się z udanego wyjazdu :-) Coś mi mówi, że będzie trzeba wymyślić jakiś sposób, aby i Aneczce umożliwić tak ożywcze spędzanie czasu na świeżym powietrzu. Póki złota jesień trwa!

Dane wyjazdu:
53.75 km 0.00 km teren
02:47 h 19.31 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Czarująca trasa według Czrk-mapy :-)

Sobota, 28 września 2013 · dodano: 06.10.2013 | Komentarze 0

Wczoraj wieczorem zasiadłem do kompa, aby wyklikać sobie trasę na mapie, jak to zwykłem czynić od kilku razy. Kilka dni temu dostałem zestaw różnych map, które pobudziły mnie rowerowo i postanowiłem wykorzystać dziś trasę ułożoną na podstawie jednej z nich :-)


Wyjechałem dosyć późno, bo godzinę później niż było to wskazane, ale droga do Polskiej Cerekwi przebiegła dosyć szybko :-) Nawet fajnie sobie powyprzedzałem w kolumnie ;-) Na miejscu sprawnie wypakowałem rower i początkowo z wolna zjechałem do głównej, gdzie już założyłem czapkę. Na start cyknąłem fotkę zamku i ruszyłem w drogę. Czasu nie miałem zbyt wiele.



Gdy tylko wyjechałem zza zabudowań, znalazłem się na prawdziwej rolniczej pustyni :-) Zewsząd otaczały mnie pola, które na pewno super wyglądają wiosną :-) Tak jak się tego spodziewałem, teren był pagórkowaty, ale mimo tej huśtawki (nadmiar ciepła na wjeździe, pęd wiatru na zjeździe), jechało się przyjemnie i całkiem komfortowo :-) Nieco przed pierwszą wsią, na mój widok z pobliskiej miedzy poderwał się myszołów :-) Później czekał mnie super fajny zjazd, za którym wjechałem do wsi :-) Na jej wylocie napotkałem też dwa pasące się koniki :-) Ruszając, zauważyłem w gospodarstwie położonym w pewnej odległości od drogi małe stadko tych zwierząt :-)






W Łańcu oderwałem się na moment od rzeczywistości, co poskutkowało tym, że zjechałem ze śladu :-) Jakby tego było mało, zamiast podciągnąć się pod niego pod drodze, niepotrzebnie zawróciłem, aby pojechać "prawidłową" drogą, czyli dwudziestoma metrami gruntowego traktu :-) W końcu jednak dotarłem do wsi Jastrzębie, gdzie mogłem zobaczyć położony nieopodal ładnej sadzawki pałac. Niestety znajdował się na terenie prywatnym, zabezpieczony ogrodzeniem. Mimo to przeszedłem się trochę, cykając fotki z miejsc, które wydały mi się być najlepsze.





Czekał mnie podjazd, ale byłem z tego powodu zadowolony. Otaczały mnie bardzo ładne pagórkowate krajobrazy. Gdy już wturlałem się na górę, początkowo zamierzałem zrezygnować z wizyty w Krowiarkach, które leżały w osobnym punkcie na mojej trasie, ale bardzo szybko wróciłem na dobrą drogę ;-) Chwilę po tym jak zjechałem z asfaltu, przystanąłem by znów poobserwować okolice niedawno pokonanego podjazdu. Ruszając stamtąd, praktycznie w ostatniej chwili zauważyłem dosłownie wtopioną między drzewa małą kapliczkę. Nieco dalej zatrzymałem się ponownie, przy romantycznie rosnących drzewach, pomiędzy którymi stała kolejna kapliczka. Gdy ustawiałem się do zdjęcia, w oddali zauważyłem przebiegające trzy sarny.











Droga do Krowiarek okazała się być bardzo znośna. Niby polna, a mocno utwardzona, żwirowo-asfaltowa. Widać było bardzo dobrze pasmo górskie w Czechach (a pewnie przy lepszej pogodzie widok byłby dużo ładniejszy), a przed samymi Krowiarkami trzy wiatraki elektrowni wiatrowej - całkiem prawdopodobne, że te same, które widzieliśmy z Aneczką podczas samochodowego wyjazdu sprzed kilku dni :-)
Sama miejscowość mogła urzec. Początkowo zatrzymałem się przy kościele, by po chwili udać się dalej. Niestety. I tutaj zamek otoczony był ogrodzeniem, a na bramie wisiały zakazy robienia wszystkiego ;-) Starałem się coś dojrzeć, gdy ze wzrokowego zaangażowania wyrwały mnie szczekające psy z gospodarstwa położonego z moimi plecami. Zjechałem w dół do głównej i postanowiłem objechać budynek. Okazało się, że aby przedostać się dalej, muszę przejechać przez bramę. Nie byłem pewien, czy aby mogę to zrobić, więc zapytałem stojących obok mężczyzn. Zgodzili się bez problemu, ale od razu ostrzegli, że jak mnie wpuszczą, to już nie wypuszczą :-) Faktycznie z drugiej strony bramy leżał sznur, z przywiązanymi co kilkadziesiąt centymetrów pustymi puszkami piwa ;-) Ujechałem kilkadziesiąt metrów, zatrzymując się dosyć blisko ruin. Ponownie jednak z drugiej strony ogrodzenia, niż chciałbym być :-) Zacząłem kręcić się po miejscu i praktycznie od razu otworzyło się jedno z okien niskiego bloku, stojącego za mną. Pewna miła starsza pani podpowiedziała mi jak przedostać się na teren pałacu, ale niestety nie miałem już czasu na dokładną penetrację terenu. Na moje szczęście słońce wychyliło się zza chmur, więc mogłem cyknąć lepszą fotkę :-) Przed opuszczeniem miejscowości, zrobiłem jeszcze małe zakupy, życząc miłego dnia uprzejmej ekspedientce. W ogóle ludzie tutaj wydali mi się mili :-)






Droga powrotna przebiegła nieco ciężej, ale gdy tylko wjechałem na asfalt, mogłem fajnie sobie depnąć, zatem bardzo szybko dotarłem do kolejnego punktu na trasie :-) Tutaj również nie obyło się bez perypetii :-) Zaczęło się sympatycznie od wyminięcia dwóch koników otoczonych ludźmi, ale później nastąpiło lekkie zdziwienie. Na horyzoncie był tylko kościół :-) Gdy rozglądałem się wokoło, zostałem zaczepiony przez jegomościa, który szukał jakiegoś lasu z grzybami w okolicy :-) Ja nie wiedziałem gdzie las, on nie wiedział gdzie pałac :-) Podjechałem zatem do zauważonej młodej kobiety z kilkuletnim dzieckiem i szybko dowiedziałem się, gdzie znajduje się interesujący mnie obiekt. Krzyczącą za mną małą "do widzenia" i "nawzajem", słyszałem jeszcze gdy żwawo puszczałem się w dół, będąc kilkadziesiąt metrów od źródła dźwięku ;-) Po chwili byłem już przy celu, ale ponownie odbiłem się od zakazu. Niestety nie miałem czasu, by szwendać się w poszukiwaniu zgody na obchód, tak więc być może wrócę tu wiosną.





Kolejny etap drogi, minął mi na podziwianiu okolic. Wyszło słońce i na tle widocznego pasma gór, przy polnych klimatach, można było poczuć się całkiem przyjemnie :-) Pozdrowiłem jadącego znad przeciwka chłopca, który chyba poczuł się wyróżniony, po czym odbiłem w kierunku Strzybnika, gdzie czekały mnie kolejne atrakcje. Szybko dotarłem do stojącego przy drodze spichlerza, a później do kolejnego. Po kilku minutach spędzonych na nogach, zjechałem do położonej nieopodal kuźni. Już na odjezdne rzuciła mi się w oczy państwowa plakietka, po czym nastąpiła refleksja: skoro w obliczu braku jakiejkolwiek renowacji, czy zadbania o obiekt, czynniki atmosferyczne niszczą go i zmieniają nieustanie, to czy Państwo nie powinno za to odpowiedzieć?












Zjechałem w dół pośród drzew, po czasie wjeżdżając na asfalt, ostro zjeżdżając do głównej. Pędziłem do następnej wioski, ale gdy już tam byłem, nie potrafiłem zlokalizować tutejszego zamku. Zapytałem więc jednego z przechodniów, który uświadomił mi, że ów obiekt znajduje się na początku wsi. Czas mnie naglił, więc pożegnałem się z otwartym jak książka człowiekiem i ruszyłem w dalszą drogę. Zaczynał się gorszy etap wyjazdu. Wiatr się wzmagał, czas naglił, a pagórki co prawda nie przeszkadzały, ale też nie pomagały :-) Na długim i stromym zjeździe w Brzeźnicy mocno wyhamowałem, aby odbić do tutejszego młyna. Okazał się być położony dosyć daleko od głównej drogi, którą zmierzałem, ale to pozwoliło mi nawiązać kontakt z jeszcze jednym tego dnia dobrym człowiekiem :-) Był nim prawdopodobnie mechanik, grzebiący przy w warsztacie.




Czas naglił mnie coraz to bardziej. W Łubowicach straciłem go jeszcze więcej, nieopatrznie zjeżdżając rogalem ostro w dół. O dziwo powrót do góry nie nastręczył mi jakiś większych trudności, ale w pewnym momencie wpadła na mnie osa, którą przy próbie strzepania ułożyłem sobie między palcami, ale na szczęście mnie nie użądliła :-) Po kilku minutach dojechałem do ruin pałacu, a gdy stamtąd odjeżdżałem, miałem jeszcze okazję zaobserwować pasącą się kozę, która stawała na dwóch kończynach, by dosięgnąć gałązki :-)




Przejeżdżając przez Sławików postanowiłem zrezygnować z oględzin tutejszych ruin, aby nadrobić nieco czasu. Wciąż dął wiatr, ale mimo to korbą kręciło się całkiem sprawnie. Za Błażejowicami czekał mnie bardzo długi podjazd, który jednak nie był w żadnym stopniu wyczerpujący. Mimo to podjąłem decyzję, aby do Polskiej Cerekwi dostać się krajówką. Gdy tylko na nią wjechałem znad przeciwka nadjechał tir robiąc taki podmuch, że hej! :-) Na szczęście to był jedyny taki akcent, tak więc do mety dotarłem sprawnie i bezproblemowo, wykręcając tym samym całkiem fajne jesienne kółko, przy okazji poznając kilka zapomnianych chyba zabytków regionu :-)

Dane wyjazdu:
72.85 km 0.00 km teren
03:45 h 19.43 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:36.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

"Ta temperatura to samobójstwo"

Niedziela, 28 lipca 2013 · dodano: 16.08.2013 | Komentarze 0

Wczoraj byliśmy na urodzinach sąsiada, którego ojciec natchnął mnie rowerowo :-) W zasadzie, to z miejsca wymyśliłem sobie trasę: Pławniowice, a na ochłodę Zimna Wódka ;-) Przed odjazdem musiałem jeszcze zaopatrzyć się w porządny zapas płynów, bo zapowiadał się bardzo gorący dzień. O dziewiątej rano już było bardzo, bardzo ciepło, a i w nocy słońce mocno grzało :-)


Zaopatrzony w trzy litry soku i półtorej litra wody, wyruszyłem w drogę :-) Pierwszy odcinek aż do Azot pokonałem szybciutko, orientując się wcześniej na azotowym skrócie, że jestem skrzywiony przyczepką, bo co jakiś czas oglądam się za siebie :-) Poza tym w połowie owego skrótu zatrzymałem się, aby doplumpać powietrza do tylnego koła. Przy okazji machnąłem kilka razy i przy przednim. Antek od razu chętniej wyrywał do przodu! To była odczuwalna różnica. Pierwszy postój zrobiłem na początku lasu, stając poniekąd na mrówczym trakcie ;-) Bidon poszedł w ruch.




Dalej ciąłem lasem, rzadko spoglądając na jego walory. Czułem się świeży i wolny, a licznik wskazywał fajną wartość :-) Super był śmigać przez las dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę :-) Po drugiej stronie drogi asfaltowej, znów zatrzymałem się na chwilę. Słońce grzało naprawdę mocno, a miałem też świadomość tego, że południe dopiero przede mną. Na postoju usłyszałem też dźwięk SMS'a, więc miałem okazję na niego odpisać. Powoli wkraczałem na obce tereny :-)





Jeszcze na tej samej prostej, minąłem po swojej lewej stronie paśnik, stojący na odsłoniętej przestrzeni. Niestety gdy tylko zatrzymałem Antka, obsiadły mnie jakieś latające cholery. No to zdjęcia miałem porobione! Czym prędzej ruszyłem z kopyta, ale pościg miałem cały czas na ogonie. Mimo to spokojnie dobierałem kolejne skrzyżowania, rezygnując z jazdy na wprost drogą, którą już jechaliśmy z Anią. Wybrałem alternatywę, ponieważ droga na wprost była co prawda spokojnie przejezdna, ale jednak porośnięta wysoką trawą. Pokonując mały zakręt ("uciekając" wciąż przed cholerami) usłyszałem po lewej głośny szelest. To mała sarna wystraszyła się i biegła wzdłuż drogi tak, że mogłem ją obserwować przez kilka chwil :-) W końcu jednak zniknęła w gęstwinie :-) Ja natomiast wybrałem drogę, która w teorii powinna wyprowadzić mnie bliżej Rudzińca tak, że ominąłbym część asfaltu. W pewnej chwili oglądając się, zauważyłem drewniany budynek, ale w ułamku sekundy zasłoniła mi go zielenina. Od razu przeszło mi przez myśl, aby przy okazji sprawdzić co to było i próbowałem nawet zapisać punkt na nawigacji, ale szybko dałem sobie spokój, bo raz że czas miałem ograniczony, a dwa - nie byłem pewien, czy pościg już mnie zgubił ;-) Póki co ciąłem przed siebie, zmagając się z temperaturą. Niestety na moje nieszczęście droga zrobiła się bardziej dzika, ale mimo to utrzymywałem kierunek. Do czasu. Na wprost ogrodzenie i pole, po prawej zamknięta brama, po lewej ledwie wyjeżdżona droga. Wyjścia nie miałem zwłaszcza, że pojawiły się nowe cholery! Gorzej, że ów polno-leśny trakt usiany był korzeniami i niebezpiecznym zielskiem w postaci pokrzyw i innych kolcowatych. Ba! Po całkiem niedługim czasie okazało się, że droga zawraca! Na szczęście nawigacja pokazywała, że całkiem niedaleko będę mógł odbić w dobrą stronę. Ciąłem więc przed siebie, smagany od czasu do czasu pokrzywami coraz mocniej, gdyż sama nawierzchnia zrobiła się bardziej przystępna. Niestety nie zostało mi to wynagrodzone, bo zaznaczona na mapie droga w rzeczywistości nie istniała. Minąłem też ze dwie inne, ale ich poszycie było tak gęste, że nie przeszło mi nawet przez myśl, aby się tam pakować





Patrzyłem na ekran nawigacji i widziałem, jak błędnie obrany kurs ciągnie mnie w złym kierunku. Moje niezadowolenie rosło. W końcu jednak wjechałem na poczciwy trakt i od razu zauważyłem znany mi przejazd kolejowy. Zawróciłem chcąc uniknąć konfrontacji z czworonogami i również dlatego, że to nie był mój kierunek. Tuż przy moim wylocie, biegła inna - właściwa droga. Oj chyba nie trzeba było rezygnować z trawiastego szlaku, choć kto wiedział że to się tak skończy. Niepotrzebnie natrzaskany dystans zrobił swoje. Już wcześniej miałem świadomość tego, że planowe zmierzanie do celu uchroni mnie przed niepotrzebnymi stratami energii, a tu taka przygoda. Poza tym wyjechałem na drogę, która nie była osłonięta drzewami i słońce dawało mi w czachę równo. Wiedziałem też, że już byłbym w Rudzińcu, oraz że za Pławniowicami będzie jeszcze gorzej - pagórki i pola. To był zaczątek cieplnego kryzysu. Po małym nawrocie zatrzymałem się na moment w małym cieniu. Jak tak dalej pójdzie, to zakupy będą konieczne. Dzień był naprawdę mega gorący!




Jadąc dalej dotarłem po raz kolejny do gorzej utrzymanej drogi, ale moja próba była tym razem krótka, bo bardzo szybko zauważyłem pierwsze zabudowania, położone stosunkowo blisko od siebie. Czekał mnie ostatni wybór na skrzyżowaniu i już śmigałem w ich stronę, zastanawiając się jedynie, czy nie czyha tam jakiś pies. Ptaki złowrogo śpiewały mi nad głową ;-)
Faktycznie ominąłem sporo asfaltu, wjeżdżając do Rudzińca dużo bliżej centrum. Zebrałem siły i puściłem się ulicą, dojeżdżając do drewnianego kościoła. Kilka razy przejeżdżałem po głównej, leżącej dwa rzuty kamieniem stąd, ale jakoś nigdy nie zauważyłem istnienia tego budynku, ani nie kojarzę żadnych znaków informujących o jego obecności. Zrezygnowałem z robienia zdjęć i żwawo kontynuowałem jazdę. Odzyskałem sił na tyle, że pozwoliło mi to na bardzo szybkie pokonywanie dystansu. Prędkość utrzymywała się powyżej trzydziestu kilometrów na godzinę. Swoje jednak musiałem odstać, bo prażenie na nieosłoniętej drodze przed Rudzińcem i ogólnie całodniowe, zrobiło swoje. Tak. To wkradał się kryzys. Ale nie taki zwykły wydolnościowy, a taki termiczny. Uzupełniłem płyny, skropiłem się wodą i po kilku chwilach znów byłem w trasie, ruszając w lesie już za Rudzińcem. Miałem jednak w planach, by zatrzymać się jeszcze raz przy drugim skraju, w miejscu gdzie już zdarzało mi się odpoczywać. Po drodze wyprzedziłem trzech młodocianych rowerzystów i tak się zapędziłem, że minąłem swoją miejscówkę. Na szczęście przed końcem lasu znalazłem jeszcze jedną i tam znów zatrzymałem się, by ponownie odsapnąć. Nie mogłem przedobrzyć. Po przekroczeniu pewnej granicy kończą się żarty i co prawda ja miałem do niej jeszcze daleko, ale dziś należało mocniej dmuchać. Temperatura była ekstremalna!




Podczas mojego postoju, przegoniła mnie rowerowa trójka, zastawiając mi zjazd kilkaset metrów dalej. Minąłem ich z dużą prędkością, a jak się okazało takie a nie inne ułożenie ich rowerów miało swój cel. Zapytali o drogę i po bardzo krótkiej wymianie, pożyczyłem im jeszcze szerokości. Hamując bardzo efektywnie, nie zdążyłem zrzucić łańcucha z najwyższego blatu i teraz startowało mi się opornie... :-) Na szczęście już praktycznie witały mnie Pławniowice :-) Znów odżyłem i kręciłem fajne prędkości :-)



Gdy dotarłem nad jezioro, ujrzałem podobny widok do tego, jaki zbił nas z nóg, gdy byłem tu razem z Aneczką. Tym razem ludzi było jednak trochę mniej, ale swojski, niehigieniczny klimat wciąż tu panował. Ot dla przykładu gdy zjechałem w kierunku ścieżki, wyjeżdżając z zakrętu, zauważyłem panią podnoszącą majtki :-) W sensie, że wstającą z kucków i podciągającą owe majciochy :-)







Postanowiłem czym prędzej objechać zbiornik, a przed plażą napotkałem znów ową rowerową trójcę i nie zatrzymując się, z pewną dozą humoru uświadomiłem ich że ostatnio to piasku nawet nie było widać :-) I tym razem plaża była zatłoczona. Jechałem czerwonym szlakiem rowerowym i mijałem ludzi, co niektórych nie patrzących gdzie lezą. Otaczający mnie widok z automatu wprowadził mnie w dobry nastrój :-) Miałem uśmiech na twarzy :-) Nie ma to jak wspólne, smażenie się nad wodą :-) Pośród tych wszystkich plażowiczów, czułem się wolny i pozytywnie odmienny :-) Tym razem i te słabo nadające się do plażowania miejscówki bliżej autostrady też były zajęte! :-) Nie wiem jednak jak było do samego końca, bo zdecydowałem się odbić do asfaltu :-) Tuż przed nim, czekał mnie ładny, polny widok :-)



Główną jechałem bardzo krótko, wyprzedzając z prędkością światła jakąś zgrzaną rowerzystkę i śmigiem zjechałem na boczną drogę. Czekał mnie podjazd, a leżąca na poboczu folia po sześciopaku wody mineralnej Żywiec, uświadomiła mi, jak cenny jest to związek. Miałem ładne polne krajobrazy, a gdy wjechałem do Poniszowic, czekała mnie kostka brukowa :-) Na szczęście nie było jej wiele :-) Wszedłem też do sklepu, ale w obliczu bardzo mizernego wyboru, wyszedłem stamtąd z niczym. Jakby nie było mam jeszcze wodę, która jak do tej pory ratowała mnie przed samozapaleniem się mych włosów ;-) Zastanawiając się czy uda mi się dojechać lokalnymi drogami do Zimnej Wódki, zauważyłem kolejny drewniany kościół.





Kilkuminutowy postój pozwolił mi zebrać siły przed następnym wzniesieniem, za którym znów na zupełnie otwartej przestrzeni dopadło mnie słońce. Mimo to postanowiłem zaprzestać rozpędzania Antka ze zjazdu i odwiedzić, znajdującą się na wysokiej skarpie kapliczkę. Poza tym ponownie sięgnąłem po bidon i butelkę z wodą. Tak kończył się każdy postój. Nie było innej rady. Przez następną miejscowość przejechałem praktycznie niepostrzeżenie, wiedząc już praktycznie na pewno, że nie obejdzie się bez wizyty w Ujeździe. Co prawda gdy wjeżdżałem do Chechła, rozglądałem się jeszcze za jakimiś drogami w tamtym kierunku, ale nie wyglądało to za ciekawie. Potwierdził to też tutejszy kierowca w czarnym Golfie serii drugiej. To zatrzymanie było też dobrą okazją, aby po raz trzeci napełnić bidony. Po sekundzie zauważyłem, że dwa metry od Antka są schody, które świetnie podpasowały moim czterem literkom ;-)








Dalszy etap był mniej energiczny. Zewsząd otaczały mnie pola. Bezdyskusyjnie podjęta decyzja, by w tych warunkach nie improwizować przedostania się do Zimnej Wódki była absolutnie słuszna, bo złote zboże widać było praktycznie aż po horyzont. W końcu wróciłem do opuszczonej jakiś czas temu drogi i skierowałem się w kierunku Ujazdu, pobudzając nogi do pracy i stawiając czoła przeciwnemu wiatrowi. Wiedziałem też, że będę potrzebował nieco dłuższego odpoczynku, tak więc zatrzymałem się w cieniu przy murowanym kościele, stojącym na samym początku miejscowości. Co prawda nie zabawiłem tam jakoś ekstremalnie długo, ale ściągnąłem rękawiczki z dłoni, rozprostowałem kości. Dzisiejszy dzień był mimo wszystko wyzwaniem. W tym roku jestem bardziej niedzielnym rowerzystą, a tu nagle porwałem się na długi przejazd w tropikalnych warunkach.



Postanowiłem też zrezygnować z wizyty w Zimnej Wódce, Czarnocinie i okolicach. Rozsądek podpowiadał, czasu było już mało, bo impreza rodzinna czekała, a podjazdy, otwarty teren, żar lejący się z nieba i potencjalne atrakcje, mocno opóźniłyby mój powrót. Trasę wymyśliłem sobie ciekawą, ale dzień to był nie ten. Przejeżdżając przez Ujazd, tylko zerknąłem w tamtym kierunku i pomyślałem sobie, że może będzie to fajna trasa na jesień, którą zamierzam rowerowo uskuteczniać.
Dalsze pokonywanie dystansu wciąż utrudniał wiatr. Ponownie zatrzymałem się na postój, wlałem w siebie dużą zawartość bidonu i wylałem kolejną partię wody na głowę. Zauważyłem też postawiony przy polu krzyż. Jadąc autem nigdy go tu nie widziałem. Niebawem dojechałem do Sławięcic, wybierając wcześniej wariant powrotu przez Miejsce Kłodnickie. Postanowiłem też, że tym razem sprawdzę, co to za pomnik przy drodze w stronę Kędzierzyna.




Przez las przejechałem bardzo sprawnie, decydując się by zjechać choć na moment do innego miejsca, poświęconemu tym razem jednemu Powstańcowi. Gdy już dojeżdżałem do Miejsca Kłodnickiego, zostałem wyprzedzony przez ekstremalnie szybko jadący samochód. Mógł mieć - nie przesadzając - nawet ze sto pięćdziesiąt na blacie. Po kilku sekundach minąłem sfatygowany żółty znak "kontroli radarowej"...



Zjechałem w uliczkę prowadzącą w kierunku lasu bacząc, by tym razem się nie pomylić :-) Jak zwykle nie było tu w stu procentach sucho, a poza tym nieco bardziej terenowy charakter tego traktu, wymuszał na moich nogach nieco mocniejszą pracę. Mimo to cieszyłem się jazdą i tymi wertepami :-)



Pokonywałem kolejne metry leśnego duktu, aż tu nagle za moimi plecami usłyszałem głośny szelest. Podświadomie, w ułamku sekundy ostro przyśpieszyłem, a oglądając się za siebie, zauważyłem tylko przez krótką chwileczkę sarnę :-) Muszę przyznać, że trochę mnie wystraszyła :-)
Na drodze prowadzącej do Lenartowic minąłem się z koleżanką z pracy, zawracając po chwili, by korzystając z okazji sprawdzić, czy lasem nie da się dojechać do drogi prowadzącej w kierunku Kuźniczek. Skończyło się to wizytą na dużej łące, na której wypatrzyłem małą sarnę. Począłem się do niej skradać, bardzo szybko skracając dystans. Gdy mnie usłyszała, lub wyczuła, byłem ledwie kilka metrów od niej! Tym razem nie zrobiłem już tego samego błędu co niegdyś, cykając zdjęcia w serii. Mała zatrzymała się jeszcze na moment przy skraju lasu i po pół sekundzie zniknęła w zielonej gęstwinie :-) Ja natomiast wróciłem do Antka licząc na to, że z tej łąki mimo wszystko uda mi się w miarę sprawnie przedostać do utwardzonej drogi, która według nawigacji była dosłownie na wyciągnięcie ręki. Ruszając pożegnałem się jeszcze z konikiem polnym, który usadowił się pomiędzy Antkowymi kołami :-) Niestety rzeczywistość okazała się być bardziej brutalna, bo dystans nie miał tu znaczenia - gęsto rosnące drzewa i zarośla skutecznie odwiodły mnie od zamiaru ich forsowania. Ostatecznie też pogrzebałem średnią, mając później zbyt mały dystans, by ją poprawić.



















W końcu wydostałem się na gruntową drogę i korzystając z faktu, że i tak zabłądziłem, postanowiłem sprawdzić inne warianty tutejszych tras :-) Tak oto dojechałem do pasącego się w dużej liczbie stada krów, zawracając na samym początku gospodarstwa, które położone mocno na uboczu, przywitać mnie mogło agresywnym czworonogiem, a następnie odbiłem się od bramy Nadleśnictwa Kędzierzyn, które okazało się być bardzo gościnne :-)





Ostatecznie wróciłem się, ale żeby nie było że się poddałem nie dojechałem do ostatniego znanego mi punktu, a skierowałem się na uliczkę prowadzącą co prawda już do zabudowań, ale wciąż mi nieznaną. Okazało się być to słuszną decyzją, bo wyjechałem praktycznie na początku drogi, prowadzącej do lasu :-) Wjeżdżając tam i widząc - z tej strony - dosłownie jak na dłoni białe snopy, poczułem się trochę jak wystrychnięty na dudka :-) Nie przejąłem się tym jednak wcale i już niedługo potem, byłem na leśnej drodze na Kuźniczkach. Postanowiłem też skorzystać ze ścieżki i tam walcząc z korzeniami i piachem, dotarłem do wiaduktu. Niebawem jechałem już obwodnicą, która dziś okazała się być na tyle krótka, że za nic dwójka nie chciała mi wskoczyć na polu średniej ;-) Wjeżdżając na osiedle, ponownie poczułem ostry żar z nieba. To był poniekąd ekstremalny przejazd :-)

Dane wyjazdu:
75.56 km 0.00 km teren
03:29 h 21.69 km/h:
Maks. pr.:49.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Antek

Czy to wyprawa??? cz. 2

Poniedziałek, 9 lipca 2012 · dodano: 07.04.2013 | Komentarze 0

Podróż przebiegła nam dosyć sprawnie :-) Zajęty jeszcze w Opolu przedział dla podróżnych z większym bagażem był co prawda świadkiem całkiem ciekawych scen, bo trafili się nam podróżni targający pół domu w szarych worach, dwóch młodych po resocjalizacji (byli spoko!), czy też konduktorzy, którzy ostatecznie pozwolili nam pozostać w przedziale (PRL!), gdy w Kielcach lokomotywa zmieniała kierunek, ale cała podróż upłynęła nam w dobrym samopoczuciu :-) Również Antek, targany przez pół Polski trzymał się dziarsko!



Do Lublina dotarliśmy o czasie, ale niestety i tak musieliśmy długo czekać na dalszy transport, bo wujkowi rozkraczył się Chrabąszcz :-) Nie było jednak tego złego, bo mieliśmy za to czas na lody :-) Dużo czasu mieliśmy... :-)



Wujek ostatecznie nadjechał i zaczęła się cała akcja z pakowaniem :-) Ja od razu stwierdziłem, że nie ma to tamto - jadę rowerem z sakwami :-) W zasadzie, to równocześnie stwierdziłem, że Antek jest większy od Chrabąszcza, ale pozostali jakoś głucho zareagowali na moją wypowiedź ;-)



Gdy cała rodzinka odjechała spod dworca, ja rozpocząłem swój przejazd, udając się w zakładanym wcześniej kierunku :-) Jazda miejska również kręci mnie od czasu do czasu, a pogoda ku temu była dziś wyśmienita :-) Moim pierwszym celem, było zdobycie mapy. Jedynym miejscem, gdzie wiedziałem że będą one dostępne, było Krakowskie Przedmieście. Dojechałem tam okrążając Stare Miasto i zaliczając pierwszy podjazd. Mapę zdobyłem po perypetiach i ruszyłem na rowerowe kręcenie po mieście :-) Teren był już znany ;-)
Ruch był spory, a ja dodatkowo natrafiłem na objazd. Ostatecznie jednak - ciesząc się jazdą i korzystając ze świeżości w nogach - dojechałem do celu. Pora była wyjeżdżać z miasta. Jechałem sobie bardzo dynamicznie do czasu, gdy nie zmieniając pasa w porę, wjechałem na jakieś osiedle :-) W sumie, to szybko znalazłem pozytywną stronę tej sytuacji spostrzegając, że jadę ścieżką nad ulicą wylotową z Lublina, znaną mi bardzo dobrze z licznych samochodowych wjazdów i wyjazdów z tego miasta :-) Następnie z radością wjechałem na kładkę i znalazłem się po drugiej stronie szerokiego traktu, jadąc niekoniecznie w dobrym kierunku ;-) Tempo jazdy było zadowalające, oraz dynamiczne i po pokonaniu kilku kilometrów spostrzegłem, że jadę na tyłach Mauzoleum na Majdanku. Wyjeżdżałem z Lublina...
Pierwszy postój wykonałem w Głusku, a po chwili dojeżdżając do skrzyżowania, zauważyłem innego sakwiarza, objuczonego z tyłu żółtymi worami, a klika kilometrów dalej ciekawy okaz białej limuzyny, której oglądanie o mały włos nie skończyło się dla mnie bardzo źle za przyczyną aroganckiego, lub być może ślepego kierowcy.






Opuszczając zabudowania powoli zapominałem o incydencie, zatapiając się w widoki Wyżyny Lubelskiej. Nagle - będąc całkowicie pewien, że Lublin dawno mam już za plecami - dojrzałem znak drogowy informujący o tym, że... właśnie z tego miasta wyjeżdżam :-) Do sytuacji podszedłem humorystycznie i już niebawem minąłem bardzo ładny, drewniany kościółek, chłonąc w międzyczasie tak wspaniałe dla moich oczu i duszy widoki :-) Była też i druga strona medalu ;-) Pagórki może i nie były duże, ale ich mnogość i nieustanność sprawi później, że będę odczuwać je w nogach. Może i dlatego głupio stwierdziłem, że czasu mam mało i aparatu z sakwy wyciągać nie zamierzałem... Teraz nie rozumiem tej decyzji.
W Bystrzejowicach na postoju minęła mnie para kolarzy, ale tylko piękniejsza jej część odpowiedziała mi pozdrowieniem. Punkt dla mnie ;-) Zatapiając się ponownie w mapę, starałem się ogarnąć tutejsze dróżki. Ostatecznie i tak wyszło na to, że o drogę musiałem zapytać słabo rozgarniętą w przestrzeni babuszkę, którą zaczepiłem na skrzyżowaniu już przy głównej drodze. Za jej radą puściłem się prosto w dół w oczekiwaniu na to, co nastąpi. Zaczął się też do mnie odzywać brzuszek. Jak na ratunek zatrzymałem się przy drzewie cudownie obrodzonym wiśniami, ale po drugiej stronie drogi zauważyłem kobietę na grządkach i jakoś tak głupio było... :-) Ruszyłem dalej obracając kołami na asfalcie i zaliczając kolejne zjazdy i podjazdy, aż tu nagle okazało się, że nawierzchnia bitumiczna ma gdzieś swój koniec ;-) Tempo jazdy wyraźnie spadło, a na domiar złego dopadły mnie jakieś niby-muchy i cholery odpuścić nie chciały! Starałem się lawirując między dołami uciec przed nimi, a wiedziałem też że zbliżam się do jakieś osady. Była więc szansa na jakieś zakupy. Musiałem jednak wystarać się o tą możliwość: z mojej prawej strony wypadła na mnie grupa zajadłych psów! Na szczęście w porę im umknąłem, mimo bardzo nieciekawej nawierzchni, ciesząc się jeszcze nawet ich końcowym sprintem :-) W taki oto sposób dotarłem do wiejskiego sklepu, napełniając wszystko co możliwe przy bliskiej obecności części tutejszej społeczności.
Niedługo potem ponownie byłem na drodze. Niestety znów z towarzystwem tych nieznośnych niby-much, latających mi koło głowy. To nie był jedyny problem. Droga nagle skończyła się w lesie i nie wiadomo było, gdzie mógłbym dalej jechać, aby utrzymać kierunek jazdy. Zdecydowałem się zawrócić i czym prędzej przejechać osadę, aby uwolnić się od owadów i ponownie złapać trochę asfaltu. Czas już powoli przestawał być moim sprzymierzeńcem. Nieważne były nawet czyhające na mnie po drugiej stronie psy, które tym razem "odprowadziły" mnie daleko za wieś :-) Gdy już je pożegnałem, udało mi się komfortową drogą wjechać w las, który momentami swoją ciszą sprawiał wrażenie, że coś jest tu nie tak. Na jego skraju, tuż za zakrętem, moim oczom ukazał się leżący przy drodze duży pies. Wzdrygnąłem się na jego widok, ale okazał się być bardzo spokojny. Jego mniejszy kompan, który dobiegł gdy tylko wyjechałem na przestrzeń, był dużo bardziej nerwowy, ale na szczęście nie spowodowało to żadnej reakcji tego większego. Na kolejnym skrzyżowaniu zacząłem zerkać na nawigację, aby ustalić dalszy kierunek przeprawy, ale ostatecznie moim wybawieniem okazała się kobieta z dwiema córkami. Gdy już zostałem pozytywnie ukierunkowany, szybko nabrałem dynamiki oraz wiatru w pedały, doprowadzając Antka do solidnej prędkości :-) Już wiedziałem, że jestem prawie w domu :-) Droga do Gardzienic była przede mną. To był czas na łykanie kilometrów! :-) Najpierw jednak zarządziłem krótki przystanek na przystanku ;-)
Na skrzyżowaniu odbiłem w prawo, zaliczając most i podjazd, znany mi jeszcze z wyjazdów samochodowych w dzieciństwie. Kiedy ja tu byłem ostatni raz...! Wciąż zaliczałem dystans, aż tu ponownie z gospodarstwa po prawej rozległ się odgłos psa. Biegł w moją stronę z zapałem sportowca, ale gdy przekroczył fragmentaryczne jedynie ogrodzenie, ja byłem już w bezpiecznej dla siebie odległości. Gorzej było na kolejnym kilometrze, gdzie dopadł mnie większy osobnik, a moja sytuacja było dużo gorsza: za późno na ucieczkę, a pies za duży na wykonanie manewru. Zrobiło się dosyć groźnie, ale czworonóg na szczęście po czasie odstąpił. Wszystko odbywało się przy obecności gospodarza, który w momencie gdy pies wybiegał na jezdnię, szedł w tym samym kierunku z kilkuletnim chłopcem. BEZ REAKCJI! Gdy zażegnałem niebezpieczeństwo, nie omieszkałem wykrzyczeć tego co myślę. Sytuacja była raz, że niebezpieczna, a dwa - zachowanie gospodarza (czy to dla niego dobre określenie?) było wręcz skandaliczne!
Po kilku chwilach zatrzymałem się na moment na skrzyżowaniu. Niestety czas mnie już gonił i postanowiłem zrezygnować z wizyty u stryja mimo, że był to ważny punkt w moich planach. Musiałem jednak odżałować tą wizytę, bo słońce powoli już maszerowało w kierunku horyzontu. Po mojej prawej rosły niskie drzewka przepełnione wiśniami. Tym razem nie odmówiłem sobie konsumpcji tego przysmaku i skubnąłem dwie czerwone jak wino kulki :-) Dalsza droga była już spokojna i dynamiczna, więc niedługo potem byłem już w Suchodołach, gdzie po raz kolejny dojrzałem wałęsającego się psa, ale na szczęście ten nie wykazywał kompletnie zainteresowania moją osobą. Odetchnąłem, bo po ostatniej przygodzie nie miałem już ochoty na żadne utarczki. Dojechałem do Fajsławic :-) Szybko przemknąłem obok pasaży sklepowych, przeciąłem "krajówkę" i już prawie byłem na miejscu :-) Czekał mnie jeszcze jeden przystanek, po którym puściłem się z górki w dół, obserwując przy stawie przecudnie piękny zachód słońca z dużą łuną, który zostawiałem po swojej lewej stronie. Gdy wjechałem już do wsi, spostrzegłem siedzącego chłopaka, który wydał mi się jednym z moich kuzynów, ale nie doszło między nami do nawiązania kontaktu, bo w porę się zreflektowałem ;-) Po kilku minutach kręcenia korbą, byłem już na miejscu :-) W rowerowym temacie babcia od razu orzekła, że coś długo jechałem, i że po co mi te wory i po co się tak męczę ;-) W sumie, to poniekąd miała rację :-) Czasem jazdy sam byłem zaskoczony. Również zmęczony - nie tyle dystansem, co pagórkami. Niby niewielkie, ale za to często występujące i na pewno dały niezłą sumę przewyższeń. Niemniej jednak dla mnie był to jedyny słuszny wybór :-) I nawet nie dlatego, że Antek nie zmieściłby się do Chrabąszcza ;-) Wstęp do rowerowego poznawania Lubelszczyzny, miałem już zaliczony :-)